
Rozmowa z Arturem Kowalewskim, pochodzącym z Nysy scenarzystą i producentem filmowym, który stoi za takimi telewizyjnymi sukcesami jak „Odwróceni”, „Wataha”, „Prokurator”, czy obecnie emitowaną „Recepturą”.
„Nowiny Nyskie” – Proszę powiedzieć jakie są Pana związki z Nysą?
Artur Kowalewski – Wychowałem się w Nysie, mieszkałem tutaj do 1989 roku. Tutaj chodziłem do przedszkola, Szkoły Podstawowej nr 7 im. Tadeusza Kościuszki, a potem do Carolinum. W Nysie mieszka mój tato, mam tu rodzinę. Mam też znajomych - wielu wyjechało z Nysy, ale też wiele bliskich mi osób nadal tu mieszka. Korzystam z ich gościnności, kiedy przyjeżdżam do Nysy.
Nysa jest kawałkiem mojego kręgosłupa - punktem odniesienia do tego, co potem działo się w moim życiu.
- W którym roku zdawał Pan maturę?
- W 1989 r. Byłem w klasie humanistycznej. Jednak już w ósmej klasie podstawówki postanowiłem, że będę reżyserem. I oczywiście wszystkich z mojego otoczenia bardzo ten pomysł bawił. Pamiętam miny moich kolegów, koleżanek i wychowawczyni, gdy ogłosiłem to podczas rozmowy o planach na przyszłość. Myślę, że miałem opinię mitomana. Śmieszne jest to, że teraz żyję z wymyślania historii. Dlatego drodzy rodzice pamiętajcie, jeżeli wasze dziecko zdaniem otoczenia jest fantastą - nie gaście dziecięcego zapału, bo być może wasza Marysia zostanie kosmonautką, a mały Jureczek, dajmy na to, aktorem kina akcji.
Kiedy po maturze w 1989 roku po raz pierwszy zdawałem na kierunek reżyserii do Szkoły Filmowej w Łodzi nie miałem żadnych podstaw, żeby się dostać i… oczywiście nie dostałem się.
To były inne czasy. Teraz żyjąc w Nysie dzięki internetowi i platformom streamingowym można być tak samo zanurzonym w kulturze jakby mieszkało się w dużym mieście. Wtedy, aby pożyczyć filmy na kasetach VHS wsiadałem w pociąg i jeździłem do Opola, albo korzystałem z wypożyczalni wideo na rynku w Nysie. Marzenie o robieniu filmów było coraz mocniejsze.
- Kiedy to marzenie udało się Panu zrealizować?
- Znacznie później. Podstawową sprawą dla wszystkich kandydatów, którzy chcą się dostać do szkoły filmowej jest tak naprawdę determinacja.
Jak już wspominałem pierwszy raz zdawałem na reżyserię w 1989 roku. Dostałem się… 9 lat później, do Katowic. W międzyczasie studiowałem polonistykę na WSP w Opolu i filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim.
W Katowicach nie zagrzałem długo miejsca.
Wymarzone studia uświadomiły mi, że jeszcze długa droga przede mną bym mógł opowiadać historie o ludziach.
Po półtora roku podjąłem najmądrzejszą decyzję w życiu. Rzuciłem studia i zacząłem pracować jako dokumentalista. Zatrudniłem się w telewizji. Gdy robisz filmy dokumentalne dzieje się coś niezwykłego. Ludzie wpuszczają cię w swoje życie, do swoich domów i spraw. Można przyglądać się z bliska ludzkim wyborom, tragediom i radościom. Najpierw pracowałem w TVN jako dokumentalista w programie Edwarda Miszczaka „Ludzie w drodze”, potem zacząłem robić swoje własne reportaże w cyklach dokumentalnych, które istniały na antenie stacji. Kolejnym szczeblem było zostanie producentem filmów dokumentalnych o tematyce kryminalnej, bo to ona mnie najbardziej interesowała. Jednym z takich seriali był „Alfabet mafii”, bo wymyśliłem sobie, że zrobię dokument o bossach mafii dekady lat 90.
- Ambitny plan…
- Jak się okazało był to plan szalony, ale udało się go zrealizować.
- Jak długo powstawał „Alfabet mafii”?
- Około roku, może trochę dłużej. Byłem nie tylko producentem, ale i jednym z reżyserów tego cyklu. Wtedy Edward Miszczak, dyrektor programowy TVN powiedział mi, że byłoby fantastycznie, gdyby powstał serial fabularny, który opowiadałby o mafijnej Warszawie. O zwarciu Pruszkowa, Wołomina i policji. Razem z Piotrem Pytlakowskim, dziennikarzem „Polityki” napisaliśmy scenariusz serialu pt. „Odwróceni”. Zdjęcia do serialu rozpoczęły się w 2006 roku. Zatrudniliśmy plejadę fantastycznych aktorów z Robertem Więckiewiczem, Arturem Żmijewskim i Małgosią Foremniak na czele. Wtedy tak naprawdę wszystko zaczęło się na poważnie…
- Zatrzymajmy się chwilę przy serialu „Wataha”, którego był pan współscenarzystą i producentem. To z pewnością jeden z najlepszych polskich seriali. Skąd pomysł na ten obraz?
- Pomysł o zrobieniu serialu w świecie straży granicznej pojawił się w głowach trójki scenarzystów; Krzysztofa Maćkowskiego, Kamila Chomiuka i Wiktora Piątkowskiego, ale był to inny koncept od tego znanego widzom. Każdy odcinek miał opowiadać inną przygodę strażników granicznych. Wydawało mi się, że można wydobyć z tej historii znacznie więcej. Wiedziałem, że lokalne HBO szuka nowego pomysłu na siebie i zaproponowałem „WATAHĘ” szefowej oryginalnej produkcji HBO Polska – Izie Łopuch. Nie wiem, czy pomogło to, że Iza pochodzi z Bieszczad, ale na nowo rozpoczęły się prace literackie nad serialem. „WATAHA” odniosła sukces dzięki decyzji Izy, pracy znakomitego zespołu i temu, że wyprzedziła temat, którym chwilę później zaczęła żyć cała Europa – kryzys migracyjny.
- Po drodze był jeszcze nagrodzony Orłem serial „Prokurator”.
- Tak. Scenariusz napisany został przez braci Wojciecha i Zygmunta Miłoszewskich. Panowie świetnie narysowali postacie głównych bohaterów. Duet Jacek Koman i Wojciech Zieliński trafił do serc widzów.
Praca nad tymi historiami to generalnie fascynująca przygoda…
Świat się zmienił – kiedyś młodzi ludzie opowiadali sobie książki, a teraz opowiadają sobie seriale. Serial – nie wiem czy to dobrze czy to źle - stał się podstawowym elementem kultury opowiadania.
- Kiedyś o serialach mówiło się pogardliwie „tasiemiec”. Teraz jest coraz więcej bardzo dobrych seriali…
- Seriale bardzo się zmieniły, zwiększyły się ich budżety. Tworzenie takiego serialu jak „Wataha” to jest gigantyczne przedsięwzięcie. Jako jego producent, przy każdym sezonie, na pół roku znikałem z własnego życia. Wyjeżdżałem w Bieszczady i nie było sensu stamtąd wracać. Serial to żywy organizm, podczas pracy nad serialem, każdego dnia dzieje się coś nowego. Plany są podstawą, ale rzeczywistość wygrywa.
- Teraz widzowie mogą oglądać Pana nowe dziecko – serial „Receptura”.
- Dla mnie ten serial to zejście z mojej podstawowej ścieżki. Chciałem zrobić coś innego. Na co dzień zajmuję się mrocznymi kryminałami. Tutaj było inaczej. Wymyśliłem historię o dwóch bohaterkach - jedna funkcjonuje we współczesności, a druga w 1936 roku, a w tle ich prywatnych perypetii toczy się szpiegowska intryga. Chodziło o to, aby w tej komediowej baśni przemycić ważne kwestie samoświadomości kobiet – jednego z głównych dyskursów w obecnej Polsce.
Pomysł zrodził się zupełnie przypadkowo. Przyszła do mnie koleżanka i powiedziała, że „Wedel” szuka pomysłu na reklamę. Zdałem sobie wtedy sprawę, że ta marka to element historii każdego z nas. Bo przecież nasi dziadkowie jedli ich czekoladę, rodzice jedli, my jedliśmy… W tym musi być jakaś historia. Po nitce do kłębka stworzyłem wszystkie elementy, które są potrzebne, aby opowieść miała ręce i nogi i zaprezentowałem ideę Wedlowi i TVN.
Nie mogłem niestety produkować tego serialu, bo w tym czasie zajmowałem się inną produkcją, ale stworzyłem zespół scenariuszowy i razem z kolegami napisaliśmy historię, którą teraz można oglądać w TVN.
- Czy ma Pan pomysły scenariuszy, które nie zostały zrealizowane?
- Oczywiście, że tak. Bardzo wiele historii, które wymyśla się lądują w szufladzie, czekając na swój czas, o wielu się zapomina, ale wracają w jakiś nieoczekiwanych okolicznościach.
- Jest Pan zabieganym człowiekiem. Czy ma Pan jeszcze jakieś zawodowe marzenia?
- Mam i je realizuję. Obecnie w moim życiu rzeczywiście wiele się dzieje. Pracuję chociażby nad projektem, o którym nie mogę jeszcze mówić. Jego pomysł zrodził się trzy lata temu i wydawało się, że jego realizacja będzie niemożliwa, bo jest szalenie drogi. Tymczasem znalazł się zainteresowany nadawca i prace scenariuszowe są w toku.
- Czyli kolejny serial?
- Tak. Uważam, że czas, gdy serial był czymś gorszym od filmu dawno minął. Serial daje nam możliwość bycia długi czas z bohaterami, dokładnemu przyjrzeniu się ich losom.
- Który serial – polski lub zagraniczny - uważa Pan za najlepszy?
- Nie mogę pani odpowiedzieć na to pytanie, bo każdego dnia to wygląda inaczej. Widzę to co powstaje w Polsce, za granicą. Dzieją się w tej chwili rzeczy niesamowite! Poziom tych opowieści jest niezwykle wysoki i trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby przebić się ze swoją opowieścią.#
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Agnieszka Groń
foto: archiwum Artura Kowalewskiego
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Zdolnych ludzi z Nysy jest sporo. Szkoda, że nie można ich wszystkich zebrać do kupy i pomóc w rozwoju miasta.