
W październiku minionego roku minęło pięćdziesiąt lat odkąd pani Czesława Rajewska zaczęła pracować jako modystka. Dziś zawód, który nadal uprawia uważany jest za ginący. Przy zalewie - niekoniecznie najlepszej jakości kapeluszy z Azji - ręcznie wykonywane nakrycia głowy przestały być popularne. A szkoda…
- Żeby nawlec igłę nie muszę mieć okularów – zresztą w ogóle ich nie używam – śmieje się pani Czesława, z którą rozmawiamy w jej pracowni przy ul. Bohaterów Warszawy w Nysie. – Przychodzę tutaj codziennie na kilka godzin, bo po prostu to lubię, a moje stałe klientki stwierdzają, że muszę żyć sto lat, bo gdzie one będą przychodziły – dodaje z uśmiechem. To, że lubi to co robi podkreśla wielokrotnie podczas naszej rozmowy.
Jej dziadkowie przyjechali na te tereny tuż po wojnie – rodzina mamy z kieleckiego, a rodzina taty z lubelskiego. Chociaż obie rodziny trafiły do innych rejonów dzisiejszego powiatu nyskiego to żyły w podobnych – pegeerowskich realiach. – Rodzina taty zamieszkała w Okopach koło Łambinowic, a mamy w Przydrożu Małym. Tam też zamieszkali moi rodzice po ślubie. Ja urodziłam się w 1959 roku – dodaje.
Gdy w życiu pani Czesławy przyszedł czas wyboru zawodu nie miała wątpliwości, ale za to… pewne trudności. – Zostałam uczennicą klasy krawieckiej dzisiejszego Zespołu Szkół Technicznych, czyli popularnej „Budowlanki”. Nie było bowiem klasy, która kształciłaby modystki, a nią właśnie chciałam zostać. A wszystko dlatego, że w zakładzie, w którym teraz się znajdujemy uczyła się tego zawodu moja ciocia. Kiedy z mamą przyjeżdżałyśmy do Nysy za każdym razem przychodziłyśmy do niej. Nie mogłam oderwać oczu od tego co robiła - bardzo zainteresowało mnie wykonywanie czapek, kapeluszy, ozdób. Szefowa mojej cioci wyuczyła około setki modystek! – dodaje.
Pani Czesława w szkole uczyła się przedmiotów ogólnokształcących, a na kursy zawodowe jeździła do Katowic. - Bardzo mi się to podobało… - kolejny raz podkreśla nasza rozmówczyni, dla której zawód stał się pasją i tak jest do dzisiaj. Najpierw bohaterka reportażu zdała egzamin czeladniczy w Opolu, a potem egzaminy mistrzowskie. To dawało jej m.in. możliwość nauczania zawodu kolejnych pokoleń. – Przez moją pracownię przeszło trochę uczennic, jednak od kilkunastu lat nie było już nikogo. Zawód umarł… – stwierdza.
Najwięcej klientów pani Czesława miała w latach głębokiej komuny, kiedy półki sklepowe – nie tylko sklepów spożywczych, ale także tekstylnych - świeciły pustkami. Pustki pustkami, ale kobiety zawsze chciały wyglądać pięknie, modnie i elegancko. - To były czasy ogromnego popytu na nakrycia głowy! – kontynuuje pani Czesława. - Kapelusze były wtedy nieodzownym elementem wyjściowego stroju każdej kobiety. Kiedy pojawiła się moda na czapki z futra m.in. z lisów, norek, nutrii drzwi pracowni się nie zamykały. Do takiej czapki panie najczęściej sprawiały sobie także taki sam futrzany kołnierz - mówi.
Lata osiemdziesiąte – czasy, gdy kobiety szalały za lisami, nutriami to rzeczywiście była hossa firmy pani Czesławy. - Klientki albo przynosiły swój materiał, z którego wykonywałam zamówienie, albo sama sprowadzałam. Nawet jeśli było ciepło to „wypadało się pokazać, że się ma, że mnie stać” – śmieje się pani Czesława. Myślę, że spod mojej ręki wyszły tysiące nakryć głowy. Do mojej pracowni kierowały kroki mamy dziewczynek, które przystępowały do komunii świętej i przyszłe panny młode, bo wykonywałam stroiki, welony, wianuszki. Bardzo dużo miałam także zamówień bukietów dla Romów, do których koniecznie musiały być doczepione wstęgi różnej długości.
Zaraz też dodaje. - Ja swoje czapki poznaję na ulicy. Do wykonania tych kapeluszy filcowych, które tutaj widać potrzebne są specjalne formy z drzewa. Moczy się półfabrykat w gorącej wodzie z klejami i naciąga. Oczywiście jeszcze trzeba wymyślić ozdobę do kapelusza czy czapki, aby był piękny, oryginalny – stwierdza. – Teraz już niewielu klientów zwraca na to uwagę, że kupując „chińszczyznę” kupują tani kapelusz pusty w środku, który szybko się odkształci i trzeba go wyrzucić. Moje czapki są usztywnione, podszewka, pięknie wykończona…
Dodajmy, że pracownia pani Czesławy była jedyną w Nysie – najbliższe działały w Prudniku i w Opolu. - 15 października minęło 50 lat od momentu kiedy zasiadłam za maszyną i zajęłam się tym zawodem - dodaje. – Teraz jest coraz gorzej z zainteresowaniem, więc wykonuję także dodatkową usługę przeróbek krawieckich. Jestem na emeryturze, a że jestem sama to przychodzę tutaj codziennie na kilka godzin. Moje stałe klientki mówią, żebym żyła 100 lat, bo gdzie one pójdą jeśli zrezygnuję – śmieje się.
Podczas naszej rozmowy do pracowni pani Czesławy co jakiś czas przychodzi klientka. Uśmiechnięta właścicielka działa jak magnez, a jej umiejętności jak… podwójny magnes.
Pani Czesława wykonywała także nietypowe nakrycia głowy m.in. dla wojsk rekonstrukcyjnych biorących udział w bitwie o Nysę. - Kiedyś przyszła do mnie siostra zakonna z pytaniem czy uszyję historyczny czepiec na uroczystość beatyfikacji Marii Merkert. Powiedziałam, że musiałabym zobaczyć jak on wygląda i pewnie nie będzie z tym żadnego problemu. I przyniosła mi siostra zakonna taki oryginalny, zabytkowy. Obejrzałam go i uszyłam kilka takich egzemplarzy, które nie zostały w Polsce tylko wyjechały z kraju. Sporo szyłam także dla Bractwa Kurkowego. Wystarczyło, że popatrzyłam na zdjęcie, albo zobaczyłam coś w telewizji i już w głowie pojawiał się pomysł.
Biznes pani Czesławy bardzo ucierpiał w czasie powodzi. Jej pracownia przy ul. Bohaterów Warszawy znajduje się bowiem poniżej poziomu ulicy. Miejscami woda sięgała w lokalu 1,50 metra. - Zalało mi wiele materiałów, formy, lady – to duże straty. A najgorsze, że dostałam zaledwie 3 tys. zł – łącznie z tysiącem złotych na osuszanie. Nic więcej podobno mi się nie należy i to po 50 latach pracy – wzdycha.
Ze wszystkich strat, które zaznała pani Czesława w czasie powodzi najdotkliwsza była strata starej, ale najlepszej z możliwych maszyn do szycia marki „Łucznik”. - Po powodzi oczyściliśmy ją i wystawiliśmy na zewnątrz, żeby wyschła. W pewnym momencie zauważyłam, że jej nie ma. Ktoś musiał ją ukraść – dodaje.
Z domu swojej mamy sprowadziła jednak innego „Łucznika” i nadal robi to, co lubi.
Agnieszka Groń
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie