- Tak, tak - miałem szesnaścioro rodzeństwa. Ja w tej gromadzie byłem na dziesiątej pozycji - mówi Janusz Wydra z Nysy. Kiedy na obiad do naszego domu wpadali jeszcze koledzy to czasami przy stole było nas ponad trzydzieścioro. Do dzisiaj pamiętam to wspaniałe dzieciństwo, które przeżyłem dzięki staraniom troskliwych rodziców i kochanemu rodzeństwu.
Najliczniejsza w Polsce?
Pan Janusz jest znaną osobą w naszym mieście chociażby z tego względu, że bierze aktywny udział w marszu rodzin. W charakterystycznym kapeluszu (twierdzi, że miłość do tego nakrycia głowy odziedziczył po ojcu) bierze udział także w uroczystościach kościelnych i patriotycznych. Niewiele osób jednak wie, że sam pochodzi z wyjątkowo licznej rodziny, w której na świat przyszło 17 dzieci. Prawdopodobnie do lat dziewięćdziesiątych była to najdzietniejsza rodzina na Opolszczyźnie, a może nawet i w Polsce - Pochodzę z Budzieszowic koło Łambinowic. Rodzice przyjechali tutaj w 1946 roku z Lubelszczyzny. Kiedy moja mama Otylia wyszła za mąż za tatę miała zaledwie 18 lat. Sama nie pochodziła z licznej rodziny, gdyż miała tylko siostrę. W wieku 5 lat została sierotą, którą wychowała ciocia. Z kolei w rodzinie ojca urodziło się pięciu braci i siostra - opowiada pan Janusz.
12 córek, 5 synów
Jako pierwsza na świat w rodzinie pani Otylii i Adama Wydrów przyszła Bogusława, a następnie Marian, Stanisława, Maria, Zofia, Wanda, Zenon, Tadeusz, Krystyna, Janusz, Józef, Grażyna, Halina, Urszula, Emilia, Lucyna, Justyna - a więc pięciu chłopców i dwanaście dziewczyn. Różnica wieku między najstarszą a najmłodszą córką państwa Wydrów wynosiła 28 lat. - Ja przyszedłem na świat jako dziesiąty. Panował wówczas koklusz, duża umieralność wśród dzieci. Sam ledwo przeżyłem - dodaje Janusz Wydra. Mimo że on i jego rodzeństwo przyszli na świat w trudnych czasach cała siedemnastka szczęśliwie się wychowała. - Nasz dom był duży, bo przecież przy takiej ekipie musiał być wielki. Jako jedyna rodzina na wsi mieliśmy wówczas w domu łazienkę. Pojawienie się każdego nowego członka naszej rodziny to było duże i radosne wydarzenie. Z czasem starsze rodzeństwo pomagało rodzicom przy najmłodszych. Siostra Bogusia miała 20 lat kiedy się urodziłem i to ona razem z siostrą Stanisławą mnie wychowały.
To był przede wszystkim piękny czas. Było bardzo wesoło. Kiedy siadaliśmy wszyscy do obiadu to oprócz naszej siedemnastki byli też jeszcze nasi koledzy, koleżanki - czasem nawet dziesięcioro dodatkowych osób, dla których zawsze znalazł się talerz. A czasy przecież były trudne.
Niczego nam nie brakowało
Rodzice pana Janusza zajmowali się rolnictwem. - Mieli ok. 30 hektarów ziemi, ale tato dodatkowo był weterynarzem. Mama oczywiście miała ręce pełne roboty. Mimo tego ogromu obowiązków, żeby nas nakarmić, oprać, posprzątać była przekochana. Jej dewizą było rodzić, kochać i wychowywać dzieci. Była naszą domową krainą łagodności - dla każdego miała czas, dla każdego miała uśmiech. Tato był z kolei stanowczy - zwracał uwagę tylko raz. Jeśli zwrócenie uwagi nie przyniosło skutku można było być pewnym, że przejdzie do bardziej bolesnych metod wychowawczych. Nasz dom był przepełniony miłością mamy, ale z drugiej strony przy takiej ilości osób przypominał trochę koszary wojskowe - każdy miał swoje obowiązki. Przyznam się, że ja najbardziej lubiłem prace domowe - sprzątanie, gotowanie. Do pracy w polu się nie nadawałem. Co ciekawe dzisiaj kocham właśnie takie zajęcia. Wtedy jeśli robiłem na polu to zawsze coś zbroiłem. Co ważne nigdy nie odczuwaliśmy głodu. Rodzice mieli dużo zwierząt, własne krowy, konie. Kto miał klucz do pomieszczenia gdzie przechowywano wędzonki, rządził - śmieje się pan Janusz.
Dodaje zaraz, że do dzisiaj w pamięci pozostają Wigilie. - To były chyba najbardziej uroczyste, najpiękniejsze przeżycia! Składanie życzeń trwało godzinę! Po kolacji śpiewało się kolędy, szło się na wieś, by zaśpiewać je innym - dodaje.
Krew z mojej krwi
Rodzicom pana Wydry było pisane przeżyć razem 51 lat. Kiedy zapytano panią Otylię o jej najszczęśliwszy dzień w życiu powiedziała, że był to właśnie dzień złotych godów. Dlaczego nie ślubu? - Bo w dniu ślubu byliśmy tylko we dwoje, a teraz jest nas ok. setki - krew z mojej krwi - powiedziała patrząc z miłością na liczną rodzinę - dzieci, wnuki i prawnuki. Wówczas miała 54 wnuków, 24 prawnuków. Teraz, już po jej śmierci doszły do tego praprawnuki. - Jako pierwszy odszedł tato, w 1985 roku. Dostał zatoru. Mama dożyła do 94 lat - opowiada dalej pan Janusz. Tydzień przed jej śmiercią mieliśmy jeszcze spotkanie rodzinne, nawet sobie jeszcze potańczyła i wypiła kieliszeczek nalewki. Zresztą mama była bardzo wesołym człowiekiem.
Osobno, ale razem
Z czasem rodzeństwo Wydrów usamodzielniło się, wszyscy założyli rodziny, na świat przyszło kolejne pokolenie, a mozaika zawodów, które wykonują członkowie rodziny jest ogromna - zostali nauczycielami, policjantami, kolejarzami, księżmi. - Najdalej wyjechała siostra, na Lubelszczyznę, a reszta to raczej blisko i nikt nie wyemigrował. Miałem być lekarzem, a zostałem mistrzem budowlanym. Tato bardzo chciał, żebym szedł w stronę medycyny. A już jako nastolatek szybko się nauczyłem sztuki budowlanej. Kiedy miałem 23 lata ożeniłem się, zaraz zacząłem budować dom. Praktycznie własnymi rękami go wybudowałem, sprzedałem go, a potem wybudowałem kolejny. Zawodowo też się tym zajmowałem. Potem miałem pracowników. Kiedy można już było to z rzemieślnika stałem się prywatnym przedsiębiorcą - opowiada.
Obecnie pan Janusz jest na emeryturze, ale nie zwalnia tempa - jest cały czas w ruchu. W natłoku obowiązków udało mu się w życiu zwiedzić wszystkie kraje europejskie oraz Kazachstan i Syberię.
Nierozerwalna więź
Rodzina Wydrów nadal trzyma się razem. Przynajmniej raz w roku odbywają się jej zjazdy. - Wynajmujemy wówczas dużą salę i cieszymy się swoją obecnością, że możemy się spotkać i porozmawiać. Nasz dom rodzinny istnieje, ale nie mieszka w nim nikt z naszego rodzeństwa. Jedna z sióstr mieszka w Budzieszowicach, więc jadąc do niej wracamy do naszych korzeni. Najstarsza siostra ma 83 lata, a najmłodsza niespełna 60 lat. Do dzisiaj są Wigilie w naszym domu, że przy jednym stole zasiada nas po 50 - 60 osób. Żona jest doskonałą gospodynią, więc wszystko wspaniale organizuje. To szczęście żyć w takiej rodzinie.
Oczywiście 1 listopada spotykamy się nad grobami rodziców. Ale nie tylko. Chodzimy do nich na cmentarz ze świecami również w Wigilię. Często łza w takich momentach popłynie - dodaje.#
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Aż tyle? Podziwiam! Ja przy trójce ledwo daję radę, a mam w domu sporo sprzętów ułatwiających życie jak Roomba, zmywarka czy robot kuchenny. A jeszcze czasem pomagają nam rodzice. Z taką gromadką bym sobie nie poradziła.
Tak, nawet znałam osobiście tą rodzinę, jeździłam na wioskę do mojej babci a oni mieszkali trzy domy dalej, pamiętam jak wujek mówił bo były chrzciny a ksiądz powiedział panie Wydra same dziewczyny,, niech się ksiądz nie martwi za rok będzie chkopak