
W ciągu kilkunastu ostatnich dni ponad 100 osób – uchodźców z Ukrainy znalazło schronienie w ośrodku „Ziemowit” w Jarnołtówku. To w większości matki z dziećmi – także takimi kilkumiesięcznymi. – Mam nadzieję, że mój syn, który teraz leży w wózku będzie mógł rosnąć w wolnej, bezpiecznej Ukrainie – mówi jedna z nich – Lila.
Świeci słońce, wokół cisza, Góry Opawskie, przyjaźni ludzie z ośrodka... Z drugiej strony ucieczka przed wojną, obawa o najbliższych, którzy zostali w ojczyźnie napadniętej przez rosyjskiego agresora, niepewność czy coś czego dorabiano się przez całe dotychczasowe życie ocaleje przed bombardowaniem i ostrzałem. Tak wygląda stan, w którym znalazły się kobiety, które trafiły do „Ziemowita”.
Cały czas dzwonią telefony
- Obecnie mamy 110 osób – głównie matki z dziećmi – mówi dyrektor ośrodka Magdalena Miąsko - Cały czas dzwonią jednak telefony i może być tak, że jeszcze przyjadą do nas kolejni uchodźcy, bo podlegamy pod opolski urząd wojewódzki. Jesteśmy przygotowani na 120 osób, ale jest nieco rotacji. Odwieźliśmy np. wczoraj do Opola cztery osoby, bo albo mają rodzinę gdzieś w Polsce i chciały do niej pojechać – opowiada dyrektor dodając, że ośrodek otrzymał już bardzo duże wsparcie z zewnątrz i podkreślając zaangażowanie pracowników ośrodka w to, by uchodźcy czuli się tutaj jak najlepiej. - Pierwsze osoby przyjechały do nas 3 marca. To były 52 osoby, które przyjechały rano i wieczorem opuściły ośrodek. Następne przyjazdy były w sobotę – ok. 40 osób i w niedzielę większa grupa, a potem już pojedyncze osoby. Pracujemy na pełnych obrotach! Poza tym przyjeżdżają do nas firmy i osoby prywatne, które bezinteresownie przywożą nam pomoc rzeczową. Nie spodziewaliśmy się takiego wsparcia - dodaje.
Przed ośrodkiem spotykamy Nadię, Natalię i jej córkę Karinę. – Przyjechałam z Charkowa. To było straszne! – opowiada Nadia. - Były silne bombardowania. Człowiek cały czas słyszał nad głową samoloty i miał wrażenie, że zaraz zginie. To były takie głośne wybuchy, że człowiek – nawet kiedy nastała cisza - przez dłuższy czas nic nie słyszał. Miałam tam swoje mieszkanie, w którym kiedy go opuszczałam były wybite okna. Co ze sobą wzięłam? To co mam na sobie i… kota. Nad niczym się nie zastanawiałam, tylko żeby ratować życie. Pociąg był przepełniony. Zdjęcia, które można zobaczyć w internecie – dworca w Charkowie, z morzem głów oddają prawdę tego co się tam dzieje. W sumie do Polski jechałam dobę, w tym pięć godzin do granicy. Tutaj przyjęli nas wspaniale za co jestem bardzo wdzięczna. Na Ukrainie byłam sprzedawczynią w sklepie, więc ze względu na nieznajomość języka pewnie byłoby mi trudno tutaj znaleźć pracę. Bardziej boję się wojny niż tego, że nie będzie do czego wracać. Tylko ludzie, którzy to przeżyli wiedzą jak to jest uciekać do piwnicy słysząc alarm bombowy – dodaje Nadia.
Wojna z takimi malutkimi dziećmi jak nasze jest nie do opisania
Natasza jest w lepszej sytuacji – przez półtora roku pracowała w magazynie w województwie mazowieckim i chociaż brakuje jej czasami polskich słów rozumie dobrze w naszym języku. - Jestem z Winnicy - mówi. – Z Opola wzięli nas wolontariusze i przywieźli tutaj autokarem. Przyjechałam z córką trzy dni temu, bo ciągła obawa o życie była nie do zniesienia. Teraz czekam na kogoś kto ma przyjechać i powiedzieć, czy nie znajdzie się dla mnie jakaś praca. Tu jest dużo ludzi z Winnicy i z Charkowa, z którymi rozmawiamy, wspieramy się, bo każdemu jest ciężko – dodaje.
Również od trzech dni w „Ziemowicie” mieszka Lila – matka dwójki dzieci, które mają trzy lata i sześć miesięcy. Z młodszym dzieckiem wyszła na spacer – starsze bawi się z innymi ukraińskimi dziećmi. – Jesteśmy ze Lwowa. Pierwszego dnia wojny mieliśmy bombardowanie, bo mieszkamy blisko bazy wojskowej. Czekaliśmy dziesięć dni, a potem zrobiło się tak ciężko, że zdecydowaliśmy, że ja z dziećmi wyjadę. Mąż musiał zostać na miejscu. Na razie nie walczy – czeka na pobór. Czeka i pilnuje dobytku. Mężowi z jednej strony jest trudniej bez nas, ale z drugiej strony będzie spokojniejszy, kiedy będzie wiedział, że nam nic nie grozi. Wojna to coś potwornego, a wojna z takimi malutkimi dziećmi jak nasze jest nie do opisania – mówi dodając, że jest niezmiernie wdzięczna za przyjęcie i za to, że jej dzieciom niczego nie brakuje – pampersów, mleka, odżywek… Lila jest cały czas w kontakcie z mężem i tylko czeka na informacje o końcu wojny i możliwości powrotu do ojczyzny.Obok spotykamy nieco starsze panie. One są z Iwano-Frankiwska (Stanisławów). Jedna z nich przyjechała tutaj z córką i dwoma wnukami. One także nie mogą wyjść z zachwytu nad polska gościnnością, ale widać, że nie mogą znaleźć sobie miejsca. Niepokój o najbliższych, którzy zostali na miejscu - w środku wojny - na to nie pozwala.
Proszę napisać, że my jesteśmy bardzo, ale to bardzo wdzięczni
W samym ośrodku panuje cisza. Do recepcji zgłasza się tylko młoda szczuplutka blondynka. To Nastia. Mówi nieśmiało, że jeśli to możliwe potrzebowałaby dżinsy i sportowe buty. Taka też jest zasada, że jeśli uchodźcy potrzebują czegoś, indywidualnie zgłaszają te potrzeby w tym miejscu. Z pewnością problem odzieży błyskawicznie się rozwiąże, bo sala konferencyjna ośrodka została przekształcona na magazyn. Każda kobieta, która czegoś potrzebuje może tutaj przyjść i wybrać dla siebie i dla swoich dzieci potrzebne rzeczy. Jest tutaj mnóstwo odzieży, butów, mleko i odżywki dla dzieci, pieluchy, chusteczki. W pomieszczeniu znajduje się kilka kobiet, które wyszukują potrzebnych przedmiotów. W kącie urządzono dla najmłodszych maluszków coś w rodzaju placu zabaw. Na materacach i prześcieradłach znalazły się setki zabawek – głównie pluszaków. 2-letniej Marii, córce Nastii bardzo to miejsce odpowiada. – Ja w Ukrainie mieszkałam 200 km od Dniepru. Proszę napisać, że my jesteśmy bardzo, ale to bardzo wdzięczni za wszystko co nas tutaj spotkało – za to niewypowiedziane dobro – dodaje. Zaraz jednak zmienia ton. – Putin to szalony człowiek! Cały świat, a zwłaszcza Ukraina muszą przez niego cierpieć, bo ciągle mu mało, mało i mało! Chce tylko zabierać i niszczyć! – mówi ze łzami w oczach. Po chwili zadaje mi nieśmiało jedno pytanie. – Jak długo my tutaj będziemy mogły być z dziećmi? Uspokajam ją, że nikt jej nie wyrzuci na bruk… żeby była spokojna. Tej młodej kobiecie trzeba oszczędzić nerwów, bo jest ich kłębkiem…
W magazynie jest jeszcze kilka kobiet. Każda z nich to osobna wojenna historia, osobna tragedia. Jedna mówi mi, że przyjechała z siostrzenicą. Siostra nie mogła przyjechać, bo została z mamą, która jest chora i trzeba się nią opiekować na miejscu. Nie jest bowiem możliwe przewiezienie jej kilkaset kilometrów.
Starsza pani podkreśla swoją wdzięczność za pomoc jaką Polacy okazują uchodźcom – jej rodakom. – Mój dom w Kijowie został pusty. Mąż umarł cztery miesiące temu. Przeżyliśmy wspólnie w tym mieście 43 lata. Jeszcze nie zdążyłam oswoić się z myślą, że go nie ma a tutaj znowu nieszczęście! Po ośmiu dniach spędzonych w kijowskim metrze już dłużej tak nie mogłam… - dodaje.
Jeśli ktoś z naszych Czytelników chciałby wspomóc uchodźców przebywających w „Ziemowicie” może dzwonić pod numer 511 828 642. W ten sposób będzie można uzyskać informację czego w danym momencie potrzebują przybywający do ośrodka.
Agnieszka Groń
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie