Reklama

„Od śmierci w dolinach chroń nas Panie…”

Nowiny Nyskie
02/07/2023 09:34

Marcin Szczerski z Nysy zdobył w minionym roku samotnie Eiger, najbardziej znaną górę alpinizmu ekstremalnego. Z kolei w lutym tego roku wspinał się z dwoma kolegami z poziomu lodowca na Jungfrau, szczyt, na którym zginął niedawno Kacper Tekieli, mąż Justyny Kowalczyk. - Znałem dobrze Kacpra, bo generalnie grono alpinistów jest wąskie. Był z pewnością dużo bardziej doświadczony niż ja. To dało mi wiele do myślenia…

- Spaliśmy w namiotach przy temperaturach sięgających -40 stopni Celsjusza, a w dodatku przy wietrze wiejącym z prędkością 100 km na godzinę

Jego śmierć bardzo mnie dotknęła
- Ostatni raz widziałem go na zachodniej ścianie Kościelca, kiedy się wspinałem – kontynuuje Marcin Szczerski opowieść o Kacprze Tekielim. - On szedł z grupą kursantów łatwą drogą, a ja wspinałem się z kolegą inną drogą. Chciałem z nim porozmawiać, bo on był na północnej ścianie Matterhornu, a ja chcę tę ścianę zdobyć. To jest bardzo trudna droga, za którą bracia Schmidt zdobyli medal olimpijski. Śmierć Kacpra bardzo mnie dotknęła, bo w miejscu, w którym zginął byłem tej zimy. Kacper zginął na Jungfrau, czyli Dziewicy, ale my odpuściliśmy zdobycie tego szczytu ze względu na fatalne warunki, które wówczas panowały.

„Góry są dla Ciebie! Jedziemy!”
Lutowa wyprawa w Alpy była dla Marcina Szczerskiego zaskoczeniem, bo… nie miało jej być. - Ta wyprawa była dla mnie przewietrzeniem głowy, bo miałem wtedy ciężki okres w życiu osobistym. Zadzwonił do mnie wtedy Maciek, kolega, który jest m.in. zdobywcą nagrody, którą co roku przyznaje się dla alpinistów i podróżników. Maciek planował wyprawę górską do Rosji, ale ze względu na wojnę nie dostał wizy. Zadzwonił więc do mnie, że skoro nie może jechać do Rosji to jedzie w Alpy i zaproponował, żebym pojechał z nim. Mówił, że wszystko jest gotowe, że o nic nie muszę się martwić. To miała być wyprawa kilkudniowa, podczas której mieliśmy atakować czterotysięczniki. Ze względu na wspomnianą sytuację osobistą nadal nie byłem przekonany, ale usłyszałem od niego: „Góry są dla Ciebie. Jedziemy!”.

Trudy na starcie
Więcej dyskusji nie było. Marcin Szczerski spakował się i ruszył z dwoma kolegami w Alpy szwajcarskie. – Nasz plan był taki, żeby założyć bazę na Aletsch największym lodowcu w Alpach na wysokości 3200 m n.p.m. i atakować okoliczne szczyty. Miało być ich co najmniej dwa, ale wokół jest dużo wspaniałych szczytów - pięknych i trudnych - dodaje.
Jak już wspomnieliśmy wyprawa miała miejsce w lutym, a więc w miesiącu, gdy w górach panują ekstremalne warunki. – Były one ekstremalne głównie dla mnie, bo chodziłem co prawda w zimie po górach, ale tylko po Tatrach przy -20 stopniach Celsjusza. Nigdy jednak tam nie obozowałem, a już na pewno nie na wysokości 3200 m n.p.m., bo na takiej wysokości miał być nasz obóz. Na takiej wysokości już można nabawić się choroby wysokościowej i jak się okazało, kolega się jej nabawił – dodaje nysanin.
Uczestnicy wyprawy najpierw – w ramach aklimatyzacji - doszli na wysokość 3600 m n.p.m. na szczyt Eiger. – Dalsza wędrówka byłaby dla nas niebezpieczna, bo pokrywa śnieżna powodowała, że nogi wchodziły w nią do kolan. Każdy krok był mordęgą. Po tej aklimatyzacji pojechaliśmy na krótko do kolegi do Zurychu. Wszystko mieliśmy gotowe – żywność liofilizowaną, którą przed spożyciem tylko zalewa się wodą, butle z gazem, bo na wysokość nie bierze się wody tylko roztapia się śnieg i oczywiście cały sprzęt – namioty, liny. Mieliśmy w planach spędzić tydzień na tym alpejskim biwaku, pożywiać się tylko wspomnianą żywnością i radzić sobie dzień i noc z dala od cywilizacji - stwierdza.


Kiedy zabierze mi namiot?!
Marcin Szczerski przyznaje, że ta ekspedycja była dla niego niesamowitą przygodą i sprawdzeniem samego siebie. - Spaliśmy w namiotach przy temperaturach sięgających -40 stopni Celsjusza, a w dodatku przy wietrze wiejącym z prędkością 100 km na godzinę. Wejście na lodowiec w tym okresie jest dla turystów zamknięte. Nie powiem, żebym nie był pełen obaw, bo samo przebywanie na lodowcu jest śmiertelnie niebezpieczne ze względu na mnóstwo niebezpiecznych szczelin, które potrafią mieć nawet kilkaset metrów - dodaje. - Zdawaliśmy sobie sprawę, że gdyby coś złego się stało to w nocy nie mielibyśmy szans na otrzymanie jakiejkolwiek pomocy od służb, które na co dzień niosą taką pomoc. Z kolei w dzień byłoby to uzależnione od warunków, które akurat nam nie służyły. Pozytywem jest to, że nie odczuwam jak inni moi koledzy tak wielkiego chłodu. Wielokrotnie to testowałem np. w Tatrach, gdy wszyscy ubierali kolejną warstwę odzieży ja tego nie potrzebowałem. Chcieliśmy obozować jak najniżej, bo wiedzieliśmy, że tylko to da nam możliwość wypoczynku. Samo rozłożenie namiotu – ze względu na wysokość, brak regularnego oddechu - sprawiło mi dużą trudność. Tymczasem jeden z dwóch kolegów miał wręcz eksplozję energii – biegał wokół namiotów, okopywał je. Później ten przypływ energii okazał się zgubny. Rozpoczęła się pierwsza nasza noc. Było bardzo zimno i zaczął potwornie wiać wiatr. Pamiętam, że do śpiwora włożyłem jeszcze kurtkę puchową, żeby otulić stopy, bo czułem, że nie mogą się ogrzać. Wiatr był przerażający. Nie zastanawiałem się czy zwieje mi namiot, tylko kiedy to nastąpi, bo stawiałem to na pewniak. Tak się nie stało, jednak noc była niemal bezsenna - dodaje.

Do wykonania
A po nocy przychodzi dzień… Pogoda nadal była nienajlepsza. – Nasz biwak był pod Jungfrau, a jakiś kilometr od nas znajdował się szczyt Monch, czyli Mnich. Zastanawialiśmy się, którą górę będziemy atakować jako pierwszą. Na Jungfrau droga była nieco łatwiejsza, typowo śnieżna, ale warunki były bardzo ciężkie ze względu na niestabilną pokrywę śnieżną. Jeden krok mógł wywołać lawinę. Powodem śmierci alpinistów są najczęściej lawiny, tak jak to stało się z Kacprem. Niezbędne jest więc sprawdzanie komunikatów lawinowych. Weszliśmy w ścianę Jungfrau, doszliśmy do wysokości 3800 m n.p.m. ale pogoda nie pozwoliła nam kontynuować wspinaczki – wiatr, opady, słaba widoczność. Przespaliśmy noc i okazało się, że kolejny dzień powitał nas optymalną pogodą. Plan był taki, że zaatakujemy Mnicha - tam było więcej skalnego wspinania i wchodziło się filarem. Ryzyko lawinowe było niskie, a więc całość realnie do wykonania. Byliśmy na 3200 m n.p.m. a droga na Mnicha zaczynała się na 3600 m n.p.m. Musieliśmy lodowcem podejść do tego miejsca, co zajęło nam ok. 3 godziny – wspomina Marcin.

„Stary, my nie możemy ryzykować życia”
Wkrótce rozpoczęły się jednak pierwsze trudności. - Kolega, który pierwszego dnia miał tak ogromny przypływ energii nagle zaczął się przewracać po pokonaniu niewielkiej odległości, odpoczywać, przechodzić kolejny odcinek i znowu upadać. Cały czas monitorowaliśmy jego stan, bo to jest typ człowieka walecznego, który nigdy nie przyzna się, że coś jest nie tak – taka cecha Kukuczki. Pokonaliśmy połowę drogi i padły słowa: „Stary, my nie możemy ryzykować życia – twojego i swojego”. Nakłanialiśmy go do cofnięcia się do bazy, ale on był niezłomny. Mówił, że będzie szedł za nami i co było robić – ciężko jest odmówić koledze, ale cały czas go monitorowaliśmy. Widoki były przepiękne. Takie piękno potrafi uwieść na całe życie. Czułem się jakbym był raju! - zachwyca się Marcin Szczerski.

O 3 nad ranem w śpiworach
Około godz. 17.00 alpiniści doszli do szczytu. Akurat słońce zachodziło nad szczytami. - Szybko zrobiliśmy zdjęcia i musieliśmy jak najszybciej schodzić. Zaczęły się potworne podmuchy wiatru, robiło się coraz ciemniej. Zejście polega na zjeżdżaniu po linach, ale w tym przypadku droga była kręta i trzeba było wykonać dużo operacji linowych. Lina zaczęła nam „fruwać”. W pewnym momencie zahaczyła się w terenie, którego w ogóle nie widzieliśmy. Oznaczało to, że ktoś tam musi zjechać, odczepić ją i potem po tej linie wejść z powrotem. To ten kolega, który miał kłopoty z oddychaniem zdecydował się zjechać, co zajęło mu ok. godzinę. Ja też zjechałem, żeby mu pomóc z boku. Temperatura cały czas spadała, a przecież się nie przemieszczaliśmy, co oznaczało, że nasze organizmy zaczęły odczuwać coraz większy chłód. Odzyskaliśmy linę, ale to nie oznaczało, że jesteśmy już po trudnościach. Trzeba było znaleźć obóz, a przecież było całkowicie ciemno. Zegarki pokazywały nam, że jesteśmy na wysokości, gdzie powinny być namioty, ale jednak długo przyszło nam ich szukać. Czuliśmy tylko, że wchodzimy na lodowiec, spękany szczelinami i cały czas było zagrożenie, że możemy wpaść w jedną z nich. Do bazy udało się nam dotrzeć po godz. 3 w nocy. Nic nie jedliśmy, ani nie piliśmy tylko cieszyliśmy się, że możemy wskoczyć do śpiworów. Noc do końca była ciężka, ale po takim skrajnym zmęczeniu udało mi się zasnąć. 

Kolejny dzień pogodowo był już tak trudny, że zdecydowaliśmy się schodzić. Widzieliśmy bowiem też prognozy, które nie zapowiadały poprawy. Zapowiadało się bowiem, że będziemy musieli siedzieć w obozie. W dodatku kolega, który miał problemy z oddychaniem zaczął narzekać na stopy. Po zejściu od razu trafił do szpitala. Okazało się, że to były odmrożenia trzech palców. Były po prostu czarne i groziła mu amputacja. W efekcie do amputacji nie doszło, ale miał cztery miesiące zwolnienia z pracy.
Marcin Szczerski wspomina z uśmiechem, że po zejściu kupił bagietkę i butelkę wody. - Nie wiedziałem, że coś może tak wspaniale smakować! – śmieje się na to wspomnienie. - Na dużych wysokościach nie chce się bowiem jeść. Je się raczej po to, że ma się w głowie, że trzeba jeść, a nie, że odczuwa się głód.

Ekstremalnie
Dla Marcina Szczerskiego ta wyprawa była najtrudniejsza z dotychczasowych. - Wspinanie zimowe jest najbardziej ekstremalną formą, ale kolejne piękne cele są już wytyczone przed nami. Mamy w planach m.in. zimowe wejścia, m.in. na Biełuchę to najwyższy szczyt gór Ałtaj. Chcemy „zrobić” tam nową drogę od strony Kazachstanu. Tam temperatury będą sięgały -60 stopni i nie będziemy mieli żadnych szans na ewentualną pomoc służb ratunkowych. Na pewno w międzyczasie będą mniejsze góry. Prawdopodobnie w październiku będzie Matterhorn w Alpach, który już próbowaliśmy zdobyć, ale wtedy spadł śnieg i musieliśmy się wycofać, bo świeża pokrywa jest najtrudniejsza. My zeszliśmy we wtorek, a w środę zginął tam alpinista… Nam rozsądek, anioł stróż powiedział – nie idź. Podobnie było w lutym. Byłem przecież w miejscu gdzie zginął Kacper dwa miesiące wcześniej i wiem dokładnie, gdzie to się wydarzyło. Od razu po tej tragicznej informacji przypomniała mi się jego uśmiechnięta twarz, nasze rozmowy. To był człowiek opętany pasją, zakochany w górach. Odszedł robiąc to, co kochał, był o wiele lepszym i bardziej doświadczonym a zginął w miejscu, w którym byłem. Wśród alpinistów istnieje powiedzenie: „Od śmierci w dolinach chroń nas Panie…”.
Agnieszka Groń


 

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo nowinynyskie.com.pl




Reklama
Wróć do