Reklama

Nysa była blisko katastrofy. Relacja strażaka z powodzi w 1997 roku

Nowiny Nyskie
09/07/2022 10:44

Kpt. pożarnictwa Krzysztof Lach w 1997 roku pełnił służbę na stanowisku kierowania komendanta rejonowego Państwowej Straży Pożarnej w Nysie. Przyjmował zgłoszenia alarmowe, dysponował strażaków do działań ratowniczych i zajmował się koordynacją akcji przeciwpowodziowej na terenie obecnego powiatu nyskiego. To jeden z cichych bohaterów tamtych dramatycznych dni. 

Wody miało być po kostki
- Byłem świadkiem słynnych słów, kiedy zapewniano, że Nysa zostanie zalana najwyżej po kostki. Nie uspokoiły mnie, bo mieliśmy już informacje z Głuchołaz, że zalewa miasto i płynie pełno wody z Czech. Wybrałem się też nad jezioro, żeby samemu ocenić sytuację i nie wyglądało to dobrze. Wypełniony zbiornik nie napawał optymizmem. Wiedzieliśmy też, że wpływa do niego dużo więcej wody, niż wypływa. Zanosiło się na powódź, której jeszcze nikt w Nysie nie widział – mówi kpt. Lach, którego wielka woda zastała na dyżurze w komendzie przy ul. Szopena. Na służbie spędził kilka kolejnych dni, pracując 24 godziny na dobę. 

Obrona poczty 
Nie sposób mówić o wszystkich akcjach, które miały miejsce w lipcu 1997 roku. Pierwszym poważnym wyzwaniem powodziowym dla strażaków była obrona nyskiej poczty, gdzie znajdowała się centrala telefoniczna. - Wiedzieliśmy, że jej zalanie skomplikuje akcję ratunkową. Niestety, pomimo wysiłków, nie udało się jej obronić, a miasto zostało odcięte od telefonów – wspomina wydarzenia sprzed 25 lat. Kolejnym ciosem w akcję przeciwpowodziową było zalanie budynku komendy straży pożarnej. - Woda zatopiła podziemną instalację energetyczną co sprawiło, że nasza łączność również przestała działać. Mieliśmy agregat prądotwórczy, ale też uległ zalaniu wraz z podnoszeniem się wody. Nasze radiostacje przenośne były przestarzałe, a ich baterie wytrzymywały bardzo krótko. Szukanie nowych było jednym z najważniejszych problemów do rozwiązania. Miałem wtedy własną komórkę, to były pierwsze lata funkcjonowania sieci GSM. Dzięki niej udało mi się dodzwonić do komendy w Opolu i Głubczycach, skąd otrzymaliśmy radiostacje – relacjonuje. Kiedy przestały działać telefony bramę komendy szturmowali mieszkańcy, którzy domagali się pomocy, bo zalewane były ich domy, posesje, itp. 

Kierowanie z koszar 
- W związku z zalaniem budynku przy ul. Szopena stanowisko kierowania zostało przeniesione do koszar przy ul. Otmuchowskiej. Samochody pożarnicze zostały zaś rozlokowane w różnych częściach miasta. W samej komendzie schronienie znalazły osoby, ewakuowane z zalanych domów. - Wraz ze wzrostem poziomu wody mieliśmy coraz więcej zgłoszeń o ludziach, którym woda odcięła drogę ucieczki. Już wcześniej udało się nam ściągnąć z Brzegu wojskowe PTS (transporter pływający, tzw. amfibia – red.). Jedna z najdramatyczniejszych akcji miała miejsce przy ul. Jagiełły, gdzie woda zaskoczyła działkowców. Siedzieli na dachach altanek i wzywali pomocy. Zadysponowałem tam PTS. W drodze powrotnej z ok. 40 osobami w środku ten wielki pojazd utknął. Pod jedną gąsienicą osunął się grunt, a prąd wody był tak duży, że transporter zaczął się przewracać. W radiu słyszałem dramatyczne głosy. Na miejsce pojechał inny wóz, do którego przesiedli się ludzie – mówi. Kolejna akcja to ratowanie człowieka, który utknął na płocie NEC–u. - Nie wiem, co on tam robił, bo wszędzie było już pełno wody. W tamtym miejscu miała ona tak silny prąd, że trudno było się tam dostać. Mieliśmy taką jednostkę do zadań specjalnych. Była to grupa płetwonurków, która do Nysy przyjechała z Łodzi. Dowodził nimi jeden z najlepszych strażaków płetwonurków w Nysie Piotr Klimas. - Oni robili takie rzeczy, których nikt by nie zrobił. Podpłynęli ile się dało, następnie z łuku wystrzelili linę, którą potem z narażeniem życia podciągali łódkę do mężczyzny. Uratowali go, jak i wielu innych ludzi, którzy utkneli w ciężkim terenie – podkreśla. 

Zarekwirowali bebiko
Jedną z najtrudniejszych akcji była ewakuacja szpitala w Nysie. - Problemem było to, gdzie wywozić pacjentów. Sytuacja była dramatyczna, nie tylko dlatego, że wdarła się tam woda, ale też, że zabrakło tam prądu. Pierwszy zalany został oddział dializ, który nie mógł funkcjonować bez prądu. Pierwsze, co mi przyszło do głowy to telefon do Opola, skąd do Nysy przyjechał pociąg medyczny, który zabrał ewakuowanych pacjentów. Tutaj spisało się wojsko, które zajęło się transportem chorych na dworzec – podkreśla. Krzysztof Lach wspomina, że kiedy brakowało w szpitalu mleka dla dzieci, to kazał strażakom płynąć do najbliższego sklepu i zarekwirować bebiko. - Zrobili to! Nie wiem czy właściciel otrzymał rekompensatę, ale wszystko kwitowaliśmy na papierze. Niestety, jedna z takich akcji pozyskiwania niezbędnych materiałów skończyła się dla strażaków w sądzie. - Musieli wybić szybę w kiosku, żeby zdobyć dla osoby chorej na cukrzycę batonik czy czekoladę. Zostali uniewinnieni, ale niesmak pozostał – zaznacza.  

Tama zagrożona
Najdramatyczniejsze chwile podczas powodzi z 1997 r. związane były z nyską tamą. - Do stanowiska kierowania przyszedł pan Marek Ruda, szef Rejonowego Komitetu Przeciwpowodziowego w Nysie. W jego oczach widać było przerażenie kiedy mówił, żebyśmy ogłosili ewakuację całego miasta! Mówię, że teraz jest już na to za późno. Kiedy zapytałem co się stało, to zdradził, że woda wypływająca z jeziora zabrała tzw. kierownice, a teraz podmywa tamę. To zaś groziło jej przewróceniem i 11-metrową falą powodziową, która zmiotłaby Nysę z powierzchni ziemi. Wtedy zapytałem, jak to można naprawić? Pan Ruda po chwili powiedział, że można spróbować zasypać to kamieniami. Zaczęliśmy szukać po okolicznych kamieniołomach, ale okazało się że nie mają kamienia! Wtedy przypomniałem sobie, że mamy przecież fabrykę domów w Goświnowicach, która produkuje różne materiały budowlane. To był strzał w dziesiątkę. Problemem było tylko odnalezienie jej kierownika, ale okazało się, że pan Ruda miał adresy wszystkich kierowników zakładów w Nysie. Pamiętam, że zadysponowaliśmy strażaków na Rynek Garncarski w Nysie w celu odnalezienia człowieka, którego wyciągnęli z łóżka. Podobnie szefa Transbudu, który miał dowozić materiały na tamę – opowiada. Konieczny był też ktoś do załadunku. - Stał przede mną telefon, który odbierał dyżurny jednostki wojskowy. Mówię jaka jest sytuacja i żeby ogłosił alarm, a ten odłożył słuchawkę. Po chwili dzwoni telefon i zgłasza się dowódca jednostki. Kiedy usłyszał co nam grozi, też odłożył słuchawkę. Nie minęło 10 sekund, a w całej jednostce wyły syreny alarmowe. Po kilku minutach wszyscy żołnierze stali na zbiórce, a ich dowódca, którego nazwiska teraz nie pamiętam, tłumaczył jak ważne zadanie mają do spełnienia – mówi Krzysztof Lach. Tak więc wojsko ładowało materiały z fabryki domów (należącej do Nyskiego Przedsiębiorstwa Budowlanego, którego dyrektorem był wtedy Stanisław Kasprzyk) a transportem zajmował się Transbud. Trasa wiodła po wale jeziora, który na szczycie jest bardzo wąski. - Kierowcy pytali, a co będzie kiedy jakiś samochód się zepsuje? Powiedziałem, że mają zepchnąć je do jeziora, żeby nie powodować zatoru – wyznaje. Kilkugodzinna akacja na zaporze przyniosła efekt. Tony bloczków, płyt chodnikowych, krawężników i innych betonowych materiałów ocaliły tamę. Dziś niestety fabryka domów, ani Transbud już nie istnieją, w Nysie nie ma wojska. Kto uratuje miasto przed kataklizmem? 

Beczki z bronią chemiczną
Mało znanym faktem z czasów powodzi było odnalezienie w Białej Głuchołaskiej beczek srebrnego koloru. Jak się okazało, zawierały one chemiczne środki bojowe, które zostały zabrane prze wodę z terytorium Czech. - Zaalarmował nas o tym dowódca jednostki w Głuchołazach Janusz Pabiś. Jedna z nich była otwarta. W pierwszej kolejności zarządziliśmy zamknięcie ujęcia wody dla Nysy na Białce. Drugim działaniem było znalezienie tych beczek. Tutaj znów sprawdziła się grupa nurków Piotrka Klimasa. Zadysponowałem ich nad jezioro, gdzie przy ujściu Białki do Jeziora Nyskiego rozstawili sieci. Pomógł nam też komendant straży z Głubczyc Jerzy Paluch, który miał w dyspozycji wojskowy helikopter. Wysłał go do Nysy i poszukiwania z powietrza okazały się skuteczne. Znaleziono wszystkie beczki, które zabrała woda, a ta jedna otwarta okazała się być pusta jeszcze przed powodzią – mówi kapitan Lach. 

Kataklizm
- Mija 25 lat od powodzi i nikogo za nią rozliczono, ale jak najbardziej można było jej skutki zminimalizować. Po pierwsze, nie trzeba było wmawiać ludziom, że najwyżej zostaną zalani po kostki i kazać się im ewakuować, a także zabezpieczyć dobytek. Ryzyko pęknięcia tamy było bowiem ogromne, a wysadzenie części zapory jak najbardziej było brane pod uwagę. Dlatego cieszę się, że wykonano remont zapory, powstały nowe wały i choć nie ma kanału ulgi, to powstał przelew boczny w okolicy Białej Nyskiej, który w razie powtórki z 1997 r. będzie wentylem bezpieczeństwa, którego wtedy brakowało - podkreśla kpt. Krzysztof Lach.
Autor Piotr Wojtasik


 

Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    Paweł Waczyński PSP Łódź. - niezalogowany 2024-09-15 21:10:07

    Czytam ten artykuł i łza kręci mi się w oku. Nazywam się Paweł Waczyński i byłem jednym z czterech płetwonurków strażaków, z Łódzkiej Grupy Ratownictwa Wodnego. Pozostali to Jarosław Staliński , Krzysztof Klepacz i Sławomir Pytel. Po przybyciu do Nysy, pierwsze 24h spędziliśmy w naszym pontonie, zmęczenie wtedy nie istniało. Ewakuację kobiet z oddziału położniczego zapamiętam do końca życia, transport osób na dializę z osiedla również była wyzwaniem. Pozdrawiam wszystkich których spotkaliśmy podczas tych dni.

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Krzysiek - niezalogowany 2024-09-23 22:36:17

    Dziękujemy!

    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo nowinynyskie.com.pl




Reklama
Wróć do