
Na stole w salonie państwa Kazimiery i Józefa Marców z Nysy stoją kwiaty i pamiątkowa kartka. W środku życzenia z okazji 65 rocznicy ślubu, którą pan Józef właśnie wręczył żonie podpisując „Kochający Mąż”. Takie kartki pani Kazimiera co roku otrzymuje od 15 lat. Aż chciałoby się powiedzieć: „Taka miłość się zdarza”.
Pana Józefa znają bodaj wszyscy nysanie. Przez osiemnaście lat ze swoim przenośnym „zakładem pracy” stał w okolicach nyskiego targu świadcząc usługi dorabiania kluczy, ostrzenia nożyczek, noży, itp. Notatka o nim znalazła się przed laty nawet we francuskiej prasie. A on dzięki temu co robił miał wielu znajomych, bo przecież świadczenie tego typu usług sprzyjało ich nawiązywaniu. Oboje z żoną Kazimierą są świadkami życia naszego miasta niemal od pierwszych powojennych lat.
Nysa to były gruzy
Kazimiera Marzec pochodzi z Kujaw, gdzie urodziła się w 1938 roku. Nie trzeba rozszerzać tematu, że to były ciężkie czasy. Wojna nie sprzyjała szczęśliwemu dzieciństwu. W pamięci małej Kazi pozostają niemieccy żołnierze, bo jeśli coś widzi się cały czas, utrwala się to w pamięci. – Miałam dużo rodzeństwa – niestety czworo z nich zmarło w wieku dziecięcym, a sześcioro nas się wychowało - opowiada. - Rodzice zajmowali się gospodarką, tato miał dziesięć lat kiedy już musiał pracować na polu. Na szczęście front nie przeszedł koło nas. Ojca wzięli do wojska, był plutonowym. Początkowo było mowa, że zostanie w mundurze, ale potem rodzina zebrała się i zdecydowała, że pojedzie na zachód, na tzw. Ziemie Odzyskane. I tak też się stało. Ta podróż była bardzo długa. Przyjechaliśmy tutaj z dwoma braćmi ojca i ich rodzinami. Do Nysy dotarliśmy w 1947 roku. Pamiętam dokładnie tamten moment, mimo że miałam siedem lat. Nysa była jednym wielkim gruzowiskiem - cała ul. Piastowska, dzisiejsza ul. Celna, Rynek… Osiedliliśmy się na ul. Kordeckiego. Pamiętam jak chodziliśmy z rodzeństwem przez drewniany most do sklepu. Jedno muszę przyznać – dzięki ojcu, który był bardzo pracowitym i zaradnym człowiekiem nie byliśmy nigdy głodni. On sam z czasem zaczął pracę na odlewni w Zakładzie Urządzeń Przemysłowych - dodaje.
20 lat zesłania za bycie sołtysem
Józef Marzec pochodzi z kolei z okolic Wołkowyska, miasta na terenie dzisiejszej Białorusi. - Rodzice byli jednak napływowi, bo pochodzili z krakowskiego. Już będąc małżeństwem wyjechali na wschód sprzedając ziemię, którą mieli. Piłsudski rozparcelowywał tereny obszarników, którzy nie płacili podatków i przydzielał żołnierzom, a tato był właśnie mundurowym. I tym sposobem sprzedając 6 morgów w krakowskim kupili 30 hektarów na terenach wschodnich - opowiada.
Z takim areałem rodzinie Marców żyło się dostatnie i szczęśliwie, ale do czasu… do czasu wojny. - Rodzice doczekali się sześciorga dzieci. Ja i siostra urodziliśmy się na Białorusi będąc środkowym potomstwem rodziców. Dwoje dzieci urodziło się w woj. krakowskim, a kolejna dwójka już po przyjeździe na zachód. Gospodarka dawała perspektywy. Stary dom nam się spalił, więc tato postawił nowy, tymczasowy i zabrał się za budowę dużego, który jednak nigdy nie powstał. Siostra, która po latach tam pojechała zobaczyła, że Białorusini na jego fundamentach zrobili sobie wysypisko śmieci. Kiedy przyszli Rosjanie 17 września to aresztowali wszystkich urzędników, wojskowych i sołtysów, a tato był właśnie sołtysem. Za swoją funkcję został skazany na 20 lat zesłania na Syberię. Na Syberię jednak nie dotarł, bo mamie udało się go wykupić i po roku wrócił do nas. Kiedy przyszli Niemcy pozwolili ojcu nawet dalej budować dom. Podciągnął go do pierwszego piętra i… znowu pojawili się Rosjanie, a z nimi areszt dla ojca – dodaje pan Józef.
Złota rączka po ojcu
Losy wojny potoczyły się w ten sposób, że tato pana Józefa trafił do Armii Kościuszkowskiej i szedł z frontem. – Kiedy był 20 km od domu, udało mu się przez kogoś poinformować mamę, że żyje. Wrócił do nas ale… dano mu miesiąc na decyzję – albo wyjeżdża na zachód, albo z powrotem zostanie zesłany na 20 lat. Decyzja mogła być tylko jedna. Przez miesiąc zebrał siedem wagonów dobytku m.in. 4 krowy, 3 konie, maszyny rolnicze i ruszyliśmy w drogę. Przez miesiąc jechaliśmy na stare śmieci, czyli do krakowskiego, do rodziny, która tam mieszkała - mówi.
Rodzina pana Józefa mieszkała w tym miejscu zaledwie trzy miesiące. – Tato pojechał w okolice Ząbkowic zobaczyć jakie gospodarstwo mógłby tutaj przejąć. Okazało się, że i dom i areał był konkretny. To było 50 hektarów do uprawy razem z sąsiadem. Tato wrócił po mamę i po nas, młodszych. Starsze rodzeństwo zostało jeszcze w krakowskim, żeby pracować przy inwentarzu. Kiedy się zagospodarowaliśmy, a tato dostał przydział pojechał do krakowskiego po resztę sprzętu i tak zaczęło się nasze nowe życie - dodaje.
Rodzinie Marców wiodło się dostatnio, chociaż pracy było dużo… zbyt dużo.
Ojciec pana Józefa zdał więc część pola a za to dokupił cztery konie i założył coś co dzisiaj nazwalibyśmy firmą przewozową i zajmował się m.in. przewożeniem towaru do sklepów. Prywatna myśl i działalność w czasach komunistycznych nie była jednak - jak wiadomo – tolerowana. - Po trzech latach nałożono na ojca podatek, naliczając go nawet wstecz. Doszło do takiej sytuacji, że musiał sprzedać majątek, żeby to zapłacić. Zbiegło się to w czasie z zakładaniem spółdzielni produkcyjnych. Kto nie chciał wstąpić do spółdzielni zabierali mu jego ziemię i dawano gorszej jakości pole. Na wsi było takich czterech krnąbrnych rolników, w tym mój ojciec. To trwało do 1956 roku. Wtedy rozparcelowano spółdzielnie i każdy mógł wziąć swoje pole z powrotem. A tym samym 12 hektarów wróciło do taty. Dobrze się nam powodziło, bo jeszcze tato dorabiał. Był tzw. złotą rączką – dodaje pan Józef przez skromność nie napomykając, że najwidoczniej zdolności odziedziczył właśnie po ojcu.
