
W minioną niedzielę ks. Bronisław Dołhan obchodził wyjątkowy jubileusz - 60-lecie święceń kapłańskich. Większość tego czasu poświęcił pracy duszpasterskiej jako proboszcz w Bielicach (niemal 42 lata!). Po przejściu na emeryturę nie pożegnał się ze wsią – zamieszkał w niewielkim mieszkanku w domu kultury, który powstał dzięki jego zaangażowaniu. Życie tego kapłana to nie tylko wspomnienia z Bielic, ale także opowieść o trudach przed i powojennej rzeczywistości polskich rodzin na Wschodzie.
A było nas ośmioro
Przyszedł na świat w Samborze, w mieście nad Dniestrem. Zarówno jego ojciec jak i matka pobierając się byli już wdowcami. - Ojciec walczył na froncie pierwszej wojny światowej, dostał się do niewoli i cztery lata był na Syberii - opowiadał ks. Dołhan. - W międzyczasie umarła jego pierwsza żona osierocając ich syna. Brat do powrotu ojca był wychowywany przez dziadków od strony mamy. Kiedy ojciec ożenił się z moją mamą zamieszkał razem z nimi.
Matka przyszłego księdza także była już wdową, ale bezdzietną. Państwo Dołhanowie wspólnie dochowali się pokaźnej, bo ośmioosobowej gromadki pociech. - Ja byłem przedostatni. Młodszy ode mnie był tylko brat, który urodził się w czasie II wojny światowej - dodaje kapłan.
Przed drugą wojną światową rodzinie przyszłego księdza żyło się dobrze. - Ojciec był zarówno rolnikiem jak i pracownikiem Kasy Stefczyka. Gospodarka była spora, ale dzieci było dużo, więc było i komu pracować i na kogo pracować - kwituje.
To wszystko zniszczył wybuch kolejnego światowego konfliktu. - Kiedy nadchodził front zostaliśmy wypędzeni przez Niemców z domu przy ul. Dolnej do centrum. Zamieszkaliśmy w wysokim budynku, a wraz z nami ogromna ilość ludzi. Do naszego domu wpadli najpierw Rosjanie, którzy szukali mężczyzn na front. Potem to samo zrobili Niemcy - wspomina ksiądz.
Rodzina Dołhanów, tak jak i inni żyli w ciągłym strachu i głodzie. - W naszym domu pod podłogą zostały zapasy. Ojciec nocami szukał czegoś do jedzenia. Najczęściej zdobywał ziemniaki, którymi mama nas karmiła. Pamiętam obraz kobiety, która trzymając na rękach dwumiesięczne dziecko podawała mu na łyżeczce kwaśne mleko. Nic innego nie miała…
Czas nie zatarł także w pamięci przyszłego księdza ogromnego spustoszenia po przejściu frontu - Wszędzie było pełno broni, rozkładających się na polach padłych zwierząt. Na moich oczach mordowano ludzi, wyłapywano ich do wywózki na roboty do Niemiec. Front bezpowrotnie strawił też naszą ojcowiznę. Nasz dom rodzinny zupełnie spłonął.
Na Zachód tylko na chwilę
W takich warunkach sprawa edukacji szła na drugi plan. - Do pierwszej klasy prawie nie chodziłem - przyznaje ks. Bronisław. - Język ojczysty poznawałem na tajnych kompletach. Spotykaliśmy się w jakimś domu, w którym nauczyciel uczył nas z książeczek do nabożeństwa. To był mój pierwszy podręcznik. Po wojnie przez jakieś pół roku chodziłem do drugiej klasy, by znowu przerwać naukę - dodaje.
Rodzina księdza ruszyła, bowiem na Zachód. - Najstarsza siostra wraz z mężem wyjechała już w 1945 roku, jednym z pierwszych transportów. Rodzice z młodszymi dziećmi ruszyli w maju 1946 roku. Do wagonów wkładaliśmy, co było można - cały dobytek, mimo że rodzice powtarzali, że jedziemy tam na rok, a później wrócimy do siebie. Okazało się, że historia inaczej się potoczyła. W dużym wagonie towarowym umieszczono dwie rodziny - naszą liczną i drugą z jednym dzieckiem. Jeszcze w tym samym wagonie były dwa konie i trzy krowy. Tak przez miesiąc dzieliliśmy ze zwierzętami dach nad głową jadąc w nieznane. Mama upiekła trochę chleba na drogę. Trzeba było jeść go nawet wtedy, kiedy był już zapleśniały. Na postojach tato brał wiaderko i szedł po zupę z UNRY - to było jedyne nasze pożywienie.
I tak rodzina Dołhanów dojechała aż pod Szczecin. Kres podróży miał nastąpić jednak dużo później. - Rodzice nie chcieli tam zostać. Ojciec znał się na gospodarce i wiedział, że tam nie ma żyznych gleb i może nas nie wyżywić. Jechaliśmy więc dalej zahaczając o Poznań i Wrocław. Siostra wcześniej dała nam znać, że jest koło Głubczyc i żeby tutaj wysiąść, bo tutaj jest dobra ziemia – mówi dalej.
Dołhanowie trafili do wsi Równe. Ojciec rodziny znalazł dom na miarę swojej licznej gromadki. Przez pół roku dzielili dach nad głową z niemiecką rodziną.
Spokój w rodzinie Dołhanów nie trwał jednak długo. Po trzech latach zmarł ojciec przyszłego księdza. To na mamie spoczął ciężar utrzymania i wychowania młodszej latorośli. Trud życia sprawił, że wszyscy byli zaradni i pracowici.
W szczęściu i nieszczęściu
Czas mijał, rodzeństwo opuszczało dom. - Najstarszy brat zaraz po wybuchu wojny został wcielony do wojska. Potem ożenił się z rodowitą Belgijką w jej ojczyźnie i przyjechał z nią do Polski. Z czasem wszyscy się usamodzielniliśmy - opowiada dalej kapłan.
Bratanków i siostrzeńców ks. Bronisławowi trudno zliczyć. Większości z nich udzielał ślubu. W rodzinie Dołhanów nie brakowało też trudnych momentów. W ciągu dwu i pół roku było siedem pogrzebów - umierało rodzeństwo księdza i dzieci jego braci i sióstr. Z rodzeństwa ks. Bronisława żyje obecnie tylko jego starsza o trzy lata siostra.
Rodzina dla księdza jest wyjątkowo ważna, bo dzięki niej został kapłanem. Wpływ na to miała religijna atmosfera domu, a zwłaszcza wspólna modlitwa. - Do kościoła chodziliśmy 4,5 km. Pamiętam te tłumy kobiet, mężczyzn, młodzieży i dzieci, którzy razem zdążali na mszę św. Z kolei w domu mama pilnowała modlitwy starszych dzieci, a one zaś nas - młodszych. Po pierwszej komunii św. kolega zaproponował, żebym został ministrantem. Byłem wtedy w czwartej klasie. Pamiętam jak po trzech latach żartowaliśmy z tym samym kolegą, że temu udzielimy ślubu, a tamtemu ochrzcimy dziecko. Okazało się, że obaj zostaliśmy kapłanami...
I do Bielic
Bronisław Dołhan wstąpił najpierw do Diecezjalnego Niższego Seminarium Duchownego. Po maturze w 1955 roku wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Nysie. Na jego naukę składało się także starsze rodzeństwo. W czerwcu 1960 roku przyjął święcenia kapłańskie z rąk biskupa Franciszka Jopa. - Wszyscy byli dumni, że mają księdza w rodzinie. Moje święcenia to było wielkie wydarzenie w Równem - pierwsze prymicje po wojnie - dodaje.
Ks. Dołhan trafił jako wikary do parafii św. Barbary w Bytomiu. Najdłuższa część jego życia kapłańskiego łączy się jednak z Bielicami, gdzie spędził ostatnie 41 lat. - Przyjechałem tutaj po raz pierwszy 27 grudnia 1969 roku. Miałem za sobą dziewięć i pół lat kapłaństwa. Zima była wtedy strasznie sroga. Dobrze, że przyjechałem z własnym węglem... - wspomina.
Przez tyle lat ks. Bronisław wyremontował kościół w Bielicach i Malerzowicach. Zwłaszcza ten drugi spędzał sen kapłanowi, bo po powodzi 1997 roku ponad 600-letni obiekt zaczął pękać. Wydatek na ratowanie obiektu przewyższał możliwości parafii. Ksiądz jednak pieniądze pozyskał i kościół został uratowany.
Innego rodzaju owocem jego pracy kapłańskiej jest dwóch misjonarzy i dwie siostry zakonne, które wyszły z parafii Bielice - Malerzowice.
Proboszcz nie ograniczał się jedynie do działalności duszpasterskiej. Potrafił pokiwać karcąco palcem władzy, za to np., że Bielice przez lata nie mogły doczekać się nowej drogi. Ogromnym sukcesem księdza jest powstanie Wiejskiego Domu Kultury. - Istniejąca wówczas RSP wybudowała w stanie surowym socjalną część i pewnie na tym by się skończyło. Ja będąc na zebraniu fundacji rolniczej w kurii w Gosławicach poznałem osobę pracującą w Fundacji Polsko - Niemieckiej w Warszawie. Zażartowałem, czy nie pomógłby nam w wybudowaniu domu kultury. On rzucił: "Piszcie wnioski". Spółdzielni jednak nie bardzo to szło, więc wziąłem sprawy w swoje ręce - wspomina.
W Bielicach założono Wiejski Komitet Budowy. Ksiądz jeździł, załatwiał, mobilizował ludzi. - Dostawaliśmy pieniądze sukcesywnie, po kilku etapach prac - wspomina. - Budowę oszacowano na 4,5 mld starych złotych. Mieli nam dać połowę z tego, a druga połowa miała należeć do nas, ale dostaliśmy dużo więcej. Zaangażowanie wsi było wtedy ogromne. To było trzy lata nieustannego czynu społecznego - chwali parafian proboszcz.
W 1995 roku Dom Kultury oddano oficjalnie do użytku i służy mieszkańcom do dzisiaj. W niewielkim mieszkanku wydzielonym w budynku zamieszkał na emeryturze ks. Bronisław. Czas wolny zmobilizował kapłana do pracy twórczej – opublikował dwie monografie na temat Malerzowic i Bielic. Bierze udział w uroczystościach liturgicznych na terenie całego powiatu.
Jubilatowi życzymy zdrowia i nieustającej siły do realizacji wciąż nowych pomysłów.#
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Ten zjeb sadysta powinien już dawno ziemię grysc za to co zrobił i robił dzieciom w nauczaniu religii to pan i władca świata jest wszyscy obok to durniem jak twierdził bo on był najmondrzejszy a ludzie byli dla niego żeby mu słuzyc będziesz się w smole gotował w piekle ty pierdolona klecho za to co robiłes przez tyle lat w Bielicach
Życzę ci żebyś zdychał w mękach i obyś się meczył jak najdłużej
Życzę ci klecho abyś żył jak najdłużej po to abyś zdychał w mękach