
Bogdan Kardasz i Jerzy Sobczak z Tułowic należą do nielicznej w Polsce, a nawet w Europie grupy miłośników gór, których nie interesuje zdobywanie kolejnych szczytów, lecz pokonywanie jak najdłuższych tras górskich. Nie są to jednak spacery, lecz kilkusetkilometrowe wyprawy w środku zimy. - Dla nas góry liczą się w kilometrach odległości, a nie wysokości – mówią nasi rozmówcy.
Dwóch panów na zimowym szlaku
Wszystko zaczęło się stosunkowo niedawno, bo w 2016 roku. Wtedy do Bogdan Kardasz, wielki miłośnik sportu, w tym biegów i piłki nożnej (w latach osiemdziesiątych grał w Odrze Opole) doznał poważnego urazu kręgosłupa. - Jestem miłośnikiem fotografowania zwierząt w ich naturalnych warunkach – opowiada pan Bogdan. - W Bieszczadach właśnie polowałem aparatem na wilki. Udało mi się je uwiecznić, ale trwało to długo i postanowiłem przespać się na drzewie zabezpieczony siatką, co zresztą wcześniej robiłem. Podczas zapinania śpiworu niefortunnie się przechyliłem i spadłem z ośmiu metrów tak nieszczęśliwie, że skręciłem kark, przegryzłem język, miałem bardzo poważnie uszkodzony kręgosłup, częściowy paraliż. Na szczęście był ze mną kolega, który zorganizował akcję ratunkową. Półtora miesiąca spędziłem w szpitalu w Lesku, a po dziewięciu kolejnych - i po dwóch operacjach, wstawieniu w kręgosłup „blach” - wróciłem do pracy. Wróciłem też do żywych – cieszy się.
Po wypadku Bogdan Kardasz musiał jednak znacznie zmienić swoje upodobania sportowe. Lekarze zabronili mu gry w piłkę. On – człowiek będący wiecznie w ruchu nie wyobrażał sobie spędzania wolnego czasu na fotelu przed telewizorem. Czas pokazał, że szybko znalazł alternatywę. – Z Jerzym znaliśmy się już kilka dobrych lat, bo kiedyś wspólnie pracowaliśmy – opowiada dalej. - Pojechaliśmy raz na trzy dni pochodzić po górach, które obaj lubiliśmy. Byłem wtedy przed jedną z operacji. Miałem jeszcze na sobie kołnierz ortopedyczny. Wtedy zrodził się plan, żeby „schodzić góry”. Na czym to miałoby polegać? Nie stawialiśmy sobie za cel zdobywanie coraz to wyższych szczytów tylko pokonywanie odległości – i to znacznych - w górach.
Wszystko z głową
Obaj panowie przyznają, że w momencie powstania takiego planu grono znajomych, którzy deklarowali, że chcą również uczestniczyć z nimi w wyprawach było szerokie. Chociaż obaj panowie są niezwykle skromnymi ludźmi nie ukrywają, że tylko im wystarczyło samozaparcia, żeby realizować postawiony plan. A okazało się, że połknęli bakcyla, którego nie chcą i nie potrafią się pozbyć. - To była chęć sprawdzenia siebie. Ja mam 54 lata, mam już wnuki. Kolega także wkrótce znajdzie się w gronie pięćdziesięciolatków. W naszym wieku wielu ludziom nie chce się już przejawiać żadnej formy aktywności fizycznej, a my udowodniliśmy sobie i pokazaliśmy innym, że MOŻNA – dodaje Bogdan Kardasz.
- Kiedy zrodził się ten pomysł nasze żony złapały się za głowy – z humorem wspomina z kolei Jerzy Sobczak. - Widziały jednak, że dajemy sobie na przygotowanie rok – że nie wygląda to tak, że na drugi dzień się pakujemy i wyjeżdżamy. Zaczęliśmy więc od ćwiczenia kondycji, od biegów – a zwłaszcza ja zacząłem, bo Bogdan był przecież sportowcem. Kiedy czyta się o ludziach, którzy się zajmują pokonywaniem zimowych tras w górach to są to wysportowane dwudziesto – trzydziestokilkuletnie osoby a my mieliśmy świadomość swoich niedoskonałości fizycznych. Myślę, że byliśmy i jesteśmy - jeśli nie najstarszymi w Polsce – to z pewnością jesteśmy w gronie najstarszych miłośników tego typu sportu w naszym kraju.
