
- Byliśmy umówieni na spotkanie na początek lipca, ale nigdy już do tego spotkania nie dojdzie – mówi Wiesław Bednarek, emerytowany nauczyciel nyskiego „Mechanika”, który przyjaźnił się ze zmarłym niedawno ks. Andrzejem Kwiczalą.
Przypomnijmy, że pogrzeb ks. Andrzeja odbył się w jego rodzinnej miejscowości – w Prusinowicach. Wzięły w nim udział tłumy wiernych, ale także oficjalne delegacje, m.in. z Łodzi i z Ukrainy, gdzie był proboszczem, opiekunem, dobrym duchem. Ks. Andrzej był także stróżem miejsc pamięci Polaków na Kresach Wschodnich. Warto to podkreślić - zwłaszcza w tych dniach - kiedy tysiące rodzin ponownie przeżywa wspomnienie rzezi swoich bliskich, do której doszło na Wołyniu.
Poznać krajana
- Korzenie mojej rodziny i rodziny mojej żony także sięgają Wołynia – mówi Wiesław Bednarek. - Tata zaszczepił we mnie miłość do korzeni i pamięci o tym co się tam wydarzyło. Ojciec miał czterech braci – wszyscy należeli do organizacji paramilitarnej „Strzelec”. W domu panował kult Piłsudskiego, a na ścianach wisiały karabiny. Przyszedł ten straszny rok 1943. Mój 18-letni stryj brał udział w patrolowaniu okolicy. Być może siedmiu członków tego patrolu wykazało się brawurą i nocowali w opuszczonej poukraińskiej chałupie. W nocy otoczyli ich banderowcy i tylko jednemu udało się uciec, a sześciu rozerwano końmi… - zawiesza głos pan Wiesław.
W tych okolicach rodzina pana Bednarka ufundowała zamordowanemu symboliczny nagrobek. - Żeby było, gdzie zapalić świeczkę i pomodlić się… - dodaje w zamyśleniu.
Pozostali bracia Bednarkowie przeżyli wojnę, a pan Wiesław przez cały czas chłonął rodzinne opowieści ze Wschodu. Z czasem zaś zaczął aktywnie brać udział w spotkaniach Wołyniaków. Im bliżej 1990 roku wspomniane zjazdy wydłużały się na 2-3 dni i były połączone z wyjazdami na Ukrainę.
Pan Wiesław od roku 1991 co roku był na Ukrainie określając te swoje pobyty jako „włóczęgostwo”. - Byłem zauroczony i chciałem zobaczyć te wszystkie miasteczka znane z lektury książek Sienkiewicza. Zawsze jednak punktem docelowym był dla mnie Kowel, dzisiaj miasteczko 70-tysięczne – stwierdza Wiesław Bednarek.
Zaraz dodaje, że zupełnie przez przypadek poznał tam Anatola Sulika, Ukraińca, który mówił o sobie, że jest Polakiem. – Był niezmiernie inteligentnym człowiekiem. Mimo że był tokarzem po trzyletniej szkole zawodowej posiadał ogromną wiedzę. Specjalizował się w inwentaryzacji polskich cmentarzy na Wschodzie. Sam nauczył się języka polskiego i napisał książkę w polskim języku. Otrzymał 16 polskich odznaczeń, w tym dotyczące zasług dla kultury polskiej. Zaczęliśmy do niego jeździć, a on przyjeżdżał do nas do Nysy - dodaje.
Anatol Sulik towarzyszył także panu Wiesławowi i jego żonie podczas wspomnianego „włóczęgostwa” po Ukrainie. – Kiedyś przeczytałem artykuł podpisany przez Andrzeja Kwiczalę dotyczący Wołynia – opowiada dalej pan Wiesław. - Zacząłem drążyć temat a Anatol powiedział, że ks. Andrzej pochodzi z moich stron i jest proboszczem w Maniewiczach. Najpierw dotarłem jednak do rodziców Andrzeja, porozmawiałem z nimi. Przy kolejnej wizycie na Wołyniu Anatol zaproponował, żebyśmy pojechali do Maniewicz, żeby poznać Andrzeja.
Tak też się stało. Na podwórku pan Wiesław zobaczył olbrzymiego mężczyznę w krótkich spodenkach, który kosił trawę. On zobaczył tablicę rejestracyjną – „O Tolik przyjechał!” – zakrzyknął na widok Anatola. Byliśmy u niego kilka godzin, a ja chłonąłem ich rozmowy. To było niezwykłe, że Ukrainiec zawiózł mnie do mojego krajana pracującego na Ukrainie.
Tak zaczęła się przyjaźń między panem Wiesławem a ks. Andrzejem. - Jeździłem do Andrzeja co roku i zawsze starałem się zabrać kogoś ze sobą, bo moje wyjazdy były samochodowe. To było 3 tys. km włóczęgi po Ukrainie zaczynając od południa, potem północ, na Wołyniu kończąc. Andrzej z kolei chłonął nowości z naszego terenu, bo przecież w „Rolniku” zdawał maturę. Był wspaniałym gawędziarzem. Godzinami siedzieliśmy i rozmawialiśmy, wymienialiśmy nazwiska, które były znane nam obu. Rozmawialiśmy też o historii Wołynia. Niestety przy tych rozmowach Andrzej bardzo dużo palił – stwierdza.
Przeznaczony Ukrainie
Pan Wiesław opowiada o wielkim powołaniu ks. Andrzeja. - Andrzej był dyplomowanym lekarzem. Na studia medyczne dostał się przy pierwszym podejściu. Rok przepracował na oddziale nefrologii. Wtedy spłynęło na niego powołanie i błyskawicznie rozpoczął studia na KUL-u. To był wyjątkowy umysł. Już na studiach uczył się języka ukraińskiego i jeździł na Wołyń „wciągać się” w tamtą rzeczywistość. Był po prostu nastawiony na pełnienie posługi właśnie na Ukrainie. W czerwcu minęły 22 lata jego kapłaństwa. Mówił mi, że zamierzał pracować jeszcze trzy lata, wyremontować jeszcze kościół i pójść na emeryturę. A wszystko to ze względu na fakt, że nie miał zdrowia.
Był też świetnym kucharzem – sam lepił pierogi, gotował zupy. Również pracował ciężko fizycznie. W jego kościele znajdował się kiedyś skład soli. On sam, ale także członkowie jego rodziny pracowali, żeby kościół znów mógł służyć wiernym – dodaje pan Wiesław.
Samo miejsce, w którym mieszkał ks. Andrzej było także miejscem niezwykłym. Po 1916 roku powstał tam cmentarz legionistów i stanął obelisk ku uczczenia legionistów, przy którego odsłonięciu obecny był prezydent Mościcki. Ks. Andrzej opiekował się m.in. tym miejscem. Współcześnie przyjeżdżały tutaj oficjalne delegacje. Był nawet prezydent RP. Dodajmy, że ks. Andrzej współpracował także z Chorągwią Łódzką ZHP, która prowadzi Centrum Dialogu Polsko Ukraińskiego w Kostiuchnówce.
– Andrzej był wyjątkowo dobrym człowiekiem – kontynuuje opowieść o przyjacielu Wiesław Bednarek. - Miał 55 lat a jego twarz była twarzą dziecka – szeroko uśmiechniętą. Promieniował tym uśmiechem. Często też zamyślał się. Żył swoją parafią i ludźmi, dla których był nie tylko przewodnikiem duchowym. On ich tam wspomagał na każdym kroku, karmił dzieci, ubierał je. Jadąc do Andrzeja też starałam się zabrać co tylko mogłem, żeby go wspomóc – to była zbiórka w rodzinie i po znajomych. Któregoś razu padło pytanie; „Andrzej, co mam wam przywieźć?”. On odpowiedział, że cukier. Załadowałem więc do bagażnika samochodu 40 kg cukru. Na przejściu granicznym przyznałem się, że go wiozę. Celniczka nakrzyczała na mnie, że nie wolno, ale kiedy powiedziałem, że to nie na handel, że dla księdza, który rozda to ludziom powiedziała, żebym jechał, bo ona tego nie widziała.
Spełnione życie
Wiesław Bednarek umówił się z ks. Andrzejem na spotkanie na Ukrainie na 3 lipca. – Tym razem miało być już bez włóczęgi – miałem przyjechać tylko do niego. Od dłuższego czasu nie prowadził samochodu, miał bowiem bardzo zaawansowaną cukrzycę, że zasypiał za kierownicą. Żeby dotrzeć do drugiego kościoła oddalonego o ok. 70 km musiał kogoś prosić. Pamiętam, że kiedyś pojechałem z Andrzejem na odpust do kościoła w Kownie. Andrzej był zaproszony do wygłoszenia kazania. W kościele było 70-80 osób. Jak na Kowel to było bardzo dużo, jak na nasze realia bardzo mało. Niewiele rozumiałem z ukraińskich słów Andrzeja, ale po zakończeniu kazania wierni wstali i bili mu brawo. Nieczęsto się to zdarza… - wspomina.
Pan Wiesław pokazuje mi książkę, którą miał zawieźć ks. Andrzejowi. Znajdują się tam wzmianki o miejscach, w których pracował proboszcz. – Andrzej poprosił, żebym mu ja kupił. Andrzej miał zresztą olbrzymi księgozbiór… - dodaje.
Na wieść, że na Ukrainie wybuchła wojna ks. Andrzej wrócił do swoich parafian przerywając leczenie. – To nasza korespondencja… - pokazuje internetowe wpisy pan Wiesław. Pisał, że jest chory, nie ma leków. Że w nocy strzelali 15 kilometrów od niego. 7 marca znowu napisał, że jest chory, nie ma leków, ale pracuje… Kiedyś powiedział mi, że uważa swoje życie za spełnione, był szczęśliwy….
Ks. Andrzej Kwiczala zmarł 26 czerwca w Lublinie. Spoczął w rodzinnych Prusinowicach.
Agnieszka Groń
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Z Wieśkiem (moim kuzynem) byłem raz u ks. Andrzeja, aby potem samodzielnie lub z nieożałowanym Anatolem odwiedzić Go jeszcze kilka razy podczas wizyt na ukochanym Wołyniu. Zawsze uśmiechnięty, gościnny, wspaniały gawędziarz. Będzie mam Go brakowało a i Maniewicze straciły swego wieloletniego gospodarza.