
Prasa lokalna podaje liczbę kandydatów do samorządów w różnych gminach powiatu, w którym mieszkam. O ile w małych gminach o jedno miejsce radnego ubiega się niespełna dwie osoby, o tyle w mieście powiatowym kandydatów walczących o jeden mandat jest prawie dziesięciu.
Skąd taka różnica? Czyżby mieszkańcy miast mieli 5-krotnie większe „parcie na samorząd” niż mieszkańcy małych gmin wiejskich?
Nic podobnego! Różnicę ilościową zauważalną gołym okiem powoduje system wyborczy. W małych gminach radnych wybiera się w Jednomandatowych Okręgach Wyborczych, w gminach powyżej 20 tys. mieszkańców przedstawiciele lokalnej społeczności wybierani są z list partyjnych wg ordynacji tzw. proporcjonalnej. Ordynacja nazywa się „proporcjonalna” bo teoretycznie ma każdej sile politycznej dawać reprezentację - proporcjonalną do poparcia jakiego udzielają jej wyborcy. Jeśli - powiedzmy - PiS ma 40% to powinien mieć 40% radnych. A partię „X” dajmy na to - popiera 15% mieszkańców to ma mieć 15% radnych.
Teoretycznie wszystko niby gra, ale rodzą się pytania prawne. Dlaczego żeby zostać radnym w jakimś dwudziestotysięcznym Pcimiu (sorry Pcim) trzeba koniecznie wpisać się do partii, albo jakiejś innej lokalnej sitwy? W którym miejscu Konstytucja gwarantująca każdemu obywatelowi - POJEDYNCZO - równe prawo dostępu do służby publicznej - mówi, że należy z tego prawa korzystać KOLEKTYWNIE? No i skoro przywołany przeze mnie art. 60 Konstytucji mówi o „jednakowych zasadach” to dlaczego obywatel X jak zapisze się do PiS będzie miał za sobą od razu 40% sondażowego poparcia, a obywatel Y, którego nie przyjęli i startuje z Platformy ma tylko 20% szyldu za sobą? Nie mówię już o komitetach lokalnych, które z góry są przez system wyborczy stawiane w gorszej pozycji. Ot, weźmy choćby numery list wyborczych. Ogólnopolskie partie wszystkie mają jeden numer listy w całym kraju i są to numery z pierwszej dziesiątki, a lokalne komitety dostają numery dalsze.
Wróćmy jednak do tego kolektywizmu wymuszanego przez system ordynacji proporcjonalnej. W sposób wyraźny narusza on nie tylko konstytucyjną zasadę równego dostępu do służby publicznej, ale wręcz łamie zasadę równości. Lista wyborcza składająca się z kilku osób musi być bowiem jakoś uszeregowana. Ktoś zajmuje miejsce pierwsze - bardziej widoczne, eksponowane, a ktoś inny miejsce w środku listy. Miejsce pierwsze sugeruje, że partia czy komitet tę osobę z pierwszego miejsca jakoś bardziej uważa za predestynowanego do objęcia mandatu i rzeczywiście start z pierwszego miejsca - zwłaszcza w okręgach dużych - daje oczywiście większą szansę kandydatowi. Stąd o objęcie „jedynki” zawsze trwa bój przed ustaleniem list. Ten proces ustalania kolejności w jakiś sposób przesądza o szansach kandydatów, co również - w oczywisty sposób - łamie zasadę równości ale też zasadę bezpośredniości wyborów. Bezpośredniość wyborów oznacza, że to wyborca decyduje o tym, który kandydat ma jakie szanse a nie jakieś grono elektorów.
Tak więc ordynacja proporcjonalna łamie wyraźnie zasady zapisane w Konstytucji i czyni z demokracji karykaturę. Nasi „konstytucjonaliści” (tfu!) uzależnieni od partii oczywiście nie dostrzegają tego problemu, bo system proporcjonalny jest w interesie głównych partii.
Jednak oprócz absurdów prawnych systemu „proporcjonalnego”, widać jego absurdalność - można powiedzieć - praktyczną. Jak choćby ten ogromny nadmiar kandydatów wymuszany przez logikę głosowania na listy. W wyborach proporcjonalnych każdy kandydat dostaje - oprócz partyjnych - także swoje głosy indywidualne, a zatem w interesie partii (czy komitetu) leży maksymalne zapełnienie list. Im więcej kandydatów, tym więcej głosów na listę padnie i tym większe szanse ma ona na zdobycie mandatów. Stąd ten nadmiar kandydatów w miastach gdzie wybiera się radnych z list, w stosunku do gmin gdzie wybory są jednomandatowe.
I po co - pytam - taka rozrzutność? Takie marnowanie wysiłku ludzi, taki nadmiar plakatów, ulotek itd.? Jak myślicie? Po co?
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie