Reklama

Gruzja mnie porwała. Nysanin Maciej Szop opowiada o swojej niezwykłej podróży

Nowiny Nyskie
16/01/2022 10:11

Maciej Szop z Nysy najpierw zakochał się w Gruzji, a potem w Gruzince. Kiedy odwiedził ten kraj któryś raz z kolei poznał Makę - swoją przyszłą żonę, z którą obecnie mieszka w naszym mieście.

„Nowiny Nyskie” – Dlaczego to właśnie Gruzja tak bardzo Pana wciągnęła, zafascynowała?
Maciej Szop – Pojechałem tam pierwszy raz przez przypadek. Zaprosiła mnie moja asystentka z pracy, która była Gruzinką. Zaciekawił mnie ten kraj i zacząłem po prostu sporo o nim czytać i… wreszcie wyruszyłem. Od razu chcę powiedzieć, że podczas tej pierwszej wyprawy dotarłem do koleżanki dopiero na sam koniec pobytu.
 

- Dlaczego?
- Jak to mówią „Gruzja mnie porwała”. Od razu porwała mnie tamtejsza dynamika ulicy, ludzie. Kiedy wysiadłem z samolotu od razu podbiegło do mnie kilku starszych panów oferując przejazd taksówką. Chciałem jechać do Tbilisi. Jeden pokazał mi swojego rozklekotanego busika. Zaczęliśmy rozmawiać, a kiedy dojechaliśmy do Tbilisi już byliśmy zaprzyjaźnieni. On wysadził innych ludzi jadących z nami i… zabrał mnie do siebie do domu i nie chciał słyszeć odmowy. Skorzystałem z zaproszenia. Na moje przywitanie zbiegła się cała rodzina, tzn. pół wioski. Spędziłem u niego trzy dni. Przez ten czas biesiadowaliśmy, pokazywano mi wieś, to co mają najlepszego. Ta otwartość ludzi, której wtedy doświadczyłem była wówczas czymś normalnym. Teraz już się to nieco zmieniło, bo i turystów jest coraz więcej. Wracając jednak do tamtych wspomnień w końcu powiedziałem gospodarzowi, że muszę jechać dalej, bo przyjechałem tutaj w pewnym celu. On mnie zapytał, co chcę zobaczyć. Ja odparłem, że iść w góry. To on na to, że jego wujek ma w górach gospodarstwo i on mnie może do niego zawieść. W ten sposób przez cały miesiąc nie dotarłem nigdzie gdzie chciałem, tylko byłem przerzucany z domu do domu i cały czas mieszkałem u obcych ludzi, którzy przyjmowali mnie jak swojego (śmiech).
Za pierwszym razem oferowałem oczywiście zapłatę za nocleg, ale usłyszałem słowa oburzenia, że przecież oni mnie zaprosili, ja jestem ich gościem i o żadnej zapłacie nie może być mowy. Widziałem jednak, że to są bardzo biedni ludzie, co było widać po wystroju mieszkań, sposobie ich życia. Wiedząc jednocześnie, że nieładnie jest pytać o zapłatę zostawiałem więc pewne sumy pieniędzy w miejscach, o których wiedziałem, że zostaną odkryte - za książką, pod talerzem.

- Co oznacza „biednie” w gruzińskiej wersji?
- Kiedy pierwszy raz zobaczyłem ten kraj wyglądał on tak jak Polska trzydzieści lat temu – budynki i ulice tak właśnie wyglądają, ale ludzie i krajobrazy są po prostu piękni.
Gruzini zajmują się gospodarstwem, ale pracują dodatkowo np. właśnie jako taksówkarze. Na wsiach ludzie żyją najczęściej wielopokoleniowo i mimo że widać ich ubóstwo oni są szczęśliwi. Wszyscy np. odwiedzają się nawzajem - siedzą, rozmawiają, spędzają ze sobą bardzo dużo czasu.
Przez wspomniany miesiąc zobaczyłem wiele wspaniałych miejsc i na sam koniec pojechałem wreszcie do koleżanki. Oczywiście wcześniej rozmawialiśmy przez telefon, wiedziała że jestem w Gruzji, ale zrozumiała, dlaczego do tej pory mnie nie ma – po prosu Gruzja mnie porwała. „Odezwij się jak cię odda” – usłyszałem od znajomej, która wiedziała o co chodzi (śmiech). Po takim pięknym czasie wiedziałem, że muszę tutaj wrócić.


