
Chociaż Leon Foksiński mieszka w Bielsku-Białej sam niegdyś powiedział, że to w Głuchołazach urodził się po raz drugi. To tutaj uciekł bowiem z „marszu śmierci”. Po latach Leon Foksiński otrzymał tytuł honorowego obywatela Głuchołaz. Jego życie (w czerwcu kończy 102 lata) mogłoby być kanwą scenariusza filmu, w którym by nie brakowało tragicznych momentów.
Zaczęło się od zdjęcia
- Pana Leona poznałem całkiem przypadkowo latem 2005 roku na naszym rynku – mówi Edward Świeca, mieszkaniec Głuchołaz. - Poprosił mnie o zrobienie mu zdjęcia. I tak rozpoczęła się nasza przypadkowa znajomość i przyjaźń, która trwa do dzisiaj. Spotykaliśmy się wielokrotnie zarówno w Głuchołazach jak i w Bielsku. Leon Foksiński urodził się w 1919 roku w Bestwinie koło Bielska. Jest jedynym żyjącym świadkiem tamtych styczniowych wydarzeń z 1945 roku jakie miały miejsce w Głuchołazach i okolicach – dodaje Edward Świeca, który miał okazję wysłuchać wspomnień swojego przyjaciela. Brał też udział w obchodach 100-lecia Jego urodzin, które odbyły się dwa lata temu.
7208 – nowe nazwisko
Chociaż trudno w to uwierzyć Leon Foksiński obozową bramę z napisem „Arbeit macht frei” przekraczał dwukrotnie - pierwszy raz na początku listopada 1943 roku.
Przed zatrzymaniem pracował w hucie Bobrek skąd został wywieziony na roboty do Rzeszy. Uciekł z Brandenburga i powrócił w rodzinne strony. Ukrywanie się niestety miało swój kres – Leon Foksiński został aresztowany we własnym domu. Po tygodniowym pobycie w areszcie na gestapo w Bielsku został odesłany do Auschwitz.
Jego nowym nazwiskiem stał się numer 7208. „Przed łaźnią wszystkich nas rozebrano, ogolono, wysmarowano jakimś śmierdzącym smarem i zagoniono do zimnej kąpieli – wspominał pan Leon. - Później każdemu rzucono łachy do przebrania i był już wieczór kiedy zaprowadzono nas do bloku. W drodze do kąpieli widziałem jak inni więźniowie przewozili na dwukołowych wózkach trupy…”. Leona Foksińskiego już pierwszego dnia dopadła choroba. Gdy położył się na pryczy dostał tak potężnych dreszczy, że współwięzień zapytał go, czy nie ma padaczki. Mimo potężnej gorączki musiał wziąć udział w czterogodzinnym nocnym apelu. Leon Foksiński przebywał w obozie jeszcze 17 tygodni pracując w cementowni. W czasie pracy spotykał się ze swoim bratem Rudolfem, który był pracownikiem firmowym w tym zakładzie. Brat dostarczał mu żywność, ale przede wszystkim podtrzymywał go na duchu.
Na początku marca 1944 roku pan Leon został zwolniony z obozu w Auschwitz i dostał nakaz ciężkiej pracy w hucie Bobrek. Po zatargu z niemieckim majstrem, po tym jak stanął w obronie pewnej więźniarki, obawiając się o życie uciekł z huty. Ukrywał się nocując w stodołach, lesie i kopkach siana. Zgubiła go chęć dotarcia do rodzinnego domu. Tam został aresztowany. Ponownie trafił do Oświęcimia, gdzie spodziewał się najgorszego, bo czego mógł spodziewać się uciekinier… Wróciły wspomnienia z listopada 1943 roku.
Marsz śmierci…
Ku swojemu zaskoczeniu Leon Foksiński nie został jednak osadzony w Auschwitz. W pociągu, do którego został wsadzony dowiedział się, że jedzie do więzienia gestapo w Mysłowicach. Tam był przetrzymywany do września 1944 roku. Kolejnym miejscem jego kaźni było więzienie w Bytomiu. W czasie brutalnych przesłuchań był torturowany. Zapadł wyrok – obóz Gross-Rosen. W celi więzień Foksiński czekał już tylko na transport. Losy wojny zmieniały jednak wówczas swój bieg…
20 stycznia 1945 roku wszystkich więźniów – w tym Leona Foksińskiego - wyprowadzono na plac. Każdemu dano po pół bochenka chleba i przetransportowano do Gliwic. Na stacji towarowej spędzili mroźną noc. Rano dołączono ich do więźniów z Auschwitz. Następnie załadowano po 100 więźniów do jednej węglarki, a wszystkich było ok. 60. Po kilkudziesięciu kilometrach pociąg zatrzymano, gdzie stał cały dzień i całą noc. Wymęczonych torturami, pracą, niedożywieniem, chorobami ludziom nie dano nawet nic do picia. Nie można zapominać, że był styczeń, wyjątkowo mroźny styczeń… To był „marsz śmierci”.
Koszmar, który kończył się śmiercią
Stacja Rzędówka. To co później przeżył bohater reportażu jest niewyobrażalne. Według jego relacji SS-mani urządzili strzelanie do żywych celów. Teren dworca został pokryty ludzkimi ciałami. Więźniów, którzy przeżyli popędzili kilka kilometrów dalej i znowu strzelali do tych, których opuściła nadzieja, że ten koszmar skończy się inaczej niż śmiercią.
Tych, którzy przeżyli pędzono dalej. Trasę „marszu śmierci” znaczyło męczeństwo ludzi. Trasa prowadziła m.in. przez Prudnik, Wierzbiec, Charbielin. 28 stycznia wieczorem grupa około 600 skrajnie wyczerpanych więźniów zatrzymała się na nocleg w Konradowie koło Głuchołaz, w nieistniejących zabudowaniach gospodarczych. Rankiem 29 stycznia Niemcy stwierdzili, że brakuje 2 więźniów. W stodole znaleziono zaginionych. Ich los był przesądzony – zostali rozstrzelani a wraz z nimi przypadkowo dwóch pracowników gospodarstwa. Wśród więźniów przeprowadzono rewizję i poddano ich selekcji. Ich oprawcy pluli im w twarz. Naznaczyli ich też czerwonym krzyżem na piersiach. Rozstrzelano ich za zabudowaniami. Nie wiadomo, gdzie pochowano ciała, bo tych, którzy przeżyli pędzono do Głuchołaz. W tak beznadziejnej sytuacji myśl o ucieczce tliła się w głowie. Sprawa skomplikowała się, gdy otrzymał do ciągnięcia sanki z bronią i innymi rzeczami esesmana.
Wolność nie trwała długo
Wieczorem doszli nieopodal Gierałcic. Miejscem nocnego postoju znowu stodoła. To właśnie wtedy pan Leon uciekł z innymi więźniami. Po drodze, będąc u kresu sił zapukali do jednego z domów. Mieszkający tam ludzie nakarmili ich i zaoferowali nocleg w domu. Uciekinierzy odmówili – brudni, zawszeni nie chcieli być dodatkowym obciążeniem dla gospodarzy. Wyposażeni w kożuchy skorzystali z noclegu w stodole. Wcześnie rano opuścili gościnne obejście a pan Leon wrócił do Głuchołaz. Wolność nie trwa długo. Został bowiem schwytany przez żandarmerię i skierowany do pracy m.in. na cmentarzu, do fabryki, a następnie - wraz pozostałymi robotnikami - wywieziony do Bremy.
Kolejny raz życie pana Leona uratowała ucieczka – tym razem do Hamburga, gdzie pracował na roli do kwietnia 1945 roku – do wejścia Anglików.
To nie koniec gehenny
Do rodzinnej Bestwiny Leon Foksiński wrócił w grudniu. Nie dane mu było jednak długo nacieszyć się wolnością, bo w czerwcu 1946 roku został zatrzymany przez ubecję. W więzieniu bez wyroku spędził 219 dni, w czasie których był torturowany. Ślady tych tortur zostały na jego ciele do dzisiaj. Tak jak i ślady w psychice.
Od roku 2002 pan Leon starał się o zbadanie przez Instytut Pamięci Narodowej oraz Oddziałową Komisję Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu we Wrocławiu o ustalenie miejsca pochówku pomordowanych przez niemieckich oprawców w dniu 29 stycznia 1945 roku w Konradowie 142 osób.
Słowa Leona Foksińskiego wniosły wiele w poznanie prawdy historycznej dotyczącej „marszu śmierci” w okolicach Głuchołaz, gdyż więźniowie szli w wielu grupach. W gminie Głuchołazy są to: Charbielin, Stary Las, Polski Świętów, Bodzanów, Gierałcice i Głuchołazy. Już po wojnie, w kilkunastu ekshumacjach, znaleziono blisko 260 ludzkich ciał. Zmarłych z wycieńczenia lub zabitych przez strażników pozostawiano w przydrożnych rowach, z pewnością było ich więcej.
Epilog
Wiek pana Leona Foksińskiego nie pozwala mu dzisiaj na bezpośrednią rozmowę z dziennikarzami. Jego żona, z którą rozmawialiśmy jest bardzo przychylna publikowaniu świadectwa męża. Świadectwo to upamiętnił m.in. Edward Świeca, któremu dziękuję za pomoc.#
Agnieszka Groń
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie