
Zaczynając projekt „ZWYKLI NIEZWYKLI PACZKOWIANIE” wiedziałem, że będę miał sposobność poznać ciekawe osoby. Jednakże sam nie spodziewałem się, że poznam tak niezwykłe postacie. Panią Jolantę w Paczkowie zna chyba każdy. Na świat przyjęła prawie trzy pokolenia paczkowian. Całym sercem oddana pracy lekarza pediatry i „małemu pacjentowi”. Człowiek, który swoją skromnością oraz postawą potrafi zmotywować do działania. Swoje historie związane z Paczkowem i nie tylko opowie Pani Jolanta Sarnikowska-Jędrycha.
Dawid Zarzecki - Szkołę podstawową kończy Pani w Zarzeczu, liceum w Nisku, medycynę w Lublinie. Jak to się stało, że znalazła się Pani w Paczkowie?
Jolanta Sarnikowska-Jędrycha - Zupełny przypadek, który nie okazał się przypadkiem. Na trzecim roku studiów poznałam swojego męża, który studiował rolnictwo. Był trochę ode mnie starszy, więc już kończył studia, a chciał być blisko Lublina. Udało mu się przyjąć w Zakładzie Doświadczalnym Uprawy Chmielu. Tuż po stażu, przypadkowo spotkał inspektora z Wojewódzkiego Zjednoczenia PGR w Opolu, który szukał kogoś, kto mógłby poprowadzić gospodarstwo zajmujące się uprawą chmielu. Spotkał mojego męża i zaprosił go, aby zobaczył gospodarstwo na Opolszczyźnie. Mąż pojechał i bardzo spodobały mu się okolice. Wyższe klasy ziem niż na wschodzie, inna forma gospodarowania – dał się namówić.
Uznałam, że też spróbuję poszukać sobie pracy w okolicach. Paczków okazał się miejscem, gdzie było gospodarstwo z chmielem, a równocześnie był szpital.
- Pamięta Pani dzień kiedy przyjechała Pani do Paczkowa?
- Zjednoczeniu Rolnictwa chyba bardzo zależało na pozyskaniu męża do pracy. Jak wysiedliśmy w Nysie na dworcu, czekała na nas czarna Wołga z kierowcą do dyspozycji. Miał nam pokazać gospodarstwa z uprawą chmielu oraz szpitale. Zadaniem było zainteresować nie tylko męża, ale także mnie. Był to przełom maja i czerwca, ponieważ pamiętam cudownie kwitnące bzy i rododendrony. Byłam zachwycona Paczkowem, przyjeżdżając ze wschodu Polski, czułam się jak za granicą. Zostałam przedstawiona w dwóch szpitalach, Nysie i Paczkowie. Postanowiliśmy zostać tu na jakiś czas, a ja wybrałam „szpital na peryferiach”.
- Pediatria, to specjalizacja, którą od początku chciała się Pani zająć?
- Trochę paradoks życia. Miałam zamiar zostać na uczelni i interesowałam się interną. Szczególną moją uwagę przykuwała kardiologia inwazyjna oraz gastroenterologia. Byłam wtedy przekonana, że kontakt i rozmowa z pacjentem to połowa rozpoznania, a co za tym idzie sukcesu leczenia. W Lublinie miałam szansę na pracę jedynie w pediatrii, wtedy w tej specjalizacji totalnie się nie widziałam. Dlatego między innymi opuściłam uczelnię i okolicę. Staż w paczkowskim szpitalu zaczęłam dokładnie 15 września 1977 roku na oddziale dziecięcym. Ordynatorem był wtedy doktor Sylwester Wudniak. Był dla mnie pierwszym autorytetem medycznym, a przy tym człowiekiem o ogromnym sercu i wielkiej wiedzy medycznej. Planował pracę naukową z dziedziny immunologii pod auspicjami poznańskiej uczelni. Niestety, był to ostatni rok życia i pracy doktora. W momencie swojej diagnozy, jako lekarz szybko zdał sobie sprawę z powagi sytuacji. Miałam wrażenie, że zrobił wszystko, żeby przekazać mi jak najwięcej wiedzy medycznej i przygotować do samodzielnej pracy. To dzięki niemu poczułam, że to nie pacjent dorosły jest moją pasją, tylko dziecko.
- Oddział dziecięcy i nadzór nad noworodkami. Jak wyglądała Pani praca w paczkowskim szpitalu?
- Lekarze, którzy pracowali w szpitalu przyjęli mnie bardzo serdecznie. Byłam najmłodsza z całej kadry. W Paczkowie były cztery podstawowe oddziały: interna, chirurgia, pediatria, ginekologia z oddziałem położniczym oraz stacja pogotowia ratunkowego. Dzisiaj nie wyobrażamy sobie pracy bez pełnej diagnostyki. Wtedy była to medycyna, która bardziej polegała na podstawowych badaniach plus rentgen oraz słuchawka. W dużej mierze liczyła się wiedza i doświadczenie lekarza. Średnio lekarz musiał w miesiącu mieć osiem dyżurów, co gwarantowało zabezpieczenie szpitala i pogotowia ratunkowego. Musieliśmy sobie wzajemnie pomagać, jak lekarz jechał do wypadku, drugi musiał mieć nadzór nad całym szpitalem. Oprócz tego każdy z nas miał dyżury pod telefonem no i praca w poradni. Rejon pediatryczny w gminie był ogromny. Były lata, że dzieci do lat osiemnastu było ponad cztery tysiące. Nieraz dawało to frekwencję w poradni rzędu stu pacjentów dziennie. Nie było łatwo, były momenty kryzysu, ale był to czas młodości, który zawsze mile wspominam.
- Praca lekarza jest wymagająca, ale i satysfakcjonująca. Czy pamięta Pani swój najlepszy dzień w pracy?
- Drobnych i dużych radości było wiele, ale jeden z nich pamiętam szczególnie. Cięciem cesarskim rodzi się dziecko. Spoglądam i widzę spuchniętą buzię, usta, okropnie zdeformowaną twarz – prawdopodobnie jakaś ogromna wada genetyczna. Dodatkowo dziecko nie oddycha, trzeba reanimować. Na szczęście tylko chwila zawahania odśluzowuję i dmucham, dziecko przeżyło. Myślę, co powiem tej kobiecie jak się wybudzi. Przychodząc na drugi dyżur, z zaskoczeniem, a nawet zdumieniem patrzę, że jest to piękny, zdrowy, noworodek tylko z lekko zasinioną twarzyczką. Pierwszy raz miałam taką sytuację. Okazuje się, że dziecko nieprawidłowo wstawiło się w drogi rodne. Normalnie układa się szczytem głowy, a to dziecko wstawiło się twarzą. Przez poród miało ją zmasakrowaną i obrzękniętą. To był mój jeden z najszczęśliwszych momentów w pracy, kiedy okazało się, że jest to zdrowy, śliczny noworodek.
- A najtrudniejszy dzień?
- Połowa lat osiemdziesiątych. Przełom października, listopada. Wiatr, ciemno, deszcz. Pełnię dyżur w pogotowiu ratunkowym, dostaliśmy wezwanie do wypadku. W karetce jest ze mną kierowca, który nie ma nic wspólnego z medycyną oraz sanitariusz – osiemnastoletni chłopak, który uciekł przed wojskiem do pracy w pogotowiu. Na miejscu leży motor, pięć metrów dalej mężczyzna, po drugiej stronie drogi drugi mężczyzna. Karetka daje niewiele światła, a ja mam torbę i nosze. Obaj leżą w dziwnych pozach, grubo ubrani, więc ciężko zbadać, nieprzytomni. Mam jedno miejsce w karetce. Zanim przyjedzie następna karetka z Nysy to jeden z nich może umrzeć, a ja nie wiem, którego zabrać do szpitala. Podbiegam do jednego, widzę uraz czaszki, krew. Drugi w bardzo dziwnej pozycji, brak kontaktu. Nie mam pojęcia, którego z nich mam wybrać. Mam w rękach ludzkie życie i ewentualny błąd w sztuce lekarskiej. Proszę sobie wyobrazić, że w tym momencie staje samochód, z którego wychodzi elegancki mężczyzna, przedstawia się, że jest chirurgiem i mi pomoże. Zbadał obydwu, w końcu mówi, że pan z urazem czaszki może mieć szansę. Bez zastanowienia robię to co mi każe. Okazało się, że pacjent miał złamanie podstawy czaszki i przeżył, a drugi mężczyzna miał przerwane płuco i duży krwotok wewnętrzny, co nie dawało mu szans na przeżycie. To był mój najgorszy dzień i największy stres jaki miałam w pracy lekarza. Doświadczyłam interwencji Anioła Stróża, pytanie, czy był to mój Anioł czy tego pana, który przeżył.
- W latach 90 Paczków smutnieje, prywatyzacje, zamknięcia zakładów pracy, ale też i ryzyko zamknięcia szpitala.
- Wizja zamknięcia szpitala, szczerze powiem, wydawała się dla nas katastrofą. Wiedziałam, że część kadry się rozjedzie i stracimy coś, co tak długo budowaliśmy. Postanowiliśmy na bazie ministerstwa spróbować odłączyć się od Nysy. Stworzyliśmy Stowarzyszenie „Nasz Szpital” i chcieliśmy, aby paczkowska filia, która była położona na skraju dwóch województw mogła przyjmować pacjentów z dwóch stron. Dodatkowo chcieliśmy, aby powstał specjalistyczny oddział proktologii, którym się mógł zająć bardzo dobry specjalista doktor Tomasz Jastrzębski. Byliśmy do tego przygotowani, mieliśmy koncepcję rozwoju oraz plan restrukturyzacji. Zebraliśmy środki na zakup laparoskopu, czego nie było nawet w szpitalu powiatowym. Wszystko szło w dobrym kierunku. Natomiast nie mieliśmy poparcia ówczesnego dyrektora ZOZ w Nysie, w szpitalu nie było także jednomyślności i jak się później okazało aprobaty urzędu gminy również nie było. Projekt upadł. Straciliśmy kadrę, bazę diagnostyczną, miejsca pracy.
- W ostatnim dniu pracy szpitala wychodzi Pani z poczuciem klęski tyłem do drzwi, czy jednak z łezką w oku?
- Wychodzę z łezką w oku. Wychodzę z poczuciem, że coś się skończyło. Miałam obawy, że może jakieś szanse nie zostały wykorzystane. Miałam też poczucie klęski. Jednakże nie wychodzę z poczuciem bezradności. W nowym projekcie mieliśmy stworzyć Niepubliczny Zakład Opieki Zdrowotnej, w którym pracuję do dzisiaj.
- Czy uważa Pani, że Paczków to sympatyczne miejsce do zamieszkania?
- Okolica jest piękna, mamy jezioro i góry. Miasteczko jest zabytkowe, nieduże, więc nie ma ruchu. Polskę zaczynają odwiedzać ludzie z zachodu. Myślę, że Paczków potrzebuje więcej bazy turystycznej. Z punktu widzenia lekarza, lepiej się pracuje w małej miejscowości. Dzięki temu dobrze znam swoich pacjentów i mogę przewidzieć nawet przebieg ich choroby.
- Czy obecnie może się Pani nazwać paczkowianką?
- Tak się czuję. Dobre piętnaście lat czułam się trochę obco i tęskniłam za swoimi rejonami. Później się już zasymilowałam i mieszkam w Paczkowie ponad czterdzieści lat. Dobrze mi się tu mieszka i pracuje. Zresztą wybudowaliśmy tutaj dom i wychowaliśmy dzieci. Przez przypadek poznałam w regionie także znajomych moich przodków. Miejsce, które miało być przypadkowym, takie przypadkowe się nie okazało.
Bardzo Pani dziękuję za wywiad i historie, którymi się chciała Pani podzielić. Jestem pod ogromnym wrażeniem Pani osoby i życzę Pani wszystkiego co najpiękniejsze.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
To była zła decyzja w sprawie zamknięcia,likwidacji szpitala w Paczkowie . Bardzo dobry szpital i powinien działać do dnia dzisiejszego.