Reklama

Taniec jest dobry na wszystko. Historia życia 90 - letniego Idziego Węgrzynowicza

Nowiny Nyskie
29/05/2022 11:19

Szklanka wody na czczo, solidna gimnastyka, a do tego praca na działce i… zajęcia taneczne w Nyskim Domu Kultury – tak wygląda przepis na wspaniałą kondycję, którą może pochwalić się 90-letni Idzi Węgrzynowicz z Nysy.

W poprzednim numerze „Nowin” pisaliśmy o benefisie, który dostojnemu jubilatowi przygotowały grupy taneczne działające w Nyskim Domu Kultury. To dla pana Idziego była wspaniała niespodzianka. Pamiątkowe dedykacje i kwiaty umieścił na honorowym miejscu w swoim nyskim mieszkaniu. Aż trudno uwierzyć, że mając za sobą ciężkie lata wojny, intensywnej pracy zawodowej, na którą składał się często 15 godzinny dzień pracy i tragedie rodzinne, pan Idzi zachowuje pogodę ducha i niebywałą kondycję, której mogliby mu pozazdrościć nawet dwudziestolatkowie. 

Moja rodzina i wojna
Pan Idzi urodził się 3 maja 1932 roku w niewielkim mieście Słomniki, ok. 20 km od Krakowa. - Kiedy wybuchła druga wojna światowa, miałem iść do pierwszej klasy. Pamięć, jeśli chodzi o tamten czas, nadal jest żywa. Pamiętam jak uciekaliśmy. Było wielkie zamieszanie – my uciekaliśmy na wieś, ludzie ze wsi do nas. Ojciec poszedł do wojska, bo już walczył w czasie I wojny światowej, zgłaszając się na ochotnika. Sąsiad zaprzągł konia i powiedział, żeby zabierać to co najpotrzebniejsze i zawiózł nas na wieś. Ale nie byliśmy tam długo. Kiedy wróciliśmy do domu to już nam rozkradli. Po około miesiącu wrócił tato, nawet nie dojechał do Lwowa - opowiada.
Rodziny wielodzietne były normą w tamtym czasie. Taką rodziną była także rodzina pana Idziego. Jego rodzice doczekali się ośmiorga dzieci – trzech córek i pięciu synów. - Mój najstarszy brat przyszedł na świat w 1924 roku, potem urodziły się dwie siostry, brat, a następnie ja. Najważniejsze, że wszyscy przeżyliśmy ten okropny czas i wyszliśmy na porządnych ludzi – mówi pan Idzi. – Najstarszego brata dwa razy chcieli wywieźć na roboty, ale rodzice robili wszystko, żeby go od tego uratować. Łapówki poskutkowały. Najpierw tata załatwił, że go nie wzięli. Potem brat już w Krakowie czekał na transport, ale wtedy mama pojechała i też udało się wyciągnąć go w ostatnim momencie. W 1943 roku brat wstąpił do partyzantki i był już tam do końca wojny. Jego oddział ukrywał się w lasach kieleckich. Rozkręcali szyny, żeby niemieckie pociągi nie mogły jechać na wschód.
Według wspomnień pana Idziego najtrudniejszy dla jego rodziny był 1940 rok. - Zima była wtedy bardzo ostra, a Niemcy żądali cały czas dostaw kontyngentu – wspomina dalej. - Tato handlował zwierzętami. To była „spółka” mężczyzn, którzy jeździli od wsi do wsi i kupowali od rolników zwierzęta, a potem je ubijali. Bieda była… Jedliśmy tylko śniadania i obiady. Zamiast kolacji szybciej szło się spać - dodaje.
Pod koniec wojny brat i ojciec pana Idziego musieli pilnowali torów kolejowych, żeby szpiedzy niemieccy nie mieli szans do przekierowywania pociągów i w efekcie doprowadzania do ich zderzeń.
Koniec wojny nie zmienił trudnej sytuacji materialnej rodziny. - Nie miałem zawodu, a jedynie szkołę podstawową. W naszych okolicach nie było zakładów, 90 proc. ludzi było bez pracy, tak jak mój tato, bo zabroniono handlu. Praca dała możliwość dostania się do szkoły zawodowej i utrzymania się w niej. Nie mogłem liczyć na wiele, bo miałem przecież młodsze rodzeństwo - dodaje.

W drodze do Nysy
Pan Idzi miał zaledwie 16 lat, gdy zgłosił się do pracy. – Młodzi ludzie - tak jak ja - zgłaszali się do różnych robót – wyjeżdżali m.in. do odbudowy Warszawy. Rzeczywiście najpierw pociągiem towarowym, w którym jechało tysiąc chłopaków dowieźli nas do Warszawy - wspomina. - W stolicy jednak nie wysiedliśmy. Zobaczyliśmy tam tylko morze gruzów. Kiedy w 1950 roku dotarłem do Nysy zobaczyłem jak potwornie było to miasto zniszczone, ale Warszawy do tego nie można porównać.
Grupa pana Idziego dotarła do Olsztyna. – Rozdzielono nas po 100 chłopaków na każdy majątek ziemski. Ja ze swoją ekipą trafiłem koło Kętrzyna. Pracowaliśmy w polu – już zaczynały się żniwa, więc ścinaliśmy zboże, stawialiśmy snopy. Co najważniejsze mieliśmy pod dostatkiem jedzenia, jeziora wokół – dla nas to był dobry czas, ale dwa miesiące szybko minęły. Niektórzy tam zostali, ale ja wróciłem do domu i przez kolejny rok pracowałem dorywczo. Dorabiałem m.in. na miejscu przewożąc towar ludziom naszym koniem.
To było jednak rozwiązanie tymczasowe. Pan Idzi w końcu dostał się do fabryki wagonów do Zielonej Góry. – Przez tydzień miałem praktyki, a przez dwa tygodnie szkołę. Można powiedzieć, że powtarzaliśmy też siódmą klasę, bo poziom nauczania był do tej pory za niski. Część naszych nauczycieli była z Armii Andersa. Jeśli chodzi o mój zawód to uczyłem się zawodu ślusarza. Wagony, które robiono na warsztatach były duże, piękne, ale one szły do Rosji. Z Niemiec – w ramach odszkodowań wojennych – przychodziły do nas deski wykorzystywane przy budowie. Kto mógł to po skończeniu tej szkoły wyjeżdżał do Poznania, żeby uczyć się w gimnazjum. Ja nie mogłem tego zrobić, bo kto by mnie utrzymywał? – pyta retorycznie pan Idzi. - W Zielonej Górze mieliśmy za to wszystko - dostaliśmy utrzymanie i nawet przybory szkolne. Kiedy kończyliśmy szkołę zawodową przyjeżdżali do nas przedstawiciele zakładów pracy z całej Polski oferując pracę pod warunkiem podpisania deklaracji, że przez dwa lata będziemy pracowali, że się nie zwolnimy. Wśród nich byli przedstawiciele ZUP z Nysy. Na tamten moment potrzebowali kilkudziesięciu pracowników. Ja jeszcze nie miałem 18 lat i za mnie taką deklarację podpisał tato. Dla sprostowania dodam, że wtedy nazwa zakładu brzmiała Dolnośląskie Zakłady Urządzeń Przemysłowych – mówi pan Idzi.
Bohater reportażu przyjechał do Nysy w 1950 roku i zaczynał tutaj dosłownie i w przenośni od niczego. - Dali nam nawet pożyczkę - którą nam później odtrącano z wypłaty – z przeznaczeniem na ubranie robocze. Zakwaterowano nas w hotelu robotniczym przy ul. Głuchołaskiej. Na dole była stołówka, z której wszyscy korzystaliśmy. I tak na naszych oczach Nysa zmieniała się…

Dni jasne, dni ciemne
To dorosłe, samodzielne życie miało swoje jasne i ciemne strony. – Szybko poznałem moją przyszłą żonę. To było 15 czerwca w 1952 roku w budynku dzisiejszej przychodni. Ona szła z młodszą siostrą. Od razu wpadła mi w oko i na pewien moment nasze oczy się spotkały. Nie przyszło mi jednak do głowy, że kiedyś zostanie moją żoną. Dopiero po pewnym czasie spotkaliśmy się na zabawie tanecznej. Wiedziałem, że to TA dziewczyna. Żona była jeden rok, jeden miesiąc i jeden dzień młodsza ode mnie i chodziła do handlówki - dodaje.
Młodzi szybko postanowili, że będą razem. - Miałem zaledwie 20 lat kiedy wzięliśmy ślub, szybko miałem zostać także ojcem. Mieliśmy jednak wielki problem z mieszkaniem, a raczej jego brakiem. W hotelu robotniczym nie było miejsca dla rodzin, żona mieszkała u babci, a jej rodzice w Otmuchowie. Na chwilę zatrzymaliśmy się u jej stryja, chodziłem, szukałem… Wreszcie dostałem przydział na lokal na poddaszu. To było mieszkanie budowane „na jedną cegłę”, bardzo zimne. Kiedy dziecko się urodziło to do pół nocy czuwałem przy córce i przy piecu, żeby ogień nie zgasł, a potem zmieniałem się z żoną. Rano szedłem do pracy. Zimą temperatura spadała nawet poniżej 20 stopni i mróz przechodził przez ściany. Tak pomęczyliśmy się dwa lata - dodaje.

Potem młode małżeństwo otrzymało mieszkanie na ul. Wita Stwosza – większe, cieplejsze, z toaletą w środku. Oczywiście dzisiejsza młodzież nie zrozumie radości z tym związanej, ale w tamtych czasach była to radość nieopisana. Tym bardziej że państwo Węgrzynowiczowie oczekiwali narodzin drugiego dziecka. – Żona miała problemy z sercem i zdecydowałem, że zrobię wszystko, żeby nie musiała pracować – że zajmie się dziećmi, a ja będę pracować, żeby zarobić na nasze życie. I tak też się stało. Pracowałem po 12–16 godzin dziennie, dwie niedziele w miesiącu. Na szczęście zdrowie dopisywało i dzięki temu mogłem dorobić drugą pensję. Z czasem zostałem brygadzistą. Byłem na montażu w Iraku, w NRD, w ZSRR – wymienia pan Idzi pokazując fotografię z żoną, w czasie jej odwiedzin w tym pierwszym kraju.
Czasy jednak zmieniały się, zmieniała się koniunktura na rynku. – Któregoś dnia dyrektor ZUP wezwał do siebie wszystkich pracowników, którzy mieli za sobą czterdzieści i więcej lat pracy i kazał nam iść na emeryturę. Zanim to jednak nastąpiło przyszedł do nas kierownik, przyniósł rysunek. Naszym zadaniem było stworzenie grzybka, który od tylu lat znajduje się na skrzyżowaniu dróg w okolicach Pakosławic. Kiedy kierowcy go mijają wiedzą, że już prawie dojeżdżają do Nysy, że już niemal są w domu. Za każdym razem, gdy przejeżdżałem tamtędy z wnukiem mówiłem do niego, że to dziadek zrobił, a on powtarzał to dalej. I tak się rozniosło, że to ja wykonałem „grzybek” – śmieje się.

Niestety w życiu pana Idziego pojawiły się czarne chmury. – