
Od 2013 roku corocznie 17 września - w rocznicę sowieckiej napaści na Polskę - obchodzimy Światowy Dzień Sybiraka. Czcimy pamięć o kilkusettysięcznej zsyłce Polaków przez władze sowieckie w latach 1940–41 ze wschodnich terenów II RP, która była formą wyniszczenia naszego narodu. W czerwcu 1941 r. na Sybir wraz z matką trafiła też 9-miesięczna Józia Szymańska, obecnie nosząca nazwisko Szczelina. Tylko dlatego, że były rodziną polskiego pogranicznika.
Dziecko to też „niepewny element”
Pierwsza deportacja Polaków miała miejsce w nocy z 9 na 10 lutego 1940 r. Jej ofiarami byli głównie osadnicy wojskowi, pracownicy leśni, pracownicy PKP, niżsi urzędnicy państwowi. Do odległej, mroźnej Syberii zesłano około 141 tys. obywateli polskich. Druga deportacja – kwietniowa odbyła się nocą z 12 na 13 kwietnia 1940 r. Wywieziono głównie rodziny policjantów, wojskowych, wysokich urzędników państwowych, pracowników służby więziennej, nauczycieli, działaczy społecznych, kupców a także przemysłowców. Według dokumentacji NKWD wywózka ta dotknęła ok. 61 tys. ludzi, z czego 80% całości transportów stanowiły kobiety i dzieci. Trzecia deportacja rozpoczęta nocą z 28 na 29 maja trwała aż do końca lipca 1940 r. i pochłonęła ok. 79 tys. osób, głównie Żydów.
Czwarta deportacja trwała na przełomie maja i czerwca 1941 r. i objęła około 42 tys. Polaków. W ich gronie była też młoda matka Stefania Szymańska, zgarnięta nocą z domu z malutką córeczką Józią.
- Miałam wtedy tylko 9 miesięcy, więc nic nie pamiętam. Moment wywózki znam tylko z opowiadań mamy i babci ze strony mamy, które były w domu kiedy wtargnęli do niego enkawudziści. Podczas rewizji wszystko porozwalali i poniszczyli. Kazali mamie z dzieckiem w ciągu kilku minut się zebrać „do dalekiej podróży” – rozpoczyna opowieść sprzed lat pani Józefa Szczelina z Jędrzychowa. Odwiedzamy ją w dniu, kiedy kończy 80 lat (choć po Jubilatce tego nie widać!)
Jej ojciec Stanisław Szymański był dowódcą strażnicy na przejściu granicznym w miejscowości Iwieniec (przed wojną była to Polska, obecnie to Białoruś), a mama miała 40-hektarowy majątek ziemski. Po napaści na Polskę sowieckie władze podjęły decyzję o usunięciu z okupowanych ziem „elementów niepewnych„. Do nich zaliczyli też Szymańskiego i jego rodzinę. Stanisław został aresztowany i trafił do więzienia w Mińsku. Jego żona i córeczka znalazły się na liście do wywózki. - Przez rok mamie udało się jakoś ukrywać, dlatego ominęły nas wywózki w 1940 r. Dopadli nas rok później - w czerwcu 1941 r. Babci Stefanii, która z nami mieszkała, nie było na liście. Obie uradziły z mamą, że zostanę u niej. Kiedy Polacy zostali już załadowani przez enkawudzistów do bydlęcych wagonów ciocia podała babci tłumoczek ze mną w środku. Enkawudzista to dostrzegł, odbezpieczył karabin i skierował lufę w jej stronę. Zagroził po rosyjsku, że zabije „staruchę i dziecko” jeśli ona nie odda mnie matce – opowiada pani Józefa.
Wspomnienia rodzinne spisał jej wnuk Michał Szczelina (jako gimnazjalista, dziś to dorosły 28-letni mężczyzna) i przesłał na konkurs „Patriotyzm jutra”. Oto wyjątek z pracy, opisujący „podróż” zesłańców, Stefanii Szymańskiej z córeczką Józią:
„Droga, którą miały przebyć zaczynała się w polskiej miejscowości Stołpce, a kończyła się w Kraju Krasnojarskim, na Syberii. Transport odbywał się w bydlęcych wagonach, w nieludzkich warunkach, gdzie każdy kto zachorował lub był słaby, był dobijany i wyrzucany z pociągu. Nie można było uciec, ponieważ żołnierze Armii Czerwonej pilnowali ludzi na przystankach, a do każdego kto się oddalał od pociągu strzelano. Po kilku tygodniach transport przybył do morderczego regionu”.
Barszcz nie dla „Polaczków”
Tyle wnuk, resztę dopowiada nam pani Józefa. - Ulokowano nas w lepiance, zajmowanej przez Rosjankę. Miała ona trzech synów na wojnie i może dlatego miała dla nas ludzkie podejście. Mamę od razu władze sowieckie wysłały do pracy – jako była „kułaczka” powoziła furmanką i musiała objeżdżać wszystkie kołchozy i pobierać z nich kontyngenty jajek dla wojska. Wracała po 2-3 tygodniach „do domu”. Nikt z sowietów nie martwił się tym, co będzie z jej małym dzieckiem. Zginęłabym, gdyby nie rosyjska gospodyni. Pamiętam do dziś rozkład lepianki, bo kiedy stamtąd wyjeżdżałyśmy do Polski miałam ponad 5 lat. Naprzeciwko niej stała obora z krową należącą do sowchozu, którą Rosjanka doiła i kradła dla mnie mleko. Narażała dla mnie życie, bo za coś takiego groziła jej śmierć. Ona była głęboko wierząca, kiedy podrastałam to uczyła mnie modlitwy po rosyjsku (a mama po polsku). Miała też na ścianie, schowany między szafkami krzyż, oczywiście prawosławny. Ja ją nazywałam „babuszka Kuliniszka”. Potem będąc już w Polsce często ją wspominałam, np. kiedy jadłam cukierki mówiłam: „o, babcia Kuliniszka też by je zjadła”. Do dzisiaj ją wspominam, jako bardzo dobrego człowieka!
W pamięci pani Józefy zostały urywki wspomnień. Do tej samej miejscowości zesłano kilka polskich rodzin. W murowanym domu po poczcie (w pokoju i kuchni) zamieszkała jej starsza o 3 lata koleżanka Wiesia, która była jej przewodniczką w dziecięcym trudnym życiu tułaczym. Razem łapały ręką susły i piekły na ognisku. Z nią też zbierała jagody, które były owocami chwastu rosnącego na polu między uprawami.
- Ten smak pamiętam do dziś, były takie słodkie – rozmarzyła się pani Józefa.
Jest też obrazek, kiedy mama prowadzi ją na pogrzeb jednego z polskich sąsiadów – pana Downara. Jest też wspomnienie wyjazdu mężczyzn na żniwa do okolicznych kołchozów, z których wracali po 3 miesiącach. Dziecięca pamięć zachowała też obraz surowej zimy. - Tam ciepło było tylko przez okres 3-5 miesięcy, a potem robiło się zimno, przychodził siarczysty mróz i śnieg, który zasypywał „nasz dom” powyżej okien. Babcia Kuliniszka dbała jednak o małą Polkę. Razem z mamą umieściły ją na „przypiecku”, czyli murowanej wnęce ogrzewanej w ciągu dnia przez piec. Pani Józefa pytana, czym się wówczas żywili, nie pamięta co jedli. Zapewne były to skromne, ubogie potrawy. W pamięci pozostało jednak ogromne pragnienie jednej z potraw.
- Bawiłyśmy się z Wiesią z dwiema miejscowymi dziewczynkami Rosjankami. Kiedy się pokłóciłyśmy, to wyganiały nas nazywając pogardliwie „Polaczkami”. Kiedyś byłam u jednej w jej domu i ona jadła barszcz. Tak bardzo chciałam, choć odrobinę go skosztować. Prosiłam, ale nie dała mówiąc: ”Ty Polaczka, nielzia! (nie wolno)”.
Inny smak zapamiętany przez kilkuletnią Józię, to buraki gotowane przez mamę w marcu 1946 roku, kiedy wracali wagonami bydlęcymi z innymi Polakami do kraju. - Na postojach na bocznicach stały wagony z burakami czerwonymi i cukrowymi. Głodni Polacy je kradli i gotowali. Syrop z cukrowych buraków był niezapomniany. Potem robiłam go też swoim dzieciom – opowiada pani Józefa.
- Był przepyszny – potwierdza jej starszy syn Marek.
Życie w Polsce
Rodzina połączyła się kilka tygodni później w Bydgoszczy, gdzie wyjechał Stanisław Szymański, babcia pani Józefy i jej ciocia z mężem. O transporcie do Polski Stefania Szymańska poinformowała ich listownie.
- Kiedy wróciłyśmy taty nie było w domu, bo pojechał szukać dla nas domu. Kilka godzin później ciocia złapała mnie za rękę. Wybiegła ze mną i mamą przed dom, wołając: „Józia popatrz, twój tata idzie!”. Zobaczyłam wysokiego mężczyznę, przeraźliwie chudego, w czarnym ubraniu. Pobiegłam ile sił w nogach do niego!”.
Rozmowom między bliskimi długo nie było końca. Ojciec opowiadał, jak to sowieci widząc zbliżających się Niemców otworzyli więzienie i pozwolili wszystkim uciec. Babcia opowiadała, jak po wywózce Stefanii enkawudziści odebrali Polakom ich majątek.
Rodzice znaleźli już wspólnie dom dla rodziny w Jędrzychowie, który otrzymali jako mienie „pozostawione na Wschodzie”. Okazały budynek w Jędrzychowie, z dużą działką. - Pobudowali na niej stajnię i stodołę, bo przecież był głód i tylko krowa mogła nas wykarmić. Tu wokół wszyscy gospodarowali jak tylko mogli. Tato poszedł do pracy do pobliskich koszar jako magazynier, a mama zajmowała się mną i siostrą, która urodziła się w 1947 roku.
Pani Józefa zdobyła wykształcenie, założyła swoją rodzinę. Jej mąż Alojzy Szczelina był wojskowym, ona pracowała w dziale socjalnym Fabryki Samochodów Dostawczych. Wspólnie przeżyli 37 lat, wychowali dwóch synów Marka i Romana, doczekali się dwójki wnucząt. Od ponad 20 lat pani Józefa jest wdową.
Jest jednak zawsze pełna werwy, działa aktywnie w Kole Ziemi Nyskiej Związku Sybiraków – jest jego wiceprezesem. Uczestniczy zawsze w świętach patriotycznych – reprezentując Sybiraków w poczcie sztandarowym lub w delegacjach z kwiatami pod Pomnikiem Patriotom Polskim. O tragicznej historii Polaków – zesłańców opowiada w szkołach młodym nysanom, za co otrzymała wiele listów gratulacyjnych i podziękowań.#
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie