
Janina Johnson jest znana w Nysie jako niezłomna orędowniczka upamiętnienia polskich ofiar ludobójstwa na Wołyniu. To dzięki niej na budynku urzędu miejskiego zamontowana została tablica upamiętniająca pomordowanych, a ona sama była wielokrotnie zapraszana do szkół jako świadek okrucieństw jakie Ukraińcy zgotowali ludności polskiej. Pani Janina to także świadek pierwszych powojennych lat Nysy, bo jako dziecko przyjechała do naszego miasta już w połowie maja 1945 roku.
Uciekli przed ludobójstwem
Nasza redakcja rozpoczyna cykl, w którym mieszkańcy Nysy mają okazję podzielić się z czytelnikami „Nowin” swoimi wspomnieniami z powojennego okresu naszego miasta. Okazuje się, że jedenastoosobowa rodzina pani Janiny – rodzice i dziewięcioro dzieci - przyjechała tutaj zaledwie kilka dni po zakończeniu wojny, bo 13-14 maja 1945 roku. Zanim jednak do tego doszło musieli wiele wycierpieć, a o ich przeżyciach można byłoby napisać obszerną książkę.
Janina Tuszyńska, bo tak brzmiało nazwisko rodowe naszej bohaterki uciekła z Wołynia 13 lipca 1943 roku, dwa dni po słynnej krwawej niedzieli, w czasie której Ukraińcy mordowali Polaków biorących udział w mszach św.
- W Przemyślu czekaliśmy dwa tygodnie na scalanie rodzin, bo wiele z nich po prostu zostało rozłączonych. To, że my byliśmy wszyscy razem, że nikt nie zginął, to był po prostu jakiś cud. Zginął za to brat i siostra mojej mamy, ich współmałżonkowie i dzieci – mówi pani Janina, która wówczas miała osiem lat. – Potem przewieziono nas do obozu przejściowego we Wrocławiu. Tam przeżyliśmy momenty grozy, bo do pracy nikt nie chciał wziąć rodziny z małymi dziećmi, a tych, dla których nie było pracy czekała śmierć. Czekaliśmy na zmiłowanie dwa tygodnie. Trzeba było stać na placu począwszy od rodziców, następnie starsze rodzeństwo do najmłodszego. Ostatniego dnia przyjechał zarządca - jak się później okazało - dużego majątku i zabrał nas wszystkich. Kiedy dotarliśmy na miejsce dostał burę, że przywiózł tylu darmozjadów. On zaś tłumaczył, że dzieci też mogą pracować - zbierać marchewkę, wytrząsać mak. Myślę, że on się nad nami zlitował, a przez to uratował nam życie – dodaje.
Janina Jonson dodaje, że wszyscy, nawet ona, musieli pracować – woziła dwukołówką bańki z mlekiem, zamiatała place, karmiła zwierzęta. – Właściciele majątku mieli trzech synów na wojnie, którzy do domu przysyłali przedmioty zagrabione na Wschodzie. Jeden ogromny pokój był wypełniony obrazami, biżuterią, drogimi trunkami, kryształami, kożuchami. Kiedy uciekali przed Rosjanami zamknęli ten pokój na cztery spusty. Rosjanie i tak się tam wdarli i z karabinów strzelali w półki, na których stało takie bogactwo. Nas zaś zamknięto na klucz w jednym pomieszczeniu. Na szczęście mieliśmy wiaderko wody, które służyło nam przez trzy dni. Tyle przeżyliśmy bez jakiegokolwiek pożywienia - dodaje.
„Polacy! Rodacy! Wojna się skończyła!”
Po wydostaniu się z zamknięcia rodzina Tuszyńskich dotarła do drugiego z majątków właścicieli, gdzie również pracowali. Dwadzieścia osób spało w jednej izbie. - 8 maja Niemcy kazali wszystkim szybko iść spać i zamknęli dom, w którym nocowaliśmy, na klucz, zasunęli drewniane żaluzje i uciekli razem z żołnierzami. Kiedy rano się obudziliśmy wszystko było zamknięte. Chłopcy wybili szybę, żebyśmy mogli wydostać się. Wyszukaliśmy resztek jedzenia, mężczyźni zabili zwierzęta, żebyśmy mieli co zjeść. Rano z megafonów co kilka minut padał komunikat: ”Polacy! Rodacy! Wojna się skończyła!”
Pani Janina dodaje zaraz pytanie: - Dlaczego wtedy nie powiedziano nam, że te tereny, na których znajdowaliśmy się w tamtym momencie są polskie, a nasze Kresy już nie?! A ludzie od razu się zorganizowali, zaprzęgali zwierzęta, nałożyli coś na przyczepę, przygotowali jedzenie szykując się w drogę powrotna na ukochany Wołyń.
Rodzina Tuszyńskich dotarła do Paczkowa, gdzie dowiedziała się, że ich dom już nie jest w Polsce. – Dotarliśmy na plac targowy, gdzie okrążyli nas żołnierze rosyjscy. Wśród nich był Ukrainiec „Wy kuda?” – padło. Rodzice odpowiedzieli, że na Wołyń. „Ja wam dam Wołyń! – krzyknął. - Wołyń jest nasz, ukraiński”. Nikt z nas w tamtym momencie w to nie wierzył. Wszyscy chcieli wracać do siebie. A ten Ukrainiec ciągnął, że my mamy zostać tutaj. Zaczął przeglądać nasze tobołki, a jedzenie wysypał i rozdeptał. Mama była nad wyraz spokojną kobietą, ale ten widok – że żołnierz marnuje tak drogocenną żywność dla jej dzieci sprawił, że straciła nerwy i uderzyła go za to w twarz. On błyskawicznie wycelował w jej stronę karabin i chciał ją zabić, ale tato podbił mu rękę do góry i strzał poszedł w niebo. Ojciec dobrze mówił po rosyjsku i wytłumaczył całą sytuację jego zwierzchnikom, a oni na to, że tego Ukraińca za to zabiją, bo jeśli chodzi o dzieci byli wrażliwi. Jak się później okazało nie rozstrzelali go, a on chciał się na nas zemścić kiedy dotarliśmy do Nysy – dodaje pani Janina.
Tyfus „zawisł” na drzwiach
Rodzina Tuszyńskim przyszła z Paczkowa do Nysy pieszo. Była połowa maja 1945 roku. - Tato chciał zamieszkać jak najbliżej dworca kolejowego, więc zajęliśmy jedno z mieszkań w budynku wielorodzinnym przy ówczesnej ul. Koszarowej. Najbliżej dworca, bo codziennie chodził tam i pytał o transport na Wschód. On bowiem do końca życia myślał, że wróci do siebie, na Wołyń. Póki co ze wszystkich tych rodzin, które zamieszkały w tym budynku byliśmy jedyną w komplecie. Któregoś dnia do naszego mieszkania – jak do siebie - wszedł żołnierz rosyjski i zabrał zegar, który my dzieci bardzo lubiliśmy. Tato wtedy powiesił na drzwiach kartkę z pieczęcią szpitala świadczącą, że w środku mieszkają chorzy na tyfus. Odtąd nie mieliśmy „gości”, którzy wchodzili do nas jak do siebie. Moje trzy starsze siostry zwerbowano do pracy w szpitalu, ale one po traumie jaką przeżyły na Wołyniu, gdzie myły potwornie zmasakrowane ciała i owijały je w prześcieradła, mdlały na widok krwi. Lekarz wydał im więc zaświadczenie, że chorują na tyfus. Gdyby bowiem tego nie miały Rosjanie wzięliby je do usługiwania, a wiadomo czym by to się mogło skończyć dla młodych kobiet ze strony „zaprzyjaźnionej armii” - stwierdza.
Morze gruzów, zniszczenia i zabawa na niewybuchu
Pani Janina pamięta pierwszą mszę świętą odprawioną w naszym mieście po wojnie. – Nabożeństwo było w kościele pw. św. Dominika. Brała w nim udział bardzo mała garstka ludzi – siedzieli podwójnie, albo pojedynczo. Ksiądz podszedł do nas i pogłaskał nas po główkach i podkreślił ze wzruszeniem, że jesteśmy pierwszą pełną rodziną w Nysie. Obok nas mieszkały dwie panie Spychalskie, siostry ówczesnego ministra w rządzie. On zakazał im wracać do Warszawy i rzeczywiście zostały do końca swoich dni w Nysie – kwituje Janina Johnson.
Tuż przy budynku, w którym mieszkała rodzina Tuszyńskich leżała olbrzymia bomba. - Nie wiem dlaczego początkowo nikt nie doszedł do tego, że to niewybuch. Postępowano do tego stopnia nierozsądnie, że zarówno dzieci jak i dorośli siadali na tej bombie korzystając z ciepłych dni. W pobliżu niej urządzono nawet pierwszy plac targowy. Okazało się, że ta bomba „uratowała” nam życie. Któregoś dnia kazano nam bowiem opuścić mieszkanie, zabrać ze sobą żywność i czekać na sygnał o możliwości powrotu. Chodziło o usunięcie tej bomby. W tym czasie wpadł do naszego mieszkania ten Ukrainiec, który w Paczkowie chciał zabić mamę. Później opowiadano nam, że odgrażał się, że tam chciał zabić tylko jedną a tutaj zabije wszystkich. Na szczęście nas nie było i nigdy więcej już go nie spotkaliśmy – dodaje pani Janina.
Pani Janina opowiada dalej, że Nysa była w maju 1945 roku morzem gruzów. - Miejscowości, które mijaliśmy w drodze do Nysy były w zdecydowanie lepszym stanie - kontynuuje. - Wszyscy nysanie, nawet dzieci chodziły oczyszczać cegły. A ja chodziłam z ojcem po gruzach i szukałam czegokolwiek do jedzenia np. na zgliszczach zniszczonych sklepów. Nikt nie dał nam zaopatrzenia do przetrwania, ani drewna do opalania. Życie było bardzo ciężkie, ale z każdym dniem osiedlało się coraz więcej ludzi.
Pani Jasia pamięta także nieistniejący kościół ewangelicki, który znajdował się przy moście. Został on zburzony w latach pięćdziesiątych. – Ja biegałam obok niego z innymi dziećmi, ale dorośli nas przeganiali, bo on był pęknięty i groził zawaleniem. Z kolei tu, gdzie obecnie znajduje się urząd miejski znajdowała się siedziba jakiegoś niemieckiego urzędu – mówi dalej Janina Jonson. - Nas jako dzieci zabrali do jego sprzątania. Pamiętam ogromną ilość regałów, z których wyrzucili na ziemię dokumenty. Kazali nam to wynosić, a potem to wszystko spalili. Mnie strasznie było żal książek, które poszły z dymem, map, globusów. Prosiłam, żeby mi jeden dali, ale i to zabrali i zniszczyli wrzucając do ognia. Jak można było wszystko zniszczyć bez przejrzenia, posegregowania?! Jako dorosła pomyślałam, że to mogły być ważne dokumenty. Potem po wojsku rosyjskim zajęło ten budynek polskie wojsko.
Stajnia w kościele
15 września 1945 roku najstarsza siostra pani Janiny wzięła pierwszy w Nysie ślub - najpierw w Urzędzie Stanu Cywilnego, a potem w kościele pw. św. Piotra i Pawła. - Ten kościół bardzo nam się podobał, te jego złocenia, barokowy styl – wspomina nasza rozmówczyni.
A jak wyglądała kwestia oświaty? - W czasie wojny nie chodziłam do szkoły, więc zaczęłam edukację mając 11 lat. Pierwsza szkoła została zorganizowana w Carolinum - kilka łączonych klas szkoły podstawowej, zawodowa – elektryczna, handlowa i ogólnokształcąca. Ale żeby ta szkoła mogła istnieć trzeba było wszystko posprzątać. Wysprzątać trzeba było kościół pw. Wniebowzięcia NMP, gdzie Rosjanie urządzili… stajnię dla koni. Duża część obrazów była wyniesiona, wszystkie ławki. Konie stały z obu stron, jeszcze pasza, ściółka… Kiedy wojsko polskie przyszło wyprowadzili konie, a my na to patrzyliśmy. Na szczęście wszystkie ławki były ukryte przez okolicznych ludzi.
Z czasem tato pani Janiny został ochroniarzem w banku, a starsze rodzeństwo stopniowo zakładało własne rodziny. - Na ulicy Koszarowej mieszkaliśmy bardzo długo, ale tato nie szukał majątku, bo cały czas myślał o powrocie. Potem przenieśliśmy się do małego domku. Tylko jedna siostra wyjechała do Katowic – reszta pozostała w Nysie.
Nestor rodu Tuszyńskich zmarł w latach siedemdziesiątych, a mama w osiemdziesiątych. - Mama nigdy nie mówiła o powrocie na Wschód, ale wiem, że strasznie to przeżywała. Ze mną tato bardzo dużo rozmawiał, dużo opowiadał i przekazał mi wiele informacji – jak chociażby ratował Żydów na Wołyniu – dodaje pani Janina.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Moja babcia również z Wołynia całe życie płakała za domem. Dwa razy przechodził przez ich wioskę front. Na swojej drodze spotkali i Niemców i Ruskich, jednak ona zawsze powtarzała "Niemcy były złe, Ruskie były złe ale najgorsze były Ukraińcy", a teraz co robi nasz rząd? Nie reaguje gdy gloryfikuje się tych banderowskich zbrodniarzy. Bo ja rozumiem,że mogła się zrodzić u nich jakaś idea niepodległościowa, ale żeby mordować w tak bestialski sposób kobiety, dzieci i starców? I to w dodatku ludzi, których całe życie znali, którzy im często pomagali.... Nie, tego nigdy nie zrozumiem nigdy.