
W lutym minęło 40 lat od najtragiczniejszego wypadku na torach do jakiego doszło w powojennych dziejach Nysy. W środę 13 lutego 1985 roku autobus PKS, którym jechała głównie młodzież szkolna, wjechał pod pociąg. Skutki były tragiczne – zginęło 7 osób, wiele (nieoficjalne informacje mówią o ok. 30) zostało poważnie rannych.
Jak do tego doszło?
Nysa, peryferyjna ul. Podolska z niestrzeżonym przejazdem kolejowym, jednak wyposażonym w samoczynną sygnalizację świetlną i automatyczne półrogatki. Jest kilkanaście minut przed godziną ósmą. Zima, siarczysty mróz. Przez tory kolejowe przejeżdża należący do nyskiej PKS autobus kursujący na trasie Łambinowice–Korfantów–Nysa. Znajduje się w nim przypuszczalnie co najmniej 45 podróżnych oraz kierowca. Wśród pasażerów przeważają uczniowie nyskich szkół średnich dojeżdżający na zajęcia z okolicznych miejscowości, głównie z Korfantowa.
Wkrótce mają się rozpocząć lekcje. Niestety, w tym samym czasie i w tym samym miejscu co autobus znalazł się pociąg osobowy relacji Opole–Nysa. Lokomotywa uderza w środek lewego boku wypełnionego pasażerami autobusu. Skutki są tragiczne. Na miejscu ginie pięć osób: trzech uczniów z Korfantowa, dwóch z Włodar oraz nieco starszy mieszkaniec Nysy. Można wywnioskować, że dwie pozostałe ofiary umierają już w szpitalu – to także uczniowie.
Widok na miejscu katastrofy trudny do opisania. Wzdłuż torów na długości 80 metrów od środka przejazdu leżą zniszczone części autobusu, wyrwane drzwi, szkło, porozrzucane fotele, części garderoby i… krew.
Pamiętajmy, że czterdzieści lat temu nikt nie używał telefonów komórkowych, a telefon stacjonarny był technicznym rarytasem. Mimo tego wiadomość o wypadku rozniosła się bardzo szybko. Pracownicy pobliskiego ZUP nie czekając na zgodę przełożonych wybiegli z zakładu modląc się, aby nie okazało się, że to autobus, którym do szkoły jechały właśnie ich dzieci. Na miejsce wypadku docierali też ludzie z pobliskich miejscowości. Pamiętam jak mój tato opowiadał, że wszyscy chcieli wtedy oddawać krew, bo widząc jaka tragedia się wydarzyła wiedzieli, że będzie ona niezbędna.
Na podstawie zapisu szybkościomierza znajdującego się w lokomotywie ustalono, że szybkość pociągu wynosiła w momencie zderzenia dozwolone 50 km na godzinę, a maszynista zbliżając się do przejazdu dawał sygnały dźwiękowe.
Pierwszych rannych do szpitala przywieziono po godz. 8.00. Pomocy lekarskiej wymagała większość podróżujących autobusem, głównie na oddziale chirurgii. Sprowadzono dodatkową ekipę chirurgów z Opola, nadeszły posiłki medyczne z pobliskich miast.
W holu szpitala znajdował się wtedy tłum ludzi – krewnych i bliskich ofiar katastrofy, którzy szukali informacji o stanie zdrowia poszkodowanych.
W trzydziestą rocznicę tej potwornej katastrofy odwiedziłam troje rodziców, którzy w tym wypadku stracili swoje dzieci. To były wyjątkowo poruszające rozmowy świadczące o tym, że powiedzenie mówiące o tym, że czas goi rany nie zawsze jest prawdziwe. Zwłaszcza kiedy rodzicom przychodzi pochować własne dziecko.
„Pogrzeb odbędzie się…”
Jedna z matek pokazała mi wówczas wyjątkowy nekrolog, na widok którego łzy same napływały do oczu. Widniały na nim aż trzy nazwiska – jej córki oraz jej koleżanki i kolegi. Do tego adnotacja, że zginęli tragicznie w wypadku oraz nazwa szkoły każdego z nich. I ta najgorsza wiadomość – „pogrzeb odbędzie się 16 lutego”. To był jeden wspólny pogrzeb trojga młodych ludzi z Korfantowa, a uroczystości pogrzebowej przewodniczył biskup opolski. W pogrzebie wzięły udział tysiące ludzi, głównie młodzież ze szkół, do których uczęszczali młodzi ludzie – ofiary wypadku. Ich trumny nieśli koledzy ze szkolnej ławy.
Mama tragicznie zmarłej dziewczyny wspominała, że w zakładzie, w którym wtedy pracowała informacja o wypadku rozniosła się bardzo szybko. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że chodziło o TEN autobus, o TE dzieci. Kiedy niepokój przerodził się w pewność, że jednak był to autobus wiozący do szkoły dzieci z Korfantowa i okolicznych wsi rodzice dotarli do szpitala. Tam panował nieopisany harmider, ludzie biegali, każdy szukał jakiejś wiadomości, ogłaszano, że uczeń takiej szkoły leży w szpitalu ranny. O córce naszej rozmówczyni nikt nic nie wiedział. Znajomy pojechał do szkoły zapytać, czy może ten potworny strach nie ma uzasadnienia, a ona siedzi w szkolnej ławce. Tam jednak jej nie było. Ostatnim miejscem, do którego dotarła mama dziewczyny była… kostnica. Jej córka już tam była razem z innymi ofiarami wypadku…
Miała wtedy 20 lat, w maju miała zdawać maturę w technikum, przeżywała swoją pierwszą miłość… Lata mijały a matki nie opuszczały myśli jak potoczyłoby się życie jej córki. Pewnie miałaby swoje dzieci, wnuki. Więź matki z córką jest niezwykła...
Dlaczego?
Przed laty na rozmowę ze mną zgodził się także ojciec 17,5-letniego chłopca, który zginął w wypadku. O tym co się stało mężczyzna dowiedział się bardzo późno, bo dopiero gdzieś koło godz. 10.00. Dzisiejszy czytelnik musi pamiętać, że w 1985 roku nawet telefon stacjonarny był rarytasem, nie było mediów społecznościowych, wiadomości nie rozchodziły się tak błyskawicznie jak dzisiaj. Wraz z dwójką innych rodziców, których dzieci podróżowały feralnym autobusem – nie mając innej możliwości transportu – przyjechał do Nysy taksówką. Dotarli na przejazd w Nysie. Szlaban był zamknięty, wagony stały na przejeździe. Ojciec chłopca wspominał, że na ziemi leżało ciało nieżyjącego mężczyzny. Oni rozeszli się w popłochu, każdy szukał swojego dziecka. Jemu udało się wejść do autobusu. Tam znalazł syna… Chwycił go i… zrobiło mu się słabo. Dostał zastrzyk, który sprawił, że wrócił do rzeczywistości – tej rzeczywistości, której nie chciał przeżywać.
W tym samym czasie ciało jego syna przewieziono do kostnicy. On – ojciec chciał go strasznie jeszcze raz zobaczyć. Pojechał tam. W środku zobaczył znajomych ludzi – również rodziców. Ciała dzieci leżały na ziemi. On rzucił się na swojego ukochanego syna. Znowu go uspakajano. Na drugi dzień jego dziecko wróciło do domu… ten ostatni raz.
Ojciec chłopca pokazywał przechowywane pamiątki po synu, które miał przy sobie w momencie śmierci.
Mówił też, że za wypadek obwiniał kierowcę autobusu. Przyznał, że po pogrzebie był w Niemodlinie, w domu kierowcy autobusu. Nie był w stanie wytłumaczyć, co chciał zrobić, co mu powiedzieć. Nie było jednak nikogo w domu. Miotały nim żal, rozpacz, bezsilność i taka myśl - nawet jeśli rogatki się nie zamknęły to przecież wiózł ludzi, był za nich odpowiedzialny – powinien się zatrzymać, upewnić. Poza tym, dlaczego jechał tamtędy? Podobno podwoził swojego znajomego i nie pojechał prosto pod wiadukt, a skręcił w lewo…
Nasz rozmówca dodał wtedy, że kierowcę autobusu skazano na 2,5 roku więzienia.
Złe przeczucia
Matka kolejnej ofiary wypadku wspominała w rozmowie ze mną, że jej córka zwierzyła się, że na dwa dni przed wypadkiem miała złowieszczy sen. Śniła się jej katastrofa, duża ilość ofiar. Wtedy oczywiście obie nie przywiązywały do tego wagi. Ta rozmowa wróciła do matki, kiedy jej córki nie było wśród żywych.
Tamtego feralnego poranka córka – jak nigdy - wstała pierwsza i nawet zrobiła swojej mamie śniadanie do pracy. Do Nysy mogła jechać późniejszym autobusem, ale NIESTETY zdążyła na feralny kurs.
Nasza rozmówczyni przypomniała sobie także, że będąc w pracy czuła niewytłumaczalny, nienaturalny niepokój. Kiedy i do niej dotarła informacja o wypadku jak każdy rodzic miała nadzieję, że jej córki nie spotkało nic złego – że może nie zdążyła, a jeśli zdążyła to szczęśliwie dotarła do szkoły. Niestety, nic z tego się nie sprawdziło. Jej córka zdążyła na autobus, była w feralnym autobusie i była jedną z ofiar.
Jej mama nie pojechała jednak do Nysy - nie chciała i nie była w stanie. Biegała po Korfantowie, nie mogła sobie znaleźć miejsca. Zobaczyła córkę kiedy przywieziono ją w trumnie do domu. Takich ran i takich wspomnień do dziś nie jest w stanie zatrzeć czas.
Mama założyła album o swojej nieżyjącej córce. Były w nim zdjęcia – także te ostatnie ze studniówki, na której bawiła się zaledwie kilka dni wcześniej. Są w nim także sentencje autorstwa nieżyjącej – niektóre dziwne, jakby ze złymi przeczuciami. Mama przegląda go w każdą rocznicę wypadku.
Pozostałe moje dzieci nigdy do tego albumu nie zaglądały. Ja robię to co roku w rocznicę wypadku – powiedziała nam przed laty.#
Agnieszka Groń
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.
Gdzie się wpierdalasz platformerska cioto?