Takiego ucznia tutaj nie ma
Rodzeństwo pana Józefa otrzymało solidne wykształcenie i tylko na początku jemu z nauką nie zawsze było po drodze. - Siostra we Wrocławiu skończyła medycynę, reszta technika. Ja w Ząbkowicach skończyłem zawodową, po czym tato przywiózł mnie do Nysy, żebym uczył się w szkole rolniczej. Spotkałem jednak kolegę, który powiedział do mnie: „Przestań, szkoda czasu na naukę. Tutaj jest praca, zarobisz porządnie jako tokarz”. Tak też zrobiłem. Z byłej szkoły w Ząbkowicach wziąłem tylko nakaz pracy i zatrudniłem się w ZUP. Rodzice nawet nie wiedzieli, że ja już nie uczę się. Minęło pół roku, a tato dopytywał kiedy będzie wywiadówka. Wreszcie kuzyn taty poszedł do szkoły zapytać o ucznia Józefa Marca, ale tam… takiego nie było. I wszystko się wydało. Tato przyjechał do mnie do Nysy z pretensjami, ale kiedy dowiedział się, że jestem TOKARZEM to się pogodził z moją decyzją. W ZUP przepracowałem 40 lat – do 1993 roku kiedy przeszedłem na wcześniejszą emeryturę, bo wtedy w tym zakładzie zaczęło się wszystko walić – stwierdza.
Ale pan Józef nie zamierzał nudzić się na emeryturze. - Na świadczenie przeszedłem w czerwcu, a już we wrześniu otworzyłem swoją działalność. - Przed targiem stałem z całym swoim warsztatem i ostrzyłem noże, nożyczki, dorabiałem klucze, wymieniałem zamki na osiedlu. Tak było ok. 18 lat – dodaje nasz rozmówca pokazując niewielki artykulik w gazecie na swój temat i wydrukowane zdjęcie sprzed lat ze swoim ulicznym warsztatem.
Jak to ślubu nie będzie?!
Nie mniej burzliwa była droga do ożenku pana Józefa. - Pierwszy raz zobaczyłem Kazię kiedy stała na balkonie w mieszkaniu swojej koleżanki. Ja z kolei byłem naprzeciwko – w mieszkaniu swojej ówczesnej dziewczyny. Spotkaliśmy się jednak w wesołym miasteczku. Ślub był w 1956 roku. Miał się odbyć w parafii pw. św. Jana, ale proboszcz nie chciał nam go udzielić - opowiada. Bohaterowie reportażu dodają, że miała swój udział w tym mama pana Józefa, która ze względu na ubogi stan przyszłej synowej nie chciała, by jej syn z nią się nie wiązał. Oficjalnie chodziło jednak o to, że pani Kazimiera nie miała jeszcze 18 lat. – Był bardzo we mnie zakochany – mówi pani Kazimiera.
- I nadal jestem - dodaje na to pan Józef z czułością patrząc na żonę. - Poszliśmy do prałata Kądziołki i powiedzieliśmy jaka sprawa, że nie chcą dać nam dać ślubu. Ksiądz prałat wysłuchał, po czym napisał list, włożył go do koperty i kazał dostarczyć księdzu, który odmówił nam udzielenia sakramentu. Wystarczyło tylko, że mama Kazi podpisała zgodę na ślub córki, która była jeszcze nieletnia. W uroczystości nie wzięła jednak udziału rodzina pana Józefa. Pamiątką z tego wydarzenia jest skromna fotografia, jedna z najważniejszych pamiątek w mieszkaniu państwa Marców.
Teraz wspólną pasją małżeństwa z 65-letnim stażem jest dbanie o siebie nawzajem i wręcz pasja zdrowego odżywiania. Państwo Marcowie odżywiają się niemal wyłącznie owocami, warzywami, orzechami – i to w surowej postaci. – Na śniadanie pijemy świeżo wyciskany sok warzywny, na obiad jemy surówki z olejem, który sami wytłaczamy. Z kolei na kolację pijemy koktajl. Przygotowujemy także chlebek, którego bazą są orzechy włoskie, dynia. W naszej diecie nie ma mięsa, chleba, nabiału, mąki, ziemniaków, a nawet ryżu i kaszy. Jabłka są dla nas najważniejszym składnikiem pożywienia. Codziennie jemy ok. 4-5 sztuk. Taki styl życia wyeliminował leki, bardzo poprawił nasze zdrowie, a musimy je mieć, żeby obchodzić kolejne rocznice ślubu - dodają.#
Agnieszka Groń
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie