
Jakub Stadnik to absolwent nyskiego „Plastyka”, który obecnie studiuje w Wielkiej Brytanii. Przez ostatnie pół roku młody nysanin przebywał jednak w Australii, gdzie również studiował, ale także poznawał kontynent i kulturę. Jako nieustanny poszukiwacz przygód przejechał samotnie rowerem ponad 1200 km wyjeżdżając z Melbourne i docierając do Sydney.
„Nowiny Nyskie” – W jaki sposób znalazłeś się w Australii?
Jakub Stadnik - Taką możliwość stworzyła mi moja uczelnia. Studiuję w Wielkiej Brytanii sztuki plastyczne. Do zakończenia nauki zostało mi jeszcze półtora roku. Wybierając uczelnię nie myślałem o tym, żeby zdobyć tytuł. Papierek nie jest dla mnie ważny. Przez naukę chciałem rozwinąć swoją kreatywność i to się udało. Z kolei kiedy pojawiła się możliwość wyjazdu na pół roku od razu wiedziałem, że zdecydowanie chcę pojechać jak najdalej, żeby zobaczyć jak najbardziej egzotyczną kulturę. Miałem wybór – mogłem jechać do Francji, do Kanady i nawet do… Polski (śmiech). Ale z tych wszystkich opcji najdalej była Australia. W praktyce miało to wyglądać tak, że przez jeden semestr miałem studiować na uczelni artystycznej w Melbourne. Początkowo wnioskowałem o wyjazd do Sydney jednak mi odmówiono i nawet pomyślałem, że wyjazd spełznie na niczym. Jednak jako alternatywę podano mi Melbourne i udało się!
- Kiedy dotarłeś na miejsce?
- W lipcu ubiegłego roku, czyli w okresie tamtejszej zimy. Było wtedy stosunkowo chłodno - 5-10 stopni Celsjusza, lekko deszczowo. Na lotnisko przyjechał po mnie przedstawiciel uniwersytetu – mój opiekun, który czekał na mnie z kartką, na której napisane było „Jakub Stadnik”. Nie znałem tam przecież nikogo. Zapewniono mi także transport taksówką. Strona australijska zagwarantowała mi studia, ale nocleg i wyżywienie musiałem zapewnić sobie sam. Przez pierwsze dni mieszkałem w hostelu i ten czas przeznaczyłem na poszukiwanie lokum, w którym mógłbym zamieszkać na dłużej, bo przecież miało to być pół roku. Żeby zarobić na swoje utrzymanie pracowałem także w restauracji.
- Jak wyglądały Twoje studia australijskie? W czym były podobne, a w czym różniły się od angielskich?
- W Australii dano nam dużo wolności. Różnica polegała na tym, że w Australii musiałem wybrać konkretną dziedzinę sztuki, a że nigdy do tej pory nie próbowałem swoich sił w video art to postanowiłem, że pójdę w tę stronę. Dostałem świetny sprzęt, swoje własne studio. Wyposażenie było niesamowite. Bardzo spodobało mi się to, że mają bardzo personalne podejście do studenta. Kilka razy w tygodniu mieliśmy zajęcia w grupie, ale mieliśmy także swojego osobistego opiekuna. Z kolei w Anglii mam dużo warsztatów i raz w miesiącu ktoś mi mówi co mam robić. Ja jestem jednak osobą, która cały czas coś chce robić i kiedy przyjechałem do Anglii byłem tam najbardziej produktywnym studentem. Uchodziłem za obsesyjnego pracusia (śmiech). Po dwóch latach w Anglii troszeczkę się rozleniwiłem (śmiech), ale nadal tworzę i chce mi się chcieć. Czas spędzony w Australii chciałem wykorzystać jednak w dużej mierze na zwiedzanie, uczestnictwo w wydarzeniach, poznawanie ludzi.
Jeśli chodzi o odczucia to kompletnie nie spodziewałem się, że jest tam tak dużo Azjatów. Generalnie moje wyobrażenie Australii opierało się na stereotypach: kangury, koale, Aborygeni. Okazało się, że kangura zobaczyłem dopiero po wielu miesiącach. Skoro już jestem przy Aborygenach obecnie w Australii bardzo szanuje się kulturę pierwotnych mieszkańców. Po tragicznych momentach dla tych rdzennych mieszkańców kontynentu od jakiś pięćdziesięciu lat Australia stara się zachować ich kulturę, a wręcz ją odbudować. Np. kiedy obywają się różnorakie uroczystości Aborygeni proszeni są o odprawienie swoich rytuałów.
- Jak żyją Australijczycy w Melbourne?
- Oczywiście centrum jest najdroższe pod każdym względem. W wieżowcach żyją najbogatsi mieszkańcy, a średnia klasa na obrzeżach. Mieszkańcy miasta kochają wychodzić wieczorami, a ja, żeby się utrzymać pracowałem w restauracji.
- Przejechałeś po Australii ponad 1200 km i to rowerem. Zacznijmy jednak od tego jak to się stało, że miałeś jeszcze czas na trzytygodniową wyprawę oraz skąd wziąłeś rower?
- Jeśli chodzi o rower to znalazłem w internecie taki najtańszy, najprostszy. Znalazłem czas na taką wyprawę dzięki temu, że mój tok studiów w Anglii wyprzedzał ten w Australii. Niedosypiałem przygotowując się do wystawy końcowej, która – jak się okazało – była wspaniałym wielkim wydarzeniem, ale jednocześnie myślałem o wyjeździe. Oczekując na to wydarzenie postanowiłem wykorzystać wolny czas na „wycieczkę rowerową”. W tej wyprawie chciałem jak najmniej planować, żeby przeżyć jak najwięcej przygód. Trasę opracowałem bardzo pobieżnie. Do tamtego momentu nie opuszczałem Melbourne, a zależało mi bardzo na poznaniu dzikiej przyrody. Nie ukrywam, że chciałem jechać sam, bo to dawało mi pełną swobodę – chcę to jadę, chcę to się zatrzymuję i jedyną osobą, która będzie narzekała to będę ja sam. Dodam, że nie byłem miłośnikiem rowerowych wypraw. Jestem człowiekiem miasta, ale uwielbiam też spontaniczne wyprawy, ciągnie mnie do przygód. Jeszcze nigdy nie pokonałem rowerem takiej odległości, chociaż już pierwszego dnia chciałem zawrócić.
Jeśli chodzi o moją rodzinę o wyjeździe wiedział tylko mój brat w Polsce. Umówiliśmy się, że codziennie będę dawał mu znać czy żyję i gdzie jestem (śmiech). Tak samo dogadałem się z jednym ze znajomych w Australii. Na początku miałem beznadziejny rower i tak naprawdę przez trzy dni nie mogłem wyjechać z Melbourne, bo to ogromne miasto. Kiedy wymieniłem rower było już wspaniale. Pierwszego dnia zrobiłem 20 km, drugiego 35 km, trzeciego już 60, a potem jechałem tak szybko, że nawet robiłem 100 km. Sam rower z załadunkiem ważył 60 kg, a więc był cięższy niż ja. Łącznie jechałem 21 dni – 1247 km.
- A jak z wyczekiwanymi przez Ciebie przygodami?
- Australia jest bardzo rozległa i daje inne perspektywy wielkości. U nas wieś oddzielona jest od kolejnej raptem o kilka kilometrów, a tam jeden dom od domu nawet kilkadziesiąt kilometrów.
To było niesamowite doznanie – codziennie inna plaża, niesamowite widoki. Dodam, że to był grudzień – pogoda idealna - ciepło, ale jeszcze nie za gorąco. Raz „dopadł” mnie jednak udar słoneczny – byłem słaby, odwodniony, bolała mnie głowa, ale odpoczynek w cieniu pozwolił na szybką regenerację.
Spałem w namiocie, codziennie gdzie indziej i wreszcie mogłem zobaczyć kangury. Starałem się jechać w czasie dnia, ale kilka razy zaskoczyła mnie już noc. I właśnie podczas jednego z takich nocnych dystansów znikąd pojawił się obok mnie olbrzymi kangur. Musiał mieć ponad dwa metry. Minąłem go może w odległości półtora metra. Gdyby mnie kopnął swoją ogromną siłą mogło być nieciekawie. Goniła mnie też dwumetrowa jaszczura, a po moim namiocie chodziły olbrzymie pająki, a więc tego typu przygód trochę było.
