
Maria Rogucka z Wilamowic Nyskich (gm. Głuchołazy) jest sołtysem wsi od ponad 40 lat. Jest tym samym z pewnością jedną z najdłużej sprawujących tę funkcję społeczników w województwie opolskim a może i w całym kraju. Intensywną pracę społeczną od lat dzieli z życiem rodzinnym jako żona, mama babcia i prababcia. Świetnie czuje się za kierownicą samochodu, ale też przy komputerze. Po prostu KOBIETA wielu talentów i niespożytej energii!
„Nowiny Nyskie” – Od kiedy jest Pani związana z Wilamowicami Nyskimi?
Maria Rogucka - Na świat przyszłam w 1949 roku, a co najważniejsze urodziłam się tutaj – a nie w Głuchołazach czy w Nysie. Moi rodzice pochodzili z Kresów Wschodnich. Jako młodzi ludzie zostali wywiezieni na roboty do Niemiec. Jeszcze wtedy nie byli małżeństwem, a znajomymi, bo pochodzili z jednej miejscowości - z okolic Tarnopola. Tato pracował w lasach w Sudetach, a mama u bauera.
Pobrali się pod koniec wojny. Oczywiście po wojnie chcieli powrócić na Wschód – do siebie, ale to już było niemożliwe, a losy rzuciły ich tutaj – do Wilamowic. Już w 1945 roku urodziła się moja starsza siostra. Rodzice doczekali się też syna. Mój dom rodzinny nadal stoi, ale służy jako obiekt gospodarczy, bo był zbyt mały i rodzice wraz z nami wybudowali nowy. To było w latach 70.
- Kim jest Pani z zawodu?
- Skończyłam szkołę rolniczą, ale jednocześnie ukończyłam szkołę krawiecką. Moja praca zawodowa nie miała jednak nic wspólnego ani z jedną ani z drugą profesją, bo pracowałam w Fabryce Papieru w Rudawie. Przyjeżdżałam po ośmiu godzinach kończąc jedną pracę i zaczynałam drugą – na gospodarstwie. Nie wiem czy dzisiaj młodzież podołałaby temu, a nasze pokolenie musiało.
- Kiedy odkryła Pani swoje zamiłowanie do pracy społecznej?
- To już ponad czterdzieści lat, ale ja już nie liczę czasu „sołtysowania”. Jak przekazałam gospodarstwo przechodząc na emeryturę to stało się to po prostu moim hobby, bo jeśli człowiek żyje w danym miejscu i identyfikuje się ze swoją miejscowością to chce, aby wszystko było zrobione jak być powinno – dobrze i miło. Zostałam sołtysem na początku lat osiemdziesiątych, w strasznie trudnym czasie, bo po prostu niczego nie było – i nie chodzi mi tylko o puste półki sklepowe. Ludzie nie mieli drogi, wody, telefonów, kanalizacji. Ale jednocześnie czuli potrzebę działania i chcieli spotykać się. Już mój tato dbał, aby nasza świetlica nie została zniszczona, a ja to kontynuuję – ma być coraz piękniej.
- Pamięta Pani to pierwsze zebranie wiejskie, na którym została pani wybrana sołtysem?
- Pamiętam, (śmiech) chociaż jak za mgłą. Nawet nie liczyłam, że to tyle lat minęło! Przez tyle lat nie miałam specjalnie kontrkandydatów. Widocznie mieszkańcy doszli do wniosku, że nie potrzebują innego kandydata. Nawet przy ostatnich – tegorocznych - wyborach - wstała jedna pani i powiedziała: ”A po co nam sołtys skoro my mamy sołtysa". Pamiętam, że ponad czterdzieści lat temu w Wilamowicach mieszkało dużo więcej osób niż teraz, chociaż muszę zaznaczyć, że cieszymy się, że młodzi ludzie kupują na naszym terenie działki budowlane, budują domy. Doceniają to co tutaj mamy – piękny widok na Góry Opawskie, czyste powietrze, ciszę, rzekę i pełną infrastrukturę. Jednocześnie nasza wieś jest wsią typowo rolniczą. Jest tutaj kilka dużych gospodarstw, w których hodowane jest bydło mleczne i opasowe.
Urodziłam się w 1949 roku, więc kiedy będę czuła, że nie mogę poradzić sobie z tymi obowiązkami to sama zrezygnuję.
- W tamtych czasach sołtys docierał do swoich mieszkańców rowerem. Pani od razu była zmotoryzowana…
- Miałam fiata 125p i prawo jazdy, co w tamtych czasach - w przypadku kobiet nie było jeszcze tak powszechne jak teraz. Śmiali się, że jestem jedynym sołtysem, który jeździ samochodem. Powiem, że lubię prowadzić samochód, dobrze czuję się za kółkiem, ale jednocześnie uważam, że w takim wieku jak ja trzeba mieć poczucie swojej słabości i nie pcham się do dużych miast.
Moje kadencje miały różny czas trwania - rok, dwa, cztery, pięć. To były jeszcze czasy, gdy nie było burmistrzów, a naczelnicy miasta. Mnie jednak z każdą władzą współpracowało się dobrze.
- Powiedzmy też o Waszym stowarzyszeniu, bo w momencie kiedy go zakładaliście ten rodzaj działalności nie był tak popularny.
- Osiemnaście lat temu założyliśmy Stowarzyszenie na Rzecz Odnowy i Rozwoju wsi „Sami sobie” i Miłośników Sztuki Kulinarnej i Regionalnych Przysmaków. Nazwa jest wyjątkowo długa, bo nikt w tamtych latach nam nie powiedział, że powinna być krótka, bo musi być zarejestrowana w KRS. Tym samym nasze pieczątki muszą być duże, żeby zmieścić całą nazwę (śmiech). Byliśmy jednym z pierwszych stowarzyszeń. Urząd Marszałkowski organizował wówczas zagraniczne wyjazdy studyjne, żebyśmy mogli zobaczyć jak wygląda działalność zagranicznych odpowiedników. Pomagaliśmy zakładać Nyskie Księstwo Jezior i Gór, po to, żeby sięgać po unijne pieniądze. Dzięki temu, że napisaliśmy niezliczoną ilość dużych i małych projektów mamy to co mamy, a …mamy się czym pochwalić! Mając pełną osobowość prawną braliśmy wszystko co można, a każdy nasz projekt „przechodził”. To wszystko działo się dzięki naszej koleżance Joasi Gach, która pracowała w urzędzie, miała dużą wiedzę na ten temat i pisała nam projekty. To gdzie sięgnąć wzrokiem – to wszystko z pieniędzy zewnętrznych.
- Ale Wasze Stowarzyszenie zarabiało i zarabia. Można Was spotkać na wielu imprezach na terenie naszego powiatu i województwa…
- Tak. Bardzo mocno działamy kulinarnie. Organizujemy dla dzieci warsztaty kulinarne wypieku chleba – to dla starszych. Nasz chleb jest wypiekany w tradycyjnym piecu opalanym drzewem i jest naszą perełką. Dla młodszych dzieci przygotowujemy z kolei warsztaty z wyrabiania rogalików z naszą domową marmoladą ze śliwek. Najpierw na naszej tablicy interaktywnej prezentujemy im filmy na temat naszej pracy i wyrobu np. chleba, a potem prezentujemy jak wygląda praca przy danym produkcie.
Bardzo często nasi znajomi rolnicy przekazują nam też ser i śmietanę, i przeprowadzamy warsztaty z wykonywania masła. Byliśmy z Urzędem Marszałkowskim na targach w Berlinie, na targach w Katowicach, na których zdobyliśmy Złoty Glob. Na Targach Poznańskich byliśmy kilkanaście razy. Braliśmy udział w międzynarodowym konkursie kulinarnym niedaleko Pragi, gdzie przez trzy dni serwowaliśmy nasze produkty.
- Ale powiedzmy jaka jest Wasza najważniejsza, sztandarowa potrawa…
- To potrawa z Kresów Wschodnich, która została wpisana na listę produktów tradycyjnych Ministerstwa Rolnictwa – gołąbki z kaszy gryczanej z tartymi ziemniakami przyprawiane wyłącznie solą i pieprzem. Ziemniaki są tarte i lekko wyciskane, a kasza uprażona i wszystko zawijane w liście kapusty. Danie to ma teraz ogromne wzięcie, bo mamy przecież coraz więcej wegetarian. Nasi mieszkańcy bardzo często przygotowali to w domach i my przekazaliśmy ten przepis naszym dzieciom. Mieliśmy dokumenty, które wykazały, że jest to potrawa wigilijna Kresów Wschodnich, ale ona nie była wyłącznie wigilijna, bo była tania, więc jadło się ją bardzo często – kapusta urosła na polu, inne składniki - jak olej lniany do polania – również.
To była jedna z pierwszych potraw wpisanych na listę ministerialną. Teraz podajemy ją z sosami, głównie grzybowymi. Kiedy powstało Nyskie Księstwo Gór i Jezior zaczęto certyfikować produkty i w ten sposób mamy bardzo dużo naszych certyfikatów – od naszego pieca chlebowego, po pasztet, smalec domowy, żurek i nasz chleb na naturalnym zakwasie.
W momencie rejestracji stowarzyszenia było 17 osób, które zdawały sobie sprawę z odpowiedzialności jaka się z tym wiązała i do tej pory wszystko dało się połączyć – pracę zawodową, dzieci i pracę społeczną. Mamy nawet koleżankę, która ma czwórkę dzieci i była z nami od początku, i jest nadal. Kto jak nie my! To wszystko dzięki mieszkańcom, bo sołtys może mieć inicjatywę, ale to mieszkańcy są najważniejsi.
To wszystko robi się bez wynagrodzenia. Wypracowane pieniądze przeznaczamy na rzecz naszej wsi. Nasza koleżanka jest główną księgową i bardzo skrupulatnie prowadzi nasze dokumenty, dlatego jesteśmy samowystarczalni. W Wilamowicach mieszka zaledwie 236 osób. To mało, ale dajemy sobie świetnie radę, bo wcale nie jest powiedziane, że duże wsie potrafią się lepiej zintegrować. Przez jedną kadencję byłam radną w Radzie Miejskiej w Głuchołazach. Śmialiśmy się wtedy z innymi radnymi z sołectw, że za dietę można było kupić butelkę trunku - że więcej się finansowo traciło. Ale najważniejsze było to, żeby działać dla swojej małej ojczyzny. Dzisiaj uważam, że nie powinno być diet dla radnych, bo wtedy byłoby mniej chętnych do samorządu. Niech to będzie prawdziwa praca społeczna, bo jest wielu społeczników.
- Które wydarzenie było dla Pani najważniejsze jako sołtysa w ciągu tych ponad 40 lat?
- Najtrudniejszym momentem była powódź w 1997 roku, kiedy nie mieliśmy łączności telefonicznej z gminą, rzeka Białka szalała i to ja jako sołtys miałam decydować o tym, co robić. Most, który łączy nas ze światem był zagrożony, ale mieszkańcy zmobilizowali się, spółdzielnia z Gierałcic przywoziła nam kamienie i ratowaliśmy most. Gdy woda opadła trzeba było to wszystko posprzątać, bo domy były zalane. To była wielka odpowiedzialność.
Jeśli chodzi z kolei o największą radość jako sołtysa to moment kiedy popłynęła w naszych kranach woda, bo to było bardzo późno – już za burmistrza Szupryczyńskiego. Dzisiaj może to dziwić, że można się cieszyć z wody, a jednak można…
Rozmawiała Agnieszka Groń
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Kłamczuszek
Życzę Pani dalszych sukcesów i wszystkiego najlepszego.