- I tak Pan zrobił…
- Tak. Pojechałem do Gruzji ponownie za rok z myślą, że muszę dotrzeć do Kazbeku, jednego z najwyższych szczytów Gruzji. Poznałem wtedy Polaka, z którym wspólnie w Tbilisi wynajęliśmy samochód i zaczęliśmy zwiedzać Gruzję według planu. Na Kazbek jednak nie dotarłem. Śmiałem się w duszy, że ta góra będzie moim niespełnionym marzeniem, żeby znowu w tym celu wrócić do Gruzji.
Przez miesiąc jeździliśmy po górach, stepach. Gruzja ma jedną trzecią powierzchni Polski, ale jest przy tym bardzo różnorodna. Gruzini mają pustynię, step i góry po 5 tys. m n.p.m. i trzy strefy klimatyczne.
- Proszę wyjaśnić, dlaczego nie próbował Pan dotrzeć na wspomniany szczyt?
- Kolega przeczytał w Internecie artykuł o polskim małżeństwie, Kindze i Ksawerym, które na stepie prowadzi hotel, domki i restaurację – Oasis Club. Pomyśleliśmy, że dotrzemy jeszcze do nich, pobędziemy tam kilka dni i wrócimy do Polski. Okazało się, że nadajemy na tych samych falach, bardzo się polubiliśmy. Poznałem też ich córkę - Wandzię, która wtedy miała 3 lata. Ksawery był zdziwiony jaki mam dobry kontakt z dzieckiem. Kiedy dowiedział się, że w Polsce pracuję jako wychowawca przedszkolny poprosił, żebym został u nich i zajął się dzieckiem. Był wówczas środek sezonu i mieli mnóstwo pracy. Tak też się stało - za przysłowiowy wikt i opierunek oraz dostęp do samochodu opiekowałem się ich córką i pomagałem przy ośrodku. W ten sposób w Gruzji zostałem trzy miesiące dłużej. Mogłem sobie na to pozwolić, bo kończyłem pracę w jednym miejscu. Do Wandzi przyjechała też babcia, więc pomagałem w inny sposób – zostałem zaopatrzeniowcem. Jeździłem 40 km do najbliższego miasta np. na zakupy. To była jednak nie lada wyprawa, bo droga praktycznie nie istniała, trzeba było jechać cały czas stepem. Trudności drogowe rekompensowały widoki, które zapierały dech w piersiach. Najlepsze było to, że stałem się zaopatrzeniowcem w obcym kraju nie znając ani drogi ani języka. Tam niewiele osób mówiło po angielsku, a ja z kolei wtedy jeszcze nie mówiłem po rosyjsku. Stworzyłem jednak swój własny rosyjski – do polskich słów dorzuciłem rosyjskie końcówki i dodałem jeszcze obowiązkowo mowę ciała. Bardzo bawiłem tym miejscowych, a oni lubią jak ktoś potrafi śmiać się z siebie i to mi otwierało wiele drzwi.


- W jaki sposób poznał Pan swoją przyszłą żonę?
- Mako pracowała zarządzając w największym sklepie w miejscowości, do której dojeżdżałem. Pracowała bardzo długo, bo od godz. 8.00 do 22.00, więc moje zaproszenia nie spotkały się z jej przyjęciem. Żeby zarobić jakieś sensowne pieniądze tak właśnie w Gruzji trzeba było robić.
Mako odpisywała mi, że po prostu nie ma czasu, bo pracuje.


- Długo musiał Pan czekać na pierwszą randkę?
- Długo. Po moim powrocie do Polski komunikowaliśmy się przez Internet. Do Gruzji jeździłem już co roku – właśnie do Kingi i Ksawerego. Z Mako zaczęliśmy się spotykać dwa lata temu kiedy ona już nie pracowała w tym sklepie i miała więcej czasu. Udało mi się ją wtedy zabrać do Oasis Club – miejsca, które nazywam „mentalnym spa”. Nie ma tam telewizji, prasy. Jest co prawda Internet, ale kiedy człowiek jest w takim miejscu i przez cały dzień ma tyle zajęć to po prostu rzadko z niego korzysta. Dzięki temu mózg wraca do równowagi, człowiek skupia się na tym co najważniejsze. 
Tam nigdy nie wiadomo jaki mamy dzień tygodnia. Codziennie rano z innymi wolontariuszami prowadziliśmy dyskusję na ten temat i każdy stawiał na inny dzień tygodnia. Ba, nie wiedzieliśmy nawet, która jest godzina. Kiedy po czymś takim wraca się do naszej rzeczywistości jest to okrutne, ale robi się to automatycznie - bo w poniedziałek trzeba być tutaj, we wtorek zrobić to, a w środę dotrzeć tam.
Do Kingi i Ksawerego przyjeżdżają turyści z całego świata. Oczywiście są nasi rodacy, ale też sporo Rosjan, Amerykanów, Niemców, Francuzów. Oasis Club stał się taką atrakcją, że ludzie specjalnie przyjeżdżają do tego miejsca - nie jest ono tylko punktem postoju.

- Dlaczego Państwo zdecydowaliście się zamieszkać jednak w Polsce?
- Ze względu na rodzinę, z którą jestem bardzo związany, ale też ze względów ekonomicznych. Gruzini zarabiają 500 – 700 lari, a 700 lari to ok. 750 złotych. Ceny są co prawda niższe niż w Polsce, zwłaszcza jeśli chodzi o media – gaz, prąd, ale liczby mówią same za siebie.
Domów raczej się nie wynajmuje, bo są one z dziada pradziada. Jeśli jednak ktoś w rodzinie zachoruje jest to wówczas bardzo trudna sytuacja, bo służba zdrowia jest prywatna i to bardzo dużo kosztuje.

- Gdzie odbył się Państwa ślub?
- W Nysie, a przyjęcie u moich rodziców, którzy prowadza agroturystykę. Niebywała była nasza podróż do kraju. Pojechałem wtedy do Gruzji samochodem – furgonetką z paką. Wcześniej zorganizowałem w Internecie akcję zbiorki ubrań dla mieszkańców Gruzji. Zaplanowaliśmy bowiem z Kingą, że zorganizujemy na miejscu bazar charytatywny. Nazbierałem prawie 2 tony ubrań od ludzi z całej Polski. Wypełniłem nimi całą pakę i przez pięć dni jechałem do Gruzji z kolegą Adamem, którego poznałem dwa lata wcześniej. Kinga i Ksawery wybudowali u siebie prowizoryczną mini halę wystawową, w której powiesiliśmy ubrania. Poinformowaliśmy całą wieś, że odbędzie bazar dobroczynny. Ubrania nie w każdym przypadku były za darmo – Kinga wiedziała komu należy je dać bezpłatnie, a pozostali płacili symbolicznie np. za dżinsy 2 lari, a za kurtkę skórzaną 8 lari. Dla tych ludzi to i tak była ogromna pomoc, bo w mieście za używane ubrania musieliby zapłacić kilkakrotnie więcej. Pozyskane w ten sposób pieniądze i tak trafiły do najuboższych z tej wsi w ramach Szlachetnej Paczki zorganizowanej przez Kingę i Ksawerego.
Ja z kolei wykorzystałem fakt, że miałem samochód i woziłem turystów po stepie. Pieniądze uzyskane w ten sposób przeznaczyłem na kastrację psów, bo ich sytuacja w Gruzji jest nieciekawa. Potem nawiązałem kontakt z tamtejszą fundacją, która prowadzi takie działania. Dużo pieniędzy przeznaczałem też na karmę. Wiem, że to mało profesjonalne, bo wyjeżdżałem, a one nadal nie były karmione. Nie potrafiłem jednak przejść obojętnie wobec głodnego zwierzaka.


- To tym samochodem przywiózł Pan swoją przyszłą żonę do Polski?
- Tak, ale był problem, bo prawie wszystkie pieniądze wydałem na psy. Miałem oczywiście pieniądze na koncie, ale tam nie miałem do nich dostępu. Przyznałem się do tego Mako, a ona na szczęście miała trochę odłożonych dolarów. Na paliwo i jedzenie po drodze było, ale na hotel to już nie bardzo. Spaliśmy więc na pace, mając jeden koc, jedną karimatę. Pierwsza noc była przy granicy z Turcją, druga koło Istambułu, trzecia w Serbii – a my cały czas na pace, bo było ciepło. Kiedy dojechaliśmy do granicy bułgarsko – serbskiej temperatura spadała do zera. Musiałem się mocno nagimnastykować, żeby przekonać Mako do nocowania – w naszej sytuacji materialnej – w hotelu. Spanie w takiej temperaturze w samochodzie było jednak niebezpieczne. Kiedy wyszliśmy rano z hotelu wiedzieliśmy, że nie mamy już na nic pieniędzy, a do pokonania 2 tysiące kilometrów i to w ciągu doby. Zrobiłem to! Jechałem przez 19 godzin non stop. Czescy policjanci, którzy zatrzymali mnie w nocy w Šumperku – widząc moje przemęczone oczy myśleli, że jestem albo pijany, albo po narkotykach. Wyjaśniłem im, że jestem prawie dobę za kółkiem. Kazali mi przespać się pół godziny. To była szalona podroż, ale wspaniałe wspomnienia.

- Zamierza Pan w tym roku pojechać do Gruzji? 
- Tak. Tęsknię za ludźmi i krajem. To także jest charakterystyczne dla Gruzji – tam bardzo dużo ludzi przebywa na ulicach – rozmawiają, spotykają się – życie toczy się na ulicy. U nas ludzie pozamykali się w domach, cały czas biegną za czymś, albo gdzieś jadą samochodem. Brakuje u nas takiego zwykłego odwiedzania się w domach „z marszu”, a nie po umówieniu telefonicznym. W Gruzji wszyscy cieszą się z gościa. A przecież jeszcze dwadzieścia lat temu śmialiśmy się z Niemców, że mają taki styl życia – bez zapowiedzi do mnie nie przychodź. Teraz mamy to samo.
Do Gruzji ciągnie mnie chyba także to, że tamtejsza obecna rzeczywistość jest porównywalna do rzeczywistości, którą znałem jako dziecko w Polsce. To czasowe déj? vu.
W Gruzji oczywiście niesamowicie kochają Polaków. Nigdzie indziej nie spotkałem takiego otwarcia na naszych rodaków. Jedna z głównych ulic w Tbilisi jest nazwana imieniem Marii i Lecha Kaczyńskich. Zmarły prezydent jest dla nich bohaterem narodowym. Oni mówią otwarcie, że to Putin stoi za śmiercią prezydenta. Mówią wprost: „Putin go ubił, bo za dużo mówił”.
Teraz kiedy poznałem Gruzinów mogę powiedzieć, że jesteśmy podobni– razem się napijemy, pogadamy, pośpiewamy. Tego samego nie mogą zrobić z Niemcami czy Francuzami, którzy są zimni. Kiedy usłyszą, że jesteś z Polski to już jest przyjaźń. Oczywiście przy wzroście masowej turystyki czasami nasi rodacy też potrafią się „popisać”, np. targując się z biedną babcią sprzedającą marchewkę na bazarze o pół lara. Jeden z Polaków napisał książkę o tym jak podróżować po Gruzji za darmo czym bardzo oburzył polonię gruzińską, bo była to tak naprawdę książka o tym jak wykorzystać gościnność Gruzinów.

- Nie możemy pominąć tematu słynnego gruzińskiego wina…
- Wina i bimbru. Robią bowiem przepyszny bimber z winogron. Pędzą go w czasie winobrania. Z wyciśniętego soku z winogron robią wino, a z resztek pędzą bimber – czaczę - o słusznej mocy. Do destylatu nie dodają drożdży ani cukru. Czacza u nich jest lekarstwem na wszystko – złamałeś nogę – napij się czaczy, boli cię głowa, brzuch, ząb – napij się. I jak ich nie kochać! Ich uczta ma swojego tamadę, czyli najstarszą, najbardziej poważaną osobę w danym gronie, która wznosi toasty. A toast może być wznoszony nawet przez pół godziny, bo tamada mówi np. „wypijmy za naszych braci, który zginęli na wojnie…” i zaczyna przez pół godziny mówić na ten temat, i robi to tak pięknie, że oczy same zachodzą łzami. Jeśli na biesiadzie jest dobry tamada to w ten sposób można przesiedzieć całą noc nie upijając się. Między jednym a drugim toastem człowiek potrafi wytrzeźwieć.
Oczywiście mają także pyszną kuchnię, ale dla mnie osobiście trudną za sprawą jednego składnika - kolendry, którą dodają do wszystkiego. Kiedy już nauczyłem się słów potrafiłem zamówić sałatkę bez kolendry. Sekretem ich pysznych dań jest to, że nie produkują żywności w sposób masowy. A gdyby polskie wędliny robić na gruzińskim mięsie to zawładnęlibyśmy całym światem wędliniarskim. 
- Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Agnieszka Groń

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo nowinynyskie.com.pl




Reklama
Wróć do