Reklama

Krystyna i Jerzy Derejczykowie: Nie zmarnowaliśmy życia

Nowiny Nyskie
24/01/2021 13:08

Państwo Krystyna i Jerzy Derejczykowie przez ponad pięćdziesiąt lat tworzą wspaniałą rodzinę. Ciężką pracą stworzyli gospodarstwo ogrodnicze, które wielokrotnie było nagradzane w ogólnopolskich konkursach. Kwiaty z ich szklarni ozdabiały ołtarze podczas wizyt w naszym kraju papieża Jana Pawła II. Sami także mieli okazję wręczyć bukiety Naszemu Papieżowi. Dzisiaj, będąc już na emeryturze, śmiało mogą powiedzieć: - Nie zmarnowaliśmy życia. 

„Czego oni od was chcą?”
Wspólne życie i praca państwa Derejczyków to przekrój przez półwiecze naszego miasta i sytuacji w krajowym ogrodnictwie. Pani Krystyna jak przystało na rodowitą Wielkopolankę jest niebywale pracowita. Z kolei pan Jerzy żartobliwie mówi, że wywodzi się z „ziem wyzyskanych”. - W 1975 roku kupiliśmy grunt w Nysie, właśnie w tym miejscu, gdzie jesteśmy – opowiada pan Jerzy goszcząc nas wraz z żoną w swoim nyskim domu. Wtedy jednak jeszcze domu nie było, bo państwo Derejczykowie rozpoczęli urządzać życie od ogrodnictwa. - Najpierw uprawialiśmy krzewy żywopłotowe z bardzo dobrym skutkiem finansowym – kontynuuje pan Jerzy. – Nasze nastawienie było wówczas następujące: trzeba uprawiać coś, czego będzie można dużo sprzedać i dobrze na tym zarobić. Tym czymś była morwa. Przez trzy lata uprawialiśmy ten krzew i dobrze na nim zarabialiśmy. Na tyle dobrze, że ówczesny wicewojewoda… zlecił w naszym gospodarstwie dochodzenie. Przyjechał do nas oficer milicji, który miał sprawdzić legalność transakcji, które dokonywaliśmy. Sprawdził wszystko, a na koniec zapytał retorycznie: „Czego oni od was chcą?!”.

Tego partia nie wybacza
Państwo Derejczykowie przyznają, że mimo smutnej komunistycznej rzeczywistości interes ogrodniczy kręcił się nomen omen kwitnąco. W tamtym czasie państwo Derejczykowie nie tylko pracowali „na swoim”. - Żona pracowała również na etacie, na kierowniczym stanowisku. Ja również pracowałem. Pierwszy sekretarz w mojej ówczesnej firmie na początku „delikatnie” nakłaniał mnie, żebym zapisał się do partii. Ja za każdym razem odpowiadałem, że jestem człowiekiem wierzącym, że chrzczę dzieci, chodzę do Kościoła, więc… proszę, żeby mnie do tego nie namawiał. Miałem poczucie, że dobrze wykonuję swoje obowiązki jako pracownik i że pod tym względem nie można mi niczego zarzucić. Sekretarz był bardzo namolny, więc któregoś dnia usłyszał ode mnie niecenzuralne, ale jak najbardziej zasadne w tych okolicznościach słowo: „spie…” – wspomina pan Jerzy.
Takiego zachowania partia jednak nie wybaczała. Na początku dano odczuć panu Jerzemu, że jest na cenzurowanym. Był nie tylko na cenzurowanym, ale także dostał wypowiedzenie. Zbiegło się to w czasie, gdy pani Krystyna była w ciąży.
Zwolnienie tylko przyspieszyło decyzję o tym, że państwo Derejczykowie poświęcają się budowie nowoczesnego gospodarstwa ogrodniczego. Wykończenie rozpoczętej budowy domu póki co zostało odłożone w czasie. Zakupiono mnóstwo niezbędnego sprzętu i zaczęto budowę szklarni. To były początki prywatnej przedsiębiorczości. Ileż to trudności trzeba było pokonać, żeby zgromadzić niezbędny materiał! To wiedzą tylko ci, którzy spotkali się z podobnymi przeciwnościami. Dzisiaj wystarczyłoby zamówić wykonanie usługi lub kupić materiał z dostawą na miejsce. - Ale to były inne czasy! – wspomina Jerzy Derejczyk. – W naszych szklarniach było zamontowane 30 km rur, a w sklepach niczego nie było.


Bez węgla ani rusz
Na przeszkodzie stał nie tylko brak materiałów, ale także coś bez czego ogrodnictwo nie może funkcjonować – materiał grzewczy, a wówczas węgiel. – W związku z tym, kiedy podjęliśmy decyzję o tym, że będziemy zajmować się ogrodnictwem nie mieliśmy wolnej ręki. Żeby zajmować się ogrodnictwem szklarniowym trzeba było mieć węgiel, a węgiel był tylko na przydział, a przydział był na… uprawę warzyw – mówi z kolei pani Krystyna. – Tak więc byliśmy skazani na uprawę warzyw, by dostać przydział węgla. Rozmawialiśmy z kolegami, którzy wcześniej się tym zajęli i oni nam doradzili jak te obostrzenia obejść i „wejść w kwiaty”. Uprawialiśmy więc m.in. pomidory, ale na mniejszym obszarze zaczęliśmy uprawiać także popularne w tamtym czasie goździki – kwituje pani Krystyna.

Tylko można się domyślić ile pracy wymagała taka uprawa! Cieszyło jednak to, że przynosiła ona wymierne efekty. – Tutaj ustawiały się kolejki klientów! – wspomina Jerzy Derejczyk. - A przed 8 marca to dopiero były tłumy! Wtedy nie musiałem jeździć z towarem. Potem jednak to się zmieniło – dowoziłem kwiaty do naszych odbiorców.

To była ciężka, fizyczna praca. Niezbędny był także nadzór nad każdym etapem wzrostu roślin. Państwo Derejczykowie musieli więc wyjeżdżać oddzielnie – tak, by zawsze któreś z małżonków mogło czuwać nad szklarniami. – Po jakimś czasie przerzuciliśmy się na gerberę. Tak się złożyło, że wyjechaliśmy razem, a po powrocie okazało się, że rośliny były zbyt mocno podlewane co w połączeniu z tym, że zostały „przypalone” przez słońce sprawiło, że musieliśmy wszystko wyrzucić. A to były ogromne straty finansowe! – dodają.
I nie tylko finansowe, bo pozyskanie sadzonek też wówczas było bardzo trudne. Coś co dzisiaj załatwia się kilkoma kliknięciami, które doprowadzają do zakupu w sieci, było wówczas prawdziwą zmorą ogrodników. – Zawsze mieliśmy jednak łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi. Dzięki temu poznaliśmy innych ogrodników. Od jednego z nich – potentata w tej dziedzinie - kupiliśmy rozsady gerbery. Jego gospodarstwo było ok. pięć razy większe niż nasze. Kiedy chcieliśmy zakupić u niego kolejne gerbery namówił nas na anturium – wspomina pani Krystyna. - Ja tylko wiedziałem jak ten kwiat wygląda, ale nie miałam pojęcia jak należy go uprawiać. Istniała także obawa, przyjmie się on na rynku, czy będzie podobał się klientom…?

Praca, praca, praca 
Przyjaciel – ogrodnik obiecał jednak, że pomoże państwu Derejczykom na początku ich przygody z anturium. Okazało się bowiem, że kwiat znalazł wielu zwolenników – był nie tylko piękny, ale miał jedną bardzo ważna cechę – był trwały. - Zaczęliśmy uprawiać ten kwiat na małej powierzchni, a potem na coraz większej - wspominają.
Po jakimś czasie ten sam ogrodnik podsunął Derejczykom kolejny pomysł rozszerzenia działalności twierdząc, że na południu kraju nikt nie uprawia alstromerii, którą warto zaproponować klientom. I tak też się stało.
Nie mniej ważną sprawą jak sama uprawa była także sprzedaż kwiatów. – „Robiłem” wtedy samochodem po 70 tys. km po Polsce. Nasi odbiorcy brali bowiem niewielkie ilości, bo bali się, że nie zdołają sprzedać kwiatów. Klient ze Zgorzelca, który brał ode mnie 500 sztuk tygodniowo był dużym odbiorcą, a tymczasem my tylko przy jednym rwaniu mieliśmy 5 tys. sztuk! – dodaje pan Jerzy.

Duma z dzieci
Lata mijały, a państwo Derejczykowie nie tylko wzbogacali swoje ogrodnicze doświadczenie. Najważniejsze były i są dla nich dzieci, które pojawiały się na świecie. Łącznie państwo Derejczykowie doczekali się dwóch córek i trzech synów. Z całej piątki są bardzo dumni, tym bardziej że wszyscy ukończyli wyższe studia. Teraz państwo Derejczykowie nie mogą doczekać się wizyt ósemki swoich wnucząt. – Kiedy nasze dzieci były małe wózek stał przed szklarnią, a ja pracowałam w środku – wspomina pani Krystyna. – Był okres, że zatrudnialiśmy osiem osób, ale zawsze sami pracowaliśmy fizycznie. Pamiętam historię, kiedy zostaliśmy zaproszeni jako goście na wesele. Przed uroczystością zerwaliśmy kwiaty, zabezpieczyliśmy je i… pojechaliśmy na ślub. Po obiedzie weselnym przyjechaliśmy do domu i przez kolejne trzy godziny pakowaliśmy kwiaty do transportu, by z powrotem wrócić na wesele. Taka była nasza praca… - dodają małżonkowie.
- Na swojej trasie miałem 37 kwiaciarni, które musiałem odwiedzić – kontynuuje pan Jerzy. - Potem powstała giełda we Wrocławiu, na którą jeździłem. Kiedy wracałem z Wrocławia, kładłem się na dwie godziny spać, bo trochę trzeba było dać odpocząć organizmowi. W tym samym czasie żona przygotowywała kolejny transport. Potem zrywałem się i jechałem na drugą giełdę, która była w Tychach i zahaczałem po drodze o kilka kiosków – dodaje pan Jerzy.


Piwo z Pewexu
W kilkudziesięcioletnim okresie pracy w ogrodnictwie jednym z trudniejszych dla państwa Derejczyków był okres stanu wojennego. – Przed stanem wojennym miałem zgromadzone paliwo, bo było wiadomo, że coś się szykuje, że coś się wydarzy. Kiedy ogłosili stan wojenny mieliśmy największą szklarnię obsadzoną frezjami, które trzeba było sprzedać w ciągu kilku dni, ale daliśmy radę.
Dostałem swego rodzaju glejt, pozwalający mi na przemieszczanie się po Opolszczyźnie. Nie mogłem co prawda dotrzeć na Dolny Śląsk, ale znalazłem rozwiązanie w jaki sposób mogą tam dotrzeć nasze kwiaty. Przed Złotym Stokiem była „granica”, za którą nie mogłem jechać. Dojeżdżałem więc w to miejsce, a żołnierzom, którzy tam stacjonowali dawałem po piwie, które kupowałem w Pewexie. Chłopcy w mundurze pili piwo, a ja przeładowywałem towar na samochód klienta, który tam przyjeżdżał. Bałem się jedynie, że powołają mnie do wojska, bo żona nie dałaby sobie sama rady z tym wszystkim… – wspomina z uśmiechem pan Jerzy.

Tamte momenty
Pani Krystyna to nie tylko niezwykle pracowita, przedsiębiorcza i nowoczesna kobieta. To także artystyczna dusza realizująca swoją pasję – a jakże – z kwiatami. Jej kompozycje ok. trzydzieści razy były prezentowane na Lecie Kwiatów w Otmuchowie i podczas koncertów organizowanych w Paczkowie. Nie sposób wyliczyć uroczystości kościelnych, na które pani Krystyna przygotowywała świątynie, m.in. na pierwszą komunię święta czy peregrynację obrazu Matki Boskiej Jasnogórskiej po naszym terenie. Kwiaty z ogrodnictwa państwa Derejczyków za każdym razem zdobiły ołtarze, przy których - podczas wizyt w ojczyźnie - modlił się papież Jan Paweł II. Oboje małżonkowie mieli okazję osobiście wręczyć Naszemu Papieżowi kwiaty podczas audiencji w Watykanie. Pani Krystyna zrobiła to w 1976 roku, a pan Jerzy dwa lata później. Do dzisiaj z wielkim wzruszeniem oglądają zdjęcia, które dokumentują tamte momenty…
Był jednak i taki moment, gdy kwiaty przyprawiły panią Krystynę o łzy bezsilności. – Był ciepły marcowy dzień. Pechowo złożyło się, że obie nasze pracownice zachorowały. Tymczasem trzeba było zerwać bardzo nietrwałe frezje. Kiedy weszłam rano do szklarni to sobie pomyślałam: „Dam radę”. Ale przyświeciło słońce, które spowodowało, że kiedy ja byłam w połowie szklarni będąc w trakcie pierwszego ścięcia za mną już zakwitały krzewy, które już ścięłam! Widząc za sobą to morze – notabene przepięknych – kwiatów po prostu popłynęły mi łzy bezsilności.

Wokół są dobrzy ludzie
W życiu państwa Derejczyków nie brakowało ciężkich momentów, ale o sile tego wspaniałego małżeństwa świadczy to, że po każdym z nich podnosili się i byli jeszcze silniejsi. - Przeżyliśmy powódź, która zniszczyła wszystko. Odbudowa gospodarstwa trwała dwa lata. Byłem wtedy wiceprezesem klubu hodowców anturium. Koledzy z klubu bardzo nam wówczas pomogli tak jak i producenci z Holandii odwlekając termin płatności za sadzonki. Nasadzenie całości pociągało bowiem ogromne koszty. Trzeba było ok. 1 mln zł, żeby to wszystko znowu nasadzić! – szokuje kwotą Jerzy Derejczyk. 
Spokój nie trwał jednak długo. Niemal zaraz po popowodziowej odbudowie szklarnie państwa Derejczyków zostały kompletnie zniszczone przez potworne gradobicie. - Słysząc co się dzieje przy tej potwornej nawałnicy udało mi się tylko odłączyć prąd. Gdy gradobicie przeszło obraz był druzgocący. Szklarnie przestały istnieć, rośliny były uszkodzone. 4 tysiące metrów kwadratowych szkła leżało w roślinach. Potem przez miesiąc 20-30 osób na leżąco zbierało szkło spod kwiatów, które udało się uratować. To był lipiec, więc kwiaty mogły funkcjonować bez osłony. Wtedy też – nie po raz pierwszy zresztą - przekonaliśmy się, że są dobrzy ludzie na świecie – że są oni wśród nas. Wielki ogrodnik, którego poznałem na giełdzie w Tychach przysłał nam tutaj ekipę ludzi, którzy w przeciągu miesiąca oszklili nasze szklarnie. W dodatku ten człowiek nie chciał od nas ani złotówki za pracę tych osób! – stwierdzają nasi rozmówcy. 
Mieliśmy także trzy pożary, ale również udało się z nich wyjść obronną ręką.

Nikt nam tego nie zabierze
W salonie państwa Derejczyków mieści się specjalna półka, na której znajdują się główne puchary, które zdobyli w czasie swojej zawodowej pracy. Jednym z nich jest Laur Agroligi. Państwo Derejczykowie są jedynymi krajowymi laureatami tego tytułu z Opolszczyzny. Mimo że od jego zdobycia minęło ponad 20 lat nikomu innemu nie udało się zostać docenionym w ten sposób. - Zostaliśmy zauważeni przez Ośrodek Doradztwa Rolniczego w Łosiowie - wspominają. - Komisja konkursowa była w naszym gospodarstwie podczas naszej nieobecności. Dodajmy, że Agroliga to konkurs ogólnopolski prowadzony przez Telewizję Polska pod patronatem prezydenta RP. Państwo Derejczykowie mają na swoim koncie nagrodę Nyskiego Trytona, order Zasłużony dla Ziemi Nyskiej i wiele, wiele innych, w tym nie mniej cenny niż wcześniej wymienione – nadany przez prezydenta RP Medal za długoletnie Pożycie Małżeńskie nadane, gdy obchodzili 50 rocznicę ślubu.
Od 2019 roku państwo Derejczykowie już nie prowadzą ogrodnictwa przeszli bowiem na emeryturę. – Rynek anturium się kurczył, wchodziliśmy w inne rośliny, zredukowaliśmy do minimum załogę. Ostatni zbiór był w 2019 roku.
W międzyczasie 80 procent gospodarstw ogrodniczych w Polsce padło, na pewnym etapie jako klub protestowaliśmy przeciwko tak ogromnemu importowi głównie z Holandii. Nie żałujemy jednak tej ciężkiej pracy, która wypełniała nasze zawodowe życie. Oboje możemy dzięki temu powiedzieć, że nie zmarnowaliśmy życia. Nikt nie zabierze nam bowiem tych wszystkich wspomnień, wyjazdów, gratulacji, słów uznania, poznanych ludzi, zdjęć z ministrami i z innymi ludźmi władzy. To wszystko w nas zostanie… - kwitują państwo Derejczykowie.

  Agnieszka Groń

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo nowinynyskie.com.pl




Reklama
Wróć do