Największym dotychczasowym wyczynem naszych rozmówców jest pokonanie głównego szlaku sudeckiego o długości 444 km. - Takie wyprawy wymagają ogromnej dyscypliny i planowania – opowiadają dalej. - Wstajemy o godz. 6.00, jemy śniadanie i maszerujemy średnio do godz. 17.00 -18.00. Dziennie pokonujemy trasę od 24 km do 36 km. Jerzy zajmuje się całą logistyką, opisaniem trasy, zaplanowaniem miejsc noclegowych, ale oczywiście możemy tylko szacować, że o takiej a nie innej porze dojdziemy do celu. Pogoda w górach weryfikuje bowiem wszystko. W rzeczywistości może być temperatura -1 stopnia Celsjusza, ale przy potwornym wietrze odczuwalna jest -15 – relacjonuje dalej Bogdan Kardasz.
Nie można bowiem zapomnieć, że nasi rozmówcy kilkudziesięciokilometrowe odległości pokonują w śniegu. Wybrali tę najniebezpieczniejsza porę roku ze względu na mniejszą ilość turystów, niesamowite widoki i… większe wyzwanie. Takie zimowe „spacery” to pasja naprawdę dla twardzieli. Zimą nie można zatrzymać się w dowolnym miejscu, rozbić namiotu… Zimą trzeba dojść do celu.
Pokonanie przez Bogdana Kardasza i Jerzego Sobczaka wspomnianego szlaku o długości 444 km wiązało się z uzyskaniem górskiej Diamentowej Oznaki. - To wielka satysfakcja jak i to, że nasze nazwiska można wpisać w wyszukiwarkę internetową i znaleźć je na liście tych nielicznych, którzy tego dokonali – dodaje pan Jerzy, który jednocześnie prezentuje wydany album ze zdjęciami z tej ekstremalnej wyprawy. - Nigdy nie zadaliśmy sobie pytania: ”Po co nam to”?. Trzy razy mieliśmy jednak takie warunki, że próbowaliśmy wyjść ze schroniska na trasę i… nie dało się ze względu na pogodę. Jerzy jest specjalistą od opracowywania tras na każdy dzień – gdzie startujemy, gdzie przewyższenia musimy pokonać – chwali kolegę pan Bogdan.
- Mamy ściągniętą aplikację w razie gdybyśmy potrzebowali pomocy. Prowadzę także na Facebooku codzienną, krótką relację z każdego dnia naszej drogi – dodaje Jerzy Sobczak.
Podczas przejścia danego odcinka panowie niewiele ze sobą rozmawiają – rozumieją się bowiem bez słów. - Fizycznie jesteśmy zmęczeni, bo nie tylko zmagamy się z przewyższeniami, pogodą, ale niesieniem 15 kilogramowego bagażu. Ze sobą mamy oczywiście termos i malutką butlę gazową. Musimy się bowiem liczyć z tym, że pojawi się taka sytuacja, że trzeba będzie zostać na noc w górach, wykopać jamę, zabezpieczyć ją. Kiedy w środku będzie 8 stopni można w takich warunkach przenocować. Taka wyprawa to jednak dla głowy wspaniały reset. Po powrocie do normalności ma się mnóstwo energii - zachwalają.
Panowie nie ukrywają, że ich pasja wymaga pewnych nakładów finansowych. Nie są to jednak sumy niebotyczne. - Cały czas wzbogacamy swój sprzęt. Nie jest to sprzęt z najwyższej półki, bo nie jesteśmy himalaistami. Sprzęt się jednak zużywa, a z drugiej strony my stawiamy sobie coraz wyższe cale, więc musi być on też coraz lepszy. Zasada jest prosta - im lepszy sprzęt tym jest on lżejszy, a przy takich wyprawach ma to ogromne znaczenie. Żeby nie nosić zbyt wiele w plecaku robimy zakupy na maksymalnie dwa dni. To są głównie batony energetyczne, czekolady gorzkie, suchy prowiant. Generalnie posiadamy wyposażenie, które jest górskim niezbędnikiem. Organizując wyjazd musimy też zgromadzić fundusze na dojazd, noclegi w schroniskach - dodają.
Jeść ze sklepowej lady
W tym miejscu nasi rozmówcy opowiadają jedną z zabawnych historii, która spotkała ich w czasie wypraw. – To było na Szlaku Świętokrzyskim. Zostało nam pół suchego chleba – byliśmy już głodni i zmęczeni. Doszliśmy do wioski, gdzie spotkaliśmy pana, który powiedział nam, że sklep, w którym moglibyśmy zrobić zakupy żywnościowe znajduje się 300 metrów stąd. Okazało się jednak, że te 300 metrów w rzeczywistości oznaczało 1,5 km. Kiedy ostatkiem sił dotarliśmy na miejsce po prostu wpadliśmy do tego sklepu, a kiedy ekspedientka podawała nam towar my jedliśmy już bezpośrednio z lady - kiełbasę z jabłkiem, z bananem… - co było pod ręką. Dla sprzedawczyni musiało to wyglądać komicznie do tego stopnia, że zaprosiła nas na zaplecze, zrobiła coś ciepłego do picia, a my dokończyliśmy ten posiłek. Potem śmialiśmy się, że jednak powinniśmy temu panu podziękować, bo gdyby powiedział, że to tego sklepu jest 1,5 km to z pewnością byśmy tam nie poszli – wspominają.
Przekroczyć granice
Panowie przyznają, że mają w planie organizację spotkań, w czasie których opowiadaliby o swojej pasji. Czekają jednak na realizację jeszcze bardziej spektakularnych wyczynów górskich, a takie plany – i to dalekosiężne - są już w ich głowach. – Już w styczniu przejdziemy Szlakiem Beskidzkim, najdłuższym w Polsce liczącym 520 km. W przyszłym roku wybieramy się zaś do Bułgarii. Chcemy pokonać szlak od granicy z Serbią do Morza Czarnego – łącznie 700 km oczywiście zimą. To będzie wyzwanie! Naszą koroną będzie zaś przejście Łuku Karpat. Ta trasa liczy… ponad 2000 tysiące km i zaczyna się w Rumunii, a kończy w Bratysławie. Szacujemy, że będzie to plan na 2023 rok. To jest perspektywa trzymiesięcznej wyprawy. W naszym przypadku trzeba sobie wszystko poukładać, bo przecież obaj pracujemy. Ale jesteśmy na tym punkcie zakręceni! Niewiele osób dokonało tego zimą. Według naszych informacji była to jedna grupa. Marzymy także o przepięknym szlaku w Norwegii… Generalnie ja chcę chodzić do siedemdziesiątki, a potem… to będą tylko takie krótkie odcinki 200 km – śmieje się Bogdan Kardasz.
Co by było gdyby…
Obaj panowie odpowiadając na pytanie, czy nie żałują, że stosunkowo późno zaczęli swoją przygodę z zimowymi wyprawami po górach stwierdzają: - Pewnie trochę tak, ale nigdy nie jest za późno. Kiedy byliśmy młodsi nie było z kolei takich możliwości i nasze sytuacje rodzinne były inne. Teraz nasze dzieci są już samodzielne, nie potrzebują nas już tak bardzo. Ciekawi nas jednak gdzie byśmy teraz byli gdybyśmy wcześniej zaczęli. Jedno jest jednak pewne - wyprawy w góry nie mogą być przygotowywane na „wariata”. Każdy kto chodzi po górach czuje do nich respekt. Nie można sobie drwić, że nasze okoliczne góry to pagóreczki. Nie musi być 2-3 tys. metrów n.p.m. żeby było groźnie. Nieraz zdarzało nam się pomagać ludziom, którzy płakali potrzebując pomocy, bo wybrali się na szlak „bez głowy” – bez odpowiedniego ubioru i obuwia – dodają.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie