Reklama

Kilkaset sposobów zabijania! Czy tak robi człowiek?!

Nowiny Nyskie
20/06/2021 10:53

Alicja Gawłowicz przez 66 lat była żoną pana Edmunda ps. „Błysk”, który walczył w oddziałach polskiej samoobrony broniących ludność polską przed atakami ukraińskich nacjonalistów. Chociaż pan Edmund zmarł sześć lat temu dla jego żony wspomnienia spisane przez męża są nadal ważne i pielęgnowane.

Wojsko było jego powołaniem
Pan Edmund urodził się na Wołyniu, w Hołobach. Od młodych lat działał w „Związku Strzeleckim” organizacji patriotycznej i miał zostać wojskowym, tak zresztą jak kilku członków jego rodziny. Kiedy w sierpniu 1939 roku wojna wisiała na włosku dowódca obrony narodowej w pobliskim Kowolu polecił panu Gawłowiczowi zorganizowanie drużyny strzeleckiej do obrony mostów na rzece Stochód. Udało się stworzyć grupę 14–osobową. Z policji w Hołobach dostali broń. 17 września sowieci wkroczyli na te tereny i okrążyli posterunek. Pobili Edmunda Gawłowicza, który był dowódcą, podeptali jego wojskową czapkę, rozbroili wszystkich i puścili do domów.

Wkrótce po tym zastrzelono przewodniczącego partii w Hołobach. NKWD aresztowało podejrzanych o ten czyn, w tym 17–letniego wówczas Edmunda. Chłopaka zamknięto w celi bez okien, kilka razy dziennie przesłuchiwano, mimo że on nawet nie znał zastrzelonego mężczyzny. Po dwóch tygodniach przewieziono „podejrzanego” do więzienia w Kowlu. Edmund Gawłowicz miał tam wpływową rodzinę wojskowych. To w połączeniu z faktem, że na jaw wyszło, że przewodniczącego partii zamordowali w rzeczywistości Ukraińcy sprawiło, że w lutym 1940 roku młody Edmund wyszedł na wolność.

W 1941 roku zaangażował się w konspirację. Jego przełożonym był wówczas legionista, uczestnik walk z bolszewikami Stanisław Harasimowicz. Wspólnie z nim rozpowszechniał w Hołobach ulotki antykomunistyczne. Po wybuchu wojny niemiecko – sowieckiej Harasimowicz został aresztowany i rozstrzelany wraz z dwoma innymi Polakami. Pan Edmund z rodziną zamordowanego pochował jego ciało na cmentarzu w Hołobach. 
Tymczasem Niemcy stworzyli w tej miejscowości posterunek policji ukraińskiej. Od tej pory nacjonaliści ukraińscy nasilili wrogie działania wobec Polaków i Żydów, zdarzały się pojedyncze mordy. Przy wsparciu zaufanych kolegów z Hołub, przeważnie członków Związku Strzeleckiego Edmund zdobywał i gromadził broń. Nawiązał kontakt z Romanem Gosem „Grzmotem” i wspólnie organizowali zaczątek konspiracji.

Latem 1943 roku przybywało chętnych do walki. „W tym czasie zwerbowałem do konspiracji 14 osób, które złożyły przede mną przysięgę i zostali żołnierzami podziemia – pisał w swoich wspomnieniach pan Edmund. - W miesiącu sierpniu Gos przywiózł do mnie pisemny rozkaz od majora „Kowala”, wg którego miałem wymaszerować z uzbrojoną drużyną i zameldować się 18 sierpnia u por. „Jastrzębia” w Zasmykach”.

Pan Edmund został mianowany dowódcą IV drużyny. W swoich wspomnieniach opowiada historię odnalezionego przez partyzantów Lipińskiego. Mężczyzna miał owinięte szmatami obie ręce, na których było pełno robactwa, a on sam był półżywy. Banderowcy zamordowali jego matkę, ojca, siostry, służącą i kolegę, który przyjechał do niego na wakacje. On sam podczas ucieczki do lasu został postrzelony w obie ręce i gdyby nie pomoc ludzi i ukrycie w półkopku zboża pewnie by nie przeżył.

Edmund Gawłowicz przeszedł cały szlak bojowy w batalionie „Jastrzębia” jako dowódca drużyny. Nie sposób wymienić wszystkich akcji, w których brał udział, ani okrucieństwa banderowców, których był świadkiem. Przed Wielkanocą 1944 roku w czasie największych walk „Błysk” został awansowany na stopień kaprala. W sierpniu 1945 roku przyjechał do Nysy, ale nie zaznał spokoju, gdyż zaczęło się nim interesować UB. Po latach – za namową dzieci i wnuków – spisał swoje wspomnienia, głównie skupiając się na akcjach wojskowych, w których uczestniczył.

Był niepokój
- Wczesne dzieciństwo spędziłam z rodziną we Lwowie – opowiada z kolei pani Alicja Gawłowicz. - Jednak o banderowcach i ich mordach pierwszy raz usłyszałam od taty, który był żołnierzem kampanii wrześniowej. Po ataku na Polskę z obu stron – przez Niemcy i Sowietów dowódca zwolnił ich z przysięgi i stwierdził, że on wyjeżdża na zachód. Kto chciał mógł iść z nim a reszta niech wraca do domu. Przestrzegał ich jednak, aby uważali, bo Ukraińcy mordują. Przez to mój tato bardzo długo wracał do domu. Nie znał bowiem języka ukraińskiego. Wraz z innymi wracającymi nocami przedzierali się przez lasy, a dzień spędzali w zagajnikach. Kiedy tato szedł do wojska dałam mu swoją książeczkę od komunii świętej, różaniec i święty obrazek. Wszystkie moje dziecięce dary zakopał pod drzewem, żeby przy nim tego nie znaleziono, bo wtedy na pewno byłoby po nim - wspomina.

Ojciec pani Alicji dotarł do domu w listopadzie 1939 roku. – Boję się na samo wspomnienie o każdej wojnie, bo sama to przeżyłam. A Ukraińcy żyli z nami w zgodzie do tego stopnia, że zapraszali nas - Polaków na święta. Moja mama trzymała do chrztu dziecko ukraińskie w cerkwi. Jak tylko wkroczyli Rosjanie to Ukraińcy od razu zapomnieli mówić po polsku. Miałam wtedy 9 lat, ale pamiętam, że któregoś dnia przyszedł do nas oficer polski chcąc przenocować – kontynuuje pani Alicja. - Najpierw trafił jednak do naszej sąsiadki – Ukrainki, a u niej na ścianie wisiał obraz Tarasa Szewczenki, poety, nacjonalisty. Wolał więc poszukać innego noclegu, bo mówił, że oni mordują… Naprzeciwko nas mieszkał Ukrainiec, który pracował w fabryce czekolady. U niego zbierali się nacjonaliści ukraińscy. Mój tato był odważnym człowiekiem, ale miał z nimi na pieńku, bo zgłaszał ich spotkania na policję…

Lepiej wyjechać
Rodzina pani Alicji – nie czując się bezpiecznie - wyjechała ze Lwowa w listopadzie 1941 roku. - Żal strasznie było wyjechać – mówi dalej. - Do dzisiaj to wspominam. Mój tato nie był rodowitym lwowiakiem, ale miał wielki sentyment do Lwowa. Mama miała koleżankę, której powierzyła nasze mieszkanie. Zabraliśmy tylko to co tato i mama mogli wziąć w rękach. Mnie powierzono teczkę z dokumentami, które potem zgubiłam. Mój brat – dwa lata młodszy ode mnie niósł szachy, w które nieustannie u nas grano, a moją najmłodszą siostrę trzeba było nieść, bo była malutka. W 1943 roku wróciliśmy na moment do Lwowa, ale tylko ja z tatą. Bardo go wtedy prosiłam, żeby mnie zabrał ze sobą. Pamiętam, że tato całą noc trzymał w rękach siekierę…
Pani Alicja przytacza tutaj ważne przesłanie, które przypominał przez lata jej mąż – członek oddziału samoobrony. – Im nie wolno było napadać na ludność ukraińską – to była tylko SAMOOBRONA. Tymczasem mam w swojej biblioteczce dużo książek będących wspomnieniami ludzi, którzy przeżyli mordy na Wołyniu, którzy widzieli tortury, które człowiek potrafił zgotować człowiekowi. Kilkaset sposobów zabijania! Czy tak robi człowiek?!

Przywołać wspomnienia
Po wyprowadzce ze Lwowa pani Alicja mieszkała z rodziną w Jordanowie. – Panowała straszna bieda… Kiedyś przyjechali tam nasi sąsiedzi i nakłonili nas do przeprowadzki do Gliwic, gdzie zarezerwowali nam mieszkanie – dodaje. Z czasem drogi życia doprowadziły panią Alicję do Nysy, w której mieszka do dzisiaj. Tutaj spędziła 66 wspólnych lat z mężem.
- Po wojnie byłam we Lwowie, w naszym domu, ale nie poznałam tego miejsca. W środku mieszkali Ukraińcy, którzy zajęli całą nieruchomość. Rozebrali altankę, którą zbudował mój tato i w której odbywały się zacięte rozgrywki szachowe. Drugi raz byłam tam z koleżanką. Tym razem nas nie wpuszczono do środka, ale mogłam przywołać wspomnienia z dzieciństwa – szkołę, do której chodziłam, kościół… Myślałam wtedy dużo o moim ojcu, który jeszcze przez wiele lat myślał o powrocie do Lwowa. Liczył na trzecią wojnę światową, na zmiany…

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo nowinynyskie.com.pl




Reklama
Wróć do