W połowie trasy zatrzymałem się u bardzo miłego pana, który wraz z rodziną mieszka w lesie i stworzył własne imperium ekologiczne. Przez trzy dni pokazywał mi jak prowadzi to swoje gospodarstwo. Wszystko zbudował sam z bardzo ekologicznych materiałów, a jego rodzina żyje z tego co sama zasieje i zbierze. Mają ogromny ogród, a znaczenie słowa „ogromny” w Australii ma inny wymiar niż u nas. Widziałam też ogromne połacie spalonych lasów. Zwęglone drzewa, które jednak samoistnie odradzają się. Przypomnę, że do tego ogromnego pożaru doszło trzy lata temu, ostatnio zaś były potężne powodzie. Klimat jest niestabilny.
- Gdybym zapytała Cię o najpiękniejsze miejsce, które zobaczyłeś podczas rowerowej wyprawy, miałbyś problem z jego wskazaniem?
- To Eden – wspaniałe miasto usytuowane na skałach. Sam motyw łączenia się tych skał z oceanem wprawia w zachwyt. Tak mi się tam spodobało, że zatrzymałem się na dwa dni. To miasto mniej więcej o połowę mniejsze niż Nysa, ale pozbawione wysokich budynków. W przeszłości tamtejsi mieszkańcy polowali na wieloryby. Słynęła z tego tamtejsza zatoka. Niezwykłe jest to, że mieszkańcy polowali we współpracy z orkami.
- Jak to?
- Też się zdziwiłem. Orki znajdowały ławice wielorybów i wybierały jednego osobnika spychając go do zatoki, a że kosztowało je to wiele energii dzieliły się na grupy. Najpierw spychała jedna, potem kolejna grupa. Kiedy wieloryb był już w zatoce jedna z orek odgłosem dawała znać o tym ludziom. Myśliwi wsiadali wówczas na łodzie z harpunami. Wymęczony wieloryb stawał się łatwą ofiarą. Z wielorybów pozyskiwano olej, ale można przypuszczać, że jego resztki wrzucano do wody orkom.
W Edenie jest lokalne muzeum i tam jest olbrzymi, wręcz największy szkielet orki. Australia ma to do siebie, że mówi się tutaj, że coś jest „największe, najszybsze, naj… na południowej półkuli”. Ale przecież na swojej półkuli nie mają wielkiej konkurencji.
- Twoja podróż rowerowa przypadła na okres świąt Bożego Narodzenia. Gdzie spędziłeś Wigilię?
- Podczas podróży kilka dni spędziłem w Sydney, w tym Wigilię. Dotarłem do swojej dalekiej rodziny, która tam mieszka. Mieliśmy tradycyjną polską Wigilię i spędziłem tam jeszcze pierwszy dzień świąt. Potem wróciłem do Melbourne po walizkę. Po zakończeniu zajęć poleciałem samolotem do Nowej Zelandii, którą bardzo chciałem zobaczyć, a skoro byłem tak blisko, więc żal byłoby z tego nie skorzystać. Byłem jednak tylko w Auckland. Potem poleciałem jeszcze do Singapuru, który jest przepiękny i robi ogromne wrażenie. Trudno w to uwierzyć, że w ciągu jednego pokolenia, ok. pięćdziesięciu lat, z kraju trzeciego świata stało się potęgą.
- Pokochałeś czy znienawidziłeś rower?
- Polubiłem, ale na razie wystarczy mi takich wypraw (śmiech). Nie jestem typem sportowca, ale bardzo mi się spodobało, bo przede wszystkim bardzo mnie otworzyło na świat. Przez trzy tygodnie żyłem przecież jak człowiek bezdomny, bo nie miałem dachu nad głową jedynie namiot. Zdany byłem tylko na siebie i wszystko co miałem było na rowerze. Starałem się spać na obrzeżach miast, żeby nie rzucać się w oczy, nikomu nie przeszkadzać, nie mieć problemu z policją, a jednocześnie czuć się w miarę bezpiecznie. Czasami nocleg musiałem spędzić w buszu i wtedy najbardziej brakowało mi właśnie ludzi. Ta podróż sprawiła, że doceniam to co mam - że mam dostęp do posiłku, do wody. Za każdym razem posiłek był dla mnie ucztą. Doceniałem po prostu to, że jest. Teraz, gdy wróciłem do „miejskiego” życia nadal o tym myślę – wtedy gdy mogę położyć się na kanapie i obejrzeć telewizję.
Rozmawiała Agnieszka Groń
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie