
- Budowane przez lata uczą szacunku do pracy i do tego co się osiągnęło, ale również sprawiają, że rodziny są ze sobą bardziej zżyte. Nie chodzi o kwestie finansowe, ale fakt, że jej członkowie przebywają ze sobą częściej niż inni – mówi o dziele swojego ojca, rodzeństwa i własnym Beata Cichewicz.
Rzemiosło od podstaw
Niedawno pisaliśmy o jubileuszu 35–lecia restauracji „Tiffany” w Nysie zorganizowanym przez jej właścicielkę panią Beatę. Zanim powstał jednak ten lokal cała rodzina bardzo ciężko pracowała budując jedno z pierwszych prywatnych przedsiębiorstw na naszym terenie.
Wydarzenia II wojny światowej wymusiły na rodzinie Cichewiczów opuszczenie rodzinnych stron i udanie się w nieznane. W 1945 wyjechali transportem towarowym, którym dotarli do Tarnowa, gdzie mieszkali rok. Później nestor rodu – Grzegorz Cichewicz postanowił dołączyć do mieszkańców Łopatyna, którzy wcześniej osiedlili się w Wójcicach. Jeszcze przez długi czas przesiedleńcy liczyli na możliwość powrotu na Wschód. Jak wiadomo, to się jednak nie stało…
Pan Jan Cichewicz, syn Grzegorza, w 1958 roku rozpoczął naukę zawodu piekarza ucząc się rzemiosła od Romana Jeznacha z Otmuchowa, mistrza piekarstwa. - Mój tato był prawdziwym prekursorem prywatnej działalności gospodarczej – mówi o swoim ojcu Janie Beata Cichewicz. - Urodziłam się w 1968 roku a mój tato rozpoczął prowadzenie piekarni już w 1965 roku.
Praktyczna nauka zawodu nie należała wtedy do łatwych – wymagała cierpliwości i siły fizycznej. Zanim uczeń został dopuszczony po poznawania tajników piekarnictwa musiał pomagać we wszystkim co było potrzebne, aby powstał chleb – nosić mąkę z odległego magazynu, węgiel do pieca, sprzątać piekarnię. – W naszej rodzinie wcześniej nie było tradycji piekarniczych – mówi dalej Beata Cichowicz. – Jednym z powodów, że tato zaczął uczyć się tego zawodu, było to, że moi dziadkowie i tato, który jeszcze wtedy był kawalerem zamieszkali w dawnej niemieckiej piekarni w Wójcicach.
Oczywiście piekarnia wymagała modernizacji, ale miała – jak to dzisiaj popularnie określa się – potencjał. Tytuł mistrza piekarnictwa Jan Cichewicz uzyskał właśnie w 1964 roku, a rok później otworzył własną piekarnię.
Chleb sprzedawany z furmanki
Pani Beata mówi o tym jak dziadkowie pomagali tacie sprzedawać upieczony chleb wożąc furmanką towar na targ do Nysy. Wóz wyłożony był folią i prześcieradłami, i służył jako obwoźny sklep. - Najpierw sprzedaż odbywała się na targu, a potem pod FSD. To oczywiście było już po latach. Sama jeździłam z tatą pod zakład. Sprzedawaliśmy pyszne cieple pieczywo ludziom, którzy wychodzili z pracy. To była cała nyska załadowana pod sufit! – wspomina pani Beata.
Praca piekarza kojarzy się od zawsze z pracą nocną i tak było. – Tato pracował z mamą w nocy, a potem jechał sprzedać pieczywo. Nie wiem w ogóle kiedy rodzice spali! Prowadzenie własnej działalności gospodarczej, a tym bardziej piekarni, to nie jest biznes, który można zamknąć po ośmiu godzinach. Pamiętam, że kiedy rodzice jechali z pieczywem, a ja jako najstarsza z rodzeństwa dostawałam klucze do sklepu, miałam za zadanie sprzedać towar jeśli ktoś przyjedzie do naszego sklepu.
Jan Cichewicz był niezwykle przedsiębiorczym człowiekiem jak na ciężkie czasy, w których przyszło mu rozwijać działalność. - Tato każdy moment w ciągu roku potrafił wykorzysta, żeby znaleźć źródło dochodu. W okresie letnim produkował i sprzedawał lody – kontynuuje pani Beata. - W niedzielę, kiedy inne dzieci odpoczywały na wakacjach, ja z radością jechałam z tatą w objazd po okolicznych wsiach zaczynając od Śliwic. Ludzie oczywiście już wiedzieli, że my przyjedziemy. Lody były transportowane w jedynych, jak na owe czasy, dostępnych termosach - metalowych, w których w dolnej części znajdował się lód utrzymujący temperaturę towaru. A lody były pyszne! Wytwarzane były z jajek ucieranych z cukrem, które łączyło się z gotowanym mlekiem – dodaje pani Beata.
Rzemiosło dało temu początek…
W 1968 roku oprócz wypieku chleba i bułek wprowadzono do asortymentu słodkie pieczywo cukiernicze cieszące się ogromnym powodzeniem i słynne bułki wrocławskie. Jednocześnie piekarnia pana Cichewicza nękana była cały czas kontrolami m.in. Państwowej Inspekcji Handlowej.
Z biegiem czasu firma się modernizowała, zwiększała swoje możliwości, a tym samym zwiększając ilość pieczywa wywożonego i sprzedawanego w Nysie. Transport pochłaniał jednak tak istotny w biznesie czas. Po wielu trudach rodzinie udało się uzyskać działkę przy ul. 11 listopada w Nysie z przeznaczeniem na działalność usługową. To było w 1977 roku, a po 18 miesiącach od rozpoczęcia budowy ruszyła produkcja w nowym zakładzie. - Tempo budowy było niesamowite. Na wakacjach sami podawaliśmy cegły, ale to była radość, że coś wspólnie można zrobić – wspomina pani Beata.
Pieczywo było sprzedawane w trzech punkach: właśnie przy ul. 11 Listopada, przy ul. Wrocławskiej i na targowisku miejskim.
W 2003 roku Piekarnia–Cukiernia Jan Cichewicz zmieniła formę prawną na PPH Grześ spółka z o.o., a nazwę otrzymała na cześć nestora rodu Grzegorza Cichewicza. – Tato był bardzo otwarty na nowości – kontynuuje pani Beata. - Jeździł za granicę np. do Niemiec i Holandii i podpatrywał tamtejszy asortyment. Dzięki temu, że nawiązał kontakty - w ramach Izby Rzemieślniczej - po latach Nysa nawiązała kontakty z niemieckim Lüdinghausen, a to partnerstwo trwa do dzisiaj. Ówczesnym burmistrzem Lüdinghausen był bowiem piekarz, którego poznał mój tato i tak od nitki do kłębka - dzięki rzemiosłu Nysa ma partnerstwo z Lüdinghausen. Nasz kontakt z tą rodziną trwał bardzo długo - nawet po śmierci burmistrza i jego żony. Podróże i kontakty zagraniczne taty przynosiły korzyści firmie. Po jednej z wizyt w Holandii zaczęliśmy produkować bułki z rodzynkami. Z kolei mój brat był w Kanadzie i przyjechał stamtąd z pomysłem na sprzedaż pizzy – dodaje pani Beata.
Stawiać na rozwój
Zaraz dodaje, że pan Jan wychodził z założenia, że mając czwórkę dzieci pracuje dla swojej rodziny i ze swoją rodziną. - Firma rodzinna to jest wartość sama w sobie dla społeczeństwa i państwa. Więzi rodzinne są wzmacniane dzięki temu, że pracujemy razem. Oczywiście możemy się nie zgadzać, ale dochodzimy do wspólnego mianownika, przebywamy ze sobą częściej niż inni, znamy swoje wady i zalety. Tato był zawsze mózgiem – osobą, która kierowała wszystkim. Czasami radził się mnie, ale jeśli moja rada mu się nie spodobała to mówił, że jestem jeszcze młoda, że jak pożyję to zobaczę… I jak się okazywało, miał rację, bo doświadczenie życiowe to jest coś nieocenionego. Tato wychodził także z założenia, że trzeba mieć rezerwę i różnorodność, bo jak jedno się nie uda, to coś innego przyniesie zysk.
Jan Cichewicz cały czas stawiał na rozwój. Wybudował wraz dwoma innymi osobami lokal przy ul. Wrocławskiej, a z czasem rodzina stała się jego jedynym właścicielem. W międzyczasie pozyskał - nie bez problemów - działkę przy Wieży Wrocławskiej pod nowy lokal. – Na początku były problemy, ludzie blokowali dojazd koparki, która miała wykopać fundamenty. Potem sąsiedzi się do nas przekonali i pilnowali naszej budowy. Początki są zawsze trudne. Tak samo jak w Wójcicach – żeby otworzyć piekarnię trzeba było zebrać podpisy mieszkańców. Początek w „Tiffany” był trudny jeszcze z jednego powodu – były trudności z wyposażeniem lokalu. Brakowało wszystkiego – to był 1989 rok – w jednym miejscu udało się załatwić stoły, w innym lampy. Dzisiaj trudno wielu ludziom to zrozumieć – nie trzeba nawet iść do sklepu, żeby zrobić zakupy – wszystko można załatwić przez internet. Dla moich rodziców nigdy nie było jednak przeszkód, których nie można byłoby pokonać.
Początkowo to była cukiernia – caffe bar, w którym ludzie kupią kawkę, ciastko, posiedzą, porozmawiają i tak też było. - Z czasem profil lokalu został zmieniony na restaurację i cieszymy się, że mamy stałych klientów. W dzisiejszej rzeczywistości trzeba pilnować tego co się ma, troszczyć się o pracowników i klientów – bo bez dobrych pracowników nie będzie działalności, a bez klientów nie będzie pieniędzy na opłacenie pracowników – kontynuuje pani Beata. - Rodzice byli poświęceni swojej idei. Poświęcali nam czas, ale my uczestniczyliśmy w ich życiu – w ich pracy, zabierali nas wszędzie ze sobą. Tato dbał też o pracowników. Zabierał ich do swojej nyski i wyjeżdżaliśmy w Góry Stołowe, albo nad jezioro. Niektórzy cały okres swojej pracy zawodowej spędzili u nas.
Jan Cichewicz zmarł w maju 2009 roku. Prowadzenie firmy przejęła po nim żona Zofia i czwórka ich dzieci.
Zupełnie osobnym rozdziałem w życiu rodziny Cichewiczów była działalność społeczna, którą nestor rodu zaszczepił swoim dzieciom – bo warto robić coś dla innych i czerpać z tego radość – od rzeczy drobnych po wielkie. Np. pani Beata zapoczątkowała społeczną walkę ze szkodnikami, które uśmiercały nasze kasztanowce. Tego typu działania to jednak osobny temat. – Takie akcje przynoszą radość i satysfakcję podobnie jak drobne gesty. Te 35 róż, które dostałam z okazji jubileuszu dają impuls do pracy i energię – stwierdza pani Beata.
Agnieszka Groń
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Kosmotelog
no i jest
Kosmetolog
Jeszcze będzie tak że Kaczyński miał rację mówiąc że Tusk to niemiecki agent???
Ciekawe czy Tusk ją czesze swoim grzebykiem?
Tak. Znam jedną rodzinną firmę. Tatuś i dwóch synków. Jeden od zawsze sprawiał problemy w szkole, ale jakimś cudem ukończył nawet studia. Gdzie? A cholera wie gdzie. Może w Opolu, może w Singapurze. Firma? Dno i metr mułu! Naruszenia prawa pracy na porządku dziennym i wyzysk, wyzysk, chamski, brutalny wyzysk, przy współudziale zbiorowiska tępych przygłupów, omyłkowo zwanych kadrą kierowniczą Tak, to nyska firma!
Kiedyś robiliście naprawdę pyszną pizzę i frykasy. Dziś często wydajcie albo pomylone zamówienia albo z felerem. A to sera ktoś zapomni dać do frykasów, sosu nie ma, pizza sucha. Wystarczy spojrzeć co się czasem kręci w kręciole na Wrocławskiej... Poprawcie się proszę :)
tak kiedyś pizza w grzesiu była naprawdę świetna, kilkanaście lat temu zamawiałem ją kiedy tylko mogłem ale niestety po śmierci pana Jana sytuacja zmieniła się diametralnie i jej jakość znacząco spadła, nie zapomnę jak przywieziono nam niedopieczoną pizzę, po tym incydencie i paru opinni z pewnych źródeł zaprzestałem kupowania tam czegokolwiek, szkoda że tak niegdyś świetna firma się stoczyła
Piekna reklama w Nowinach Nyskich super firma doskonała a teraz zróbcie artykuł o ich przekrętach
A ani słowa o tym jak się sprzedawało chleb za 500% ceny podczas powodzi w 1997r????
To prawda.... Pamiętam
Również to pamiętam. Ludzie w Nysie byli aż ziali oburzeniem.
Przestań rozsiewać pomówienia! Śp. Jan Cichewicz nigdy nie sprzedawał chleba po zawyżonej cenie. Robiła to chciwa osoba, bez wiedzy i zgody właściciela firmy i to pomówienie do dzisiaj jest powtarzane przez takich kłamców jak ty!
Ok fajnie Chleb ,Pizza, Frykasy nieźle to wygląda,ale jedna prośba dość pierdolenia po imprezach pseudo przyjacielskich kto ile wpierdolił pizzy, chleba czy frykasów i kto jebnięty a ten potrzaskany ten pieprzył farmazony .Bo jak tak mają wyglądać spotkania pseudo przyjaciół to poprostu na chuj je organizować ? Niech każdy w takiej sytuacji siedzi w domu i patrzy w swoje cztery litery i nie będzie plotek po takich pseudo przyjacielskich imprezkach i świat może będzie piękniejszy.
I po co ja czytałem ten artykuł ?! Bywałem w TIFFANY od czasu do czasu, a teraz jestem zniesmaczony. Szczególnie po przeczytaniu niektórych komentarzy.
Jaka próżnia ta p.Beata.Pracowałem w owej piekarni i pamiętam co innego.A po ostatnią wypłatę musiałem się wykłucać.straszyć policją a w końcu odebrałem w kilku ratach biedaki jebane.Dużo zdrówka a karma wróci
W całej tej historii zabrakło opowieści o tym, jak to chleb w czasie powodzi sprzedawali. Ale cała Nysa do dziś dobrze o tym pamięta
Dzisiaj u mnie w pracy pracownicy rozmawiali o tej rodzinie i o jej nowinowej sadze. W tonie, delikatnie rzecz ujmując, kpiącym.
Jak myślicie która piekarnia w czasie powodzi 97 podniosła ceny pieczywa?
Bezczelne kłamstwo! Śp. Jan Cichewicz nigdy nie sprzedawał chleba po zawyżonej cenie. Robiła to chciwa osoba, bez wiedzy i zgody właściciela firmy. Przestań anonimowy kłamco rozsiewać pomówienia!
To niech podadzado publicznej wiadomości kto to byl