
Nysanka Maria Kluska była świadkiem zbrodni banderowców dokonywanych na ludności polskiej w Podkamieniu w województwie tarnopolskim. Jako kilkuletnia dziewczynka wiele nocy spędziła z siostrą i mamą w tamtejszym klasztorze dominikanów, który miał obronić ludność polską przed mordami. Stał się jednak świadkiem potwornej zbrodni.
W pamięci pani Marii, która przyszła na świat w 1936 roku, Podkamień zachował się, jako małe miasteczko z rynkiem, szkołą, cerkwią i właśnie klasztorem ojców dominikanów, który znajdował się na wzgórzu.
- Kiedy przyszłam na świat miałam już o siedem lat starszą siostrę. Mój ojciec był szewcem, a mama zajmowała się domem i niewielkim gospodarstwem – opowiada pani Maria. – Pamiętam, że wieczorem przychodzili do taty znajomi i sąsiedzi - oni opowiadali i śmiali się, a on pracował. Ja z kolei podsłuchiwałam – wspomina z uśmiechem pani Maria. - Nie pamiętam wybuchu wojny i pierwszych lat jej trwania. Najwidoczniej nasze życie niewiele się zmieniło w tym czasie – do momentu mordów banderowskich.
Ojciec pani Marii pochodził z sąsiedniej wsi - Palikrowy. O rzezi polskiej ludności tej wsi wiadomo wiele tragicznych szczegółów. Doszło do niej 12 marca 1944 roku. Banderowcy zajęli wieś i spędzili wszystkich mieszkańców na olbrzymią łąkę. Potem padł rozkaz, żeby Polacy przeszli na jedną stronę, a Ukraińcy na drugą. Po takim podziale kazano Ukraińcom wracać do domu, a Polakom… kazano wykopać dół i wystrzelano z karabinów maszynowych. Dobijano tych, którzy jeszcze jakimś cudem przeżyli. Ocalało zaledwie kilka osób.
Według relacji ocalonych po egzekucji banderowcy obdarli trupy z ubrań i butów. Obrabowano także polskie zagrody, a resztę spalono.
Wiele nocy poprzedzających zbrodnię w sąsiednich Palikrowach pani Maria spędziła z mamą i z siostrą w klasztorze dominikanów w swoim rodzinnym Podkamieniu. O tym, że jest niebezpiecznie wiedzieli od dawna. - Wszyscy Polacy z miasteczka tak robili – dodaje nasza rozmówczyni.
Oficjalne źródła mówią, że w końcu 1943 roku było to już łącznie ok. 2000 osób. Przychodzili tutaj nie tylko mieszkańcy Podkamienia, ale także ci Polacy, którym udało się uciec przed banderowcami z różnych okolicznych miejscowości. W samym klasztorze również zorganizowano samoobronę.
Według świadectwa świadków pod mury klasztoru w marcu 1944 roku dotarły oddziały UPA, które zażądały wpuszczenia do klasztoru oraz wydania żywności.
Dowodzący obroną klasztoru spuścili posiłek na linach i jednocześnie wzmocniono dojście do klasztoru. Pod osłoną nocy część ludności wymknęła się z klasztoru.
Kolejnego dnia sytuacja się powtórzyła, ale tym razem żądano otwarcia bram. Po odmowie zaczęto ostrzeliwać zakon i rąbać siekierą furtę. Zaprzestano tego, gdy zaczęły padać strzały samoobrony polskiej. Wtedy banderowcy mieli zażądać opuszczenia budynków przez wszystkich ukrywających się tam Polaków, z wyjątkiem zakonników, obiecując wypuścić ich wolno. Kiedy Polacy zaczęli wychodzić z klasztoru zbrodniarze otworzyli ogień. Powstało ogólne zamieszanie, w którym napastnicy przedarli się do wnętrza klasztoru.
Szacuje się, że w samym zakonie zabito ok. 100 Polaków, ale ofiar naszych rodaków było więcej, bo zabijano także tych, którzy znajdowali się poza murami klasztoru. Ciała ofiar były porzucane w miejscu zabójstwa lub wrzucane do klasztornej studni. Mienie klasztorne, w tym dzieła sztuki zostały rozkradzione, a po wojnie władza stalinowska przeznaczyła klasztor na szpital psychiatryczny.
Jak ten mord wyglądał z perspektywy małej Marysi? - Którejś nocy nasz tata został sam w domu, bo miała ocielić się nasza krowa. Przyszedł wtedy do niego któryś z naszych sąsiadów i zapytał gdzie jest rodzina. Kiedy usłyszał od ojca, że żona i córki są w klasztorze powiedział, żebyśmy tam jutro pod żadnym pozorem nie szli, bo będzie atak. Polecił także, aby tato przekazał to jak największej ilości sąsiadów i znajomym. I tak też się stało – my rano wróciłyśmy, tato przekazał ostrzeżenie sąsiadom, ale nikt go nie posłuchał. Wszyscy wieczorem wrócili do klasztoru myśląc o bezpiecznym noclegu – mówi pani Maria. Zaraz też dodaje. – Być może dzięki temu, że tato uwierzył temu człowiekowi przeżyliśmy. Opowieści o mordzie były potworne. Wiem, że ofiary banderowców z klasztoru zostały pochowane w jednym wspólnym dole na cmentarzu. Wieści niosły, że jeszcze przez trzy dni ziemia oddychała, bo nie wszyscy od razu zostali zabici – umierali w mękach od poniesionych ran. Z tej masakry ocalała moja ciocia, która była w ciąży. Nie znam szczegółów tego ocalenia, ale na szczęście nie tylko ocalała, ale też urodziła i wychowała córkę, która mieszka do dzisiaj we Wrocławiu. Z kolei brat mamy, kiedy wrócił z wojska poszedł na cmentarz, żeby zobaczyć ten wspólny grób mieszkańców Podkamienia. Na cmentarzu dopadli go jednak banderowcy i zadali 40 ran - dodaje.
Rodzinie pani Marii udało się ocalić życie. - Wywieźli nas do Krzemieńca, gdzie przyjęła nas Ukrainka, która wyszła za mąż za Polaka. Zanim tam dotarliśmy ojciec zakazał mnie i siostrze odzywać się do kogokolwiek, żeby nikt nie usłyszał, że mówimy po polsku - wspomina.
W 1945 roku rodzina pani Marii przyjechała na Śląsk w bydlęcych wagonach pełnych wesz. – Nasza droga była długa - gdzie zatrzymał się pociąg tam wysiadali ludzie, by zapalić ognisko, żeby zagotować wodę czy ugotować jakąś biedną zupkę i oczywiście nakarmić zwierzęta, które ze sobą zabrali - mówi.
Rodzina pani Marii dotarła do Krzyżowic pod Głubczycami. - Przydzielono nas do domu, w którym jeszcze mieszkali Niemcy, a w zasadzie polsko-niemieckie małżeństwo. Przez pewien czas mieszkaliśmy razem. Mieli dwie córki. Jedna była już mężatką i miała córkę w moim wieku, a więc razem się bawiłyśmy. Potem zabrali ich do Niemiec. Po latach przyjechali do nas, oglądali dom, obejście - także ta moja mała niemiecka koleżanka. Tato wziął ten niewielki domek na końcu wsi, bo cały czas żył w przekonaniu, że zaraz wrócimy do siebie, do Podkamienia – dodaje pani Maria.
Czy kiedykolwiek była w tamtych stronach? Czy istnieje dom rodzinny pani Marii? - Kiedy wyjechaliśmy wprowadził się do niego przyrodni brat mojego ojca - tłumaczy. - Mój dziadek bowiem zmarł, kiedy tato miał zaledwie trzy miesiące. Babcia wyszła drugi raz za mąż - za Ukraińca, z którym miała dwie córki i właśnie wspomnianego syna. W naszym domu był po wojnie mój tata i wnuczka. Ja nigdy nie zdecydowałam się na podróż na wschód. Tak bardzo ta trauma osiadła w moim sercu – dodaje pani Maria.
Agnieszka Groń
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.