Tomasz Pszonak od urodzenia mieszka w bloku na osiedlu we Frączkowie. Urodził się z ciężką wadą ośrodkowego układu nerwowego – z otwartą przepukliną oponowo–rdzeniową, która pociąga za sobą szereg innych wad i powikłań, m.in. całkowite porażenie kończyn dolnych. Nie będzie to jednak reportaż o niepełnosprawności, narzekaniu jak ciężko żyć nie mogąc chodzić i traktując szpitale jak drugi dom ze względu na częsty w nich pobyt. To będzie artykuł o człowieku, który cieszy się życiem, swoim talentem, zaraża tą radością innych i może liczyć na wsparcie ogromnej rzeszy przyjaciół.
Z panem Tomaszem spotykamy się w jego pracowni usytuowanej niedaleko bloku, w którym mieszka. Największym sprzętem, który rzuca się w oczy po wejściu jest elektryczny wózek inwalidzki. - Pozwala mi on na odrobinę niezależności – mówi. – Mogę przejechać na nim od domu jakieś 4 km - jadę więc do Radzikowic, do Pakosławic. Może trudno w to uwierzyć, ale w tym miejscu był kiedyś chlewik. Tutaj, gdzie stoję przepływały zwierzęce nieczystości. Dostałem ten budyneczek w spadku po babci, a potem się już zaczęło… - śmieje się pan Tomasz.
Gdyby nie niepełnosprawność…
Nie miał to być i nie będzie artykuł o niepełnosprawności jednak nie da się tego tematu ominąć, bo w życiu pana Tomasza wszystko zadziało się za sprawą niepełnosprawności. Być może gdyby nie ona nie odkryłby on talentu, nie spotkałby na swojej drodze ludzi, którzy go wsparli i na pewno nie powstałaby ta pracownia. - Urodziłem się 40 lat temu i jeszcze nigdy nie stanąłem o własnych silach na nogach, nie zrobiłem samodzielnie jednego kroku. Rodzice jeszcze kilka lat po moim przyjściu na świat robili wszystko – łącznie z wizytami u znachorów, żebym miał szansę na samodzielność i żebym mógł czerpać radość z życia – opowiada dalej. - Pamiętam, że w dzieciństwie miałem rowerek, na którym tato raz w tygodniu prowadził mnie na nim i w ten sposób robiliśmy kilka kółek po podwórku. Wszystkie dzieci miały rowerek – miałem go i ja! Grałem też z kolegami w koszykówkę. Miałem bowiem kosza, którego wieszało się na trzepaku. Potem chłopcy przestali ze mną grać, bo jeździłem im wózkiem po nogach – uśmiecha się na wspomnienie pan Tomasz.
Czerpać z życia ile się da
Do dwudziestego roku życia mieszkał z rodzicami na pierwszym piętrze. - To przypadało na największy okres mojego rozwoju kiedy miałem siłę chodzić do szkoły, potem pracować. Ale oczywiście moi rodzice musieli mnie znosić z piętra. Niestety, dzisiaj sami potrzebują pomocy. Potem zmarła babcia i ja przeprowadziłem się na parter – do jej mieszkania. Do pewnego momentu do szkoły woziła mnie mama. Jeszcze wtedy mieliśmy malucha. Mama wkładała wózek na bagażnik, a był on wtedy dużo cięższy niż te wózki, które produkowane są obecne. Potem miałem transport z Caritasu.
Na edukacyjnej drodze pana Tomasza najpierw była szkoła podstawowa w Goszowicach, potem liceum w nyskim Ekonomiku. - Ówczesny dyrektor tej szkoły - nieżyjący już Stanisław Połosak - bardzo mi pomagał. Schodził ze swojego gabinetu, pytał jakiej pomocy potrzebuję, interesował się moją nauką – wspomina pan Tomasz dodając, ze w tej szkole zdał egzamin dojrzałości. - Po maturze chciałem iść na studia, ale na miejscu takiej możliwości jeszcze wtedy nie było, a dla mnie dojazd był zawsze rodzajem przeszkody. Moja nauczycielka od informatyki była dyrektorem szkoły policealnej i wzięła mnie pod swoje skrzydła - chodziłem do studium za darmo. Tam ukończyłem najpierw kierunek pracownika socjalnego. Mimo swoich dysfunkcji chciałem pomagać innym - podobnym mnie. Ciekawiło mnie jak wygląda sytuacja ludzi niepełnosprawnych, chociażby od strony administracyjnej i prawnej. Miałem wspaniałych wykładowców, którzy nakłaniali mnie na studia, bo część przedmiotów mogłem mieć zaliczonych ze szkoły pomaturalnej - dodaje.
Okazało się jednak, że takiego kierunku nie utworzono, ale Tomasz ukończył rozpoczętą szkołę. Z pewnością nie jest on osobą, która zamyka się w swoim mieszkaniu i patrzy godzinami w sufit. Z braku pracy zaczął uczęszczać na warsztaty terapii zajęciowej, gdzie był przez rok. - Cały czas chciałem pójść do przodu, zmieniać swoje życie i mimo przeciwności coś w nim przeżyć. Chyba wtedy mocniej zacząłem myśleć o malarstwie…
Talent odkryty w szpitalu
Talent i pasję przejawiającą się w tym kierunku odkrył jednak znacznie wcześniej – mniej więcej w siódmym roku swojego życia. – Co roku byłem bowiem w szpitalu, więc czuję się w tym miejscu dość swobodnie – śmieje się pan Tomasz. - Podczas jednego z takich pobytów poznałem karykaturzystę, który tak jak ja był pacjentem. Dostałem od niego rysunek - jego autoportret razem ze mną. To jest praca z 1989 roku. Poczułem „wenę” artystyczną i po śladach ołówka poprawiłem go pisakiem. Na szczęście zrobiłem to dość zgrabnie, ale moja mama kiedy to zauważyła zabrała mi to. Ja ten rysunek znalazłem po latach – pogięty, oprawiłem go w ramkę i jest dzisiaj pamiątką – pamiątką początku.
Pan Tomasz dodaje, że w szpitalach poznał też innych ludzi, którzy pomogli mu kształtować się artystycznie. - Nigdy nie uczyłem się rysunku ani malarstwa, nie uczestniczyłem nawet w żadnych kursach - łapałem wszystko od drugiego człowieka. Kilka lat temu w szpitalu poznałem młodego chłopaka, który w wyniku wypadku był sparaliżowany i w Korfantowie odzyskiwał sprawność. Na moich oczach ponownie nauczył się samodzielnie jeść, wstawać z łóżka, ubierać. To było niesamowite. Ja z kolei przy nim malowałem, a on swoją ręką - jeszcze drgającą, nie do końca sprawną - robił mi poprawki. Kiedy już dobrze mówił to wyjawił, że jest absolwentem wydziału artystycznego. Powiedział mi wtedy: „Nie mogłem wytrzymać, jak ty zrobiłeś ten błąd” – śmieje się na to wspomnienie pan Tomasz.
Taka piękna przyjaźń
Wszystko co związane było ze sztuką sprawiało, że był zahipnotyzowany, a jednocześnie ciekawy. – Któregoś roku byłem z siostrami w Zakopanem. One oczywiście chciały iść na zakupy, a mnie ciągnęło do ludzi, którzy tam siedzą i malują dla turystów. Zainteresował mnie głównie człowiek, który malował szpachlą. Powiedziałem dziewczynom, że się stąd nie ruszę. Siostry się zgodziły, żebym tam został, ale pod warunkiem, że nie będę się ruszał. Miały wrócić za godzinę, ale oczywiście wróciły po dwóch, a mnie to wcale nie przeszkadzało. Wymieniłem się z tym panem kontaktem, ale niestety, jego wizytówkę zgubiłem i znalazłem po dwóch latach. To były święta Bożego Narodzenia. Zadzwoniłem do niego z życzeniami. Mówię do słuchawki przypominając kim jestem. A on mi przerwał i powiedział „Tomek, jak ja się cieszę, że dzwonisz”. Znamy się już dwadzieścia kilka lat, ale w tym czasie widzieliśmy się tylko raz, a mimo to mogę nazywać go przyjacielem. Dzwonię do niego gdy mam problem, gdy po prostu chcę porozmawiać przy okazji, bez okazji. On jest góralem z krwi i kości, jest hardy, szczery. Poprawia mnie kiedy widzi moje błędy malarskie. Ale z pokorą i miłością. Można nazwać więc przyjacielem osobę, którą widzi się rzadko - dodaje.
Nie chciałem, żeby było tutaj tak ładnie
Od tamtego momentu pan Tomasz maluje głównie szpachlą. - Na moich obrazach rzadko można znaleźć ingerencję pędzla. Szpachelki, którymi się posługuję, mają oczywiście różne rozmiary, a oto efekt – pokazuje swoje prace wiszące w różnych miejscach pracowni. – Inspiruje mnie wszystko. Co prawda ludzi nie ma na moich obrazach, ale moje obrazy są konsekwencją moich spotkań z ludźmi. Także moja pracownia to dzieło ludzkich serc. Ja nie chciałem, żeby było tutaj tak ładnie – śmieje się pan Tomasz. – Bo po wspomnianym już przeze mnie chlewiku był okres wielkiej graciarni. Pomyślałem, że muszę jednak zrobić tu miejsce dla siebie, bo ze względu na opary z odczynników, których używam, muszę ograniczyć to w domu.
Pomysł szybko został zmieniony w rzeczywistość. – Trzeba było podnieść podłogę ze względu na próg, który tutaj istniał. W pomoc w remoncie tego pomieszczenia włączyły się sklepy, albo za darmo albo za pół darmo przekazywały mi towar. Szwagier zrobił światło. Wspólnota mężczyzn św. Józefa przy werbistach w Nysie, do których należę również bardzo mi pomogła. Koledzy kupili nowe panele i położyli je bezpłatnie. Przyjechali inni koledzy, którzy w ogóle nie znali się na budowlance. Z filmiku w internecie nauczyli się jak wstawia się okna i to zrobili poszerzając otwory, bo chciałem tutaj jak najwięcej światła. Ściany były nierówne, brudne, brzydko pachnące, a teraz proszę! Trzy lata zbierałem na ten remont, ale to nie były zawrotne kwoty – jednego miesiąca do skarbonki włożyłem 10 zł, innego 100 zł. Pomagali mi bardzo właściciele sklepu Krab i pan Bolek z „Domatu” w Nysie. Trzeba się cieszyć, że w dzisiejszych czasach są jeszcze tacy ludzie – wzrusza się pan Tomek.
Dodajmy, że na zewnątrz pracowni też dużo się dzieje – widać zagospodarowanie terenu, które z pewnością będzie kontynuowane. Jedynym zmartwieniem pana Tomasza jest brak źródła ogrzewania – za wyjątkiem elektrycznego grzejnika.
Malarstwo, a także renowacja to obecnie główne zajęcia pana Tomasza. - W tej chwili nie jestem bowiem w stanie pracować, bo moja choroba neurologiczna na to mi nie pozwala - mówi. - Zauważyłem u siebie spadek koncentracji - nie jestem w stanie koncentrować się na wykonywanym zadaniu zwłaszcza kiedy istnieje presja czasu. Pracowałem przez kilka ładnych lat w grafice komputerowej. Moim planem na życie było to, aby nie dać się zaszufladkować, że jako osobie niepełnosprawnej wystarczy mi dać długopisy do składania - chociaż oczywiście nie gardzę tego typu pracą. Ja stawiałem jednak na coś więcej i byłem grafikiem. Pracowałem zdalnie w firmie poznańskiej. Zajmowałem się robieniem grafiki do stron internetowych, projektowaniem wizytówek, dyplomów, broszur, itd. Ale pracowałem także w firmie, która zajmowała się projektowaniem, okładek na audiobooki. W pewnym momencie nie nadążałem i po wygaśnięciu umowy powiedziałem „koniec”. Postawiłem w życiu na malarstwo. Do niedawna to była praca odtwórcza, np. rysowanie portretów ze zdjęć. Powiedzieć, że na tym zarabiałem to za dużo powiedziane. Robiłem to dla znajomych i bardzo często za darmo, ale z wielką radością. Przyszła jednak refleksja, żeby zrobić coś ze swoim życiem i wyrzucić to co mam w sercu. I zacząłem tworzyć swoje rzeczy. W tych pracach jest tęsknota za rzeczami, których nie przeżyłem. Moje życie jest bowiem od zawsze przewidywalne - uważaj tu, uważaj tam, weź leki o konkretnej godzinie. Dlatego dla odmiany moje prace są ekspresyjne…
Cieszę się, że każdy rok przynosi mi nowe doświadczenie. Np. w wieku 32 lat byłem po raz pierwszy na dyskotece w prawdziwym klubie, gdzie nie widziałem złych rzeczy, o których się mówi, że zachodzą w takich miejscach. Spotkałem się z samymi pozytywami! Ludzie ze mną tańczyli, DJ zadedykował mi piosenkę, a kiedy wychodziłem człowiek stojący na bramce - któremu koszulka niemal rozrywała się pod naporem mięśni - wręczył mi VIP-owską wejściówkę do tego klubu… do końca życia. Kiedy wróciłem do domu wizytówka mi jednak wypadła i zjadł ją pies, więc to koniec mojej kariery tanecznej – śmieje się pan Tomasz. - Jestem panem w średnim wieku, więc nie będę przeżywał tej straty… - żartuje jak zwykle pan Tomasz.
Agnieszka Groń
PS
Wszystkich ciekawych twórczości Tomasza Pszonaka odsyłamy na jego konto na Instagramie
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Wielki szacunek dla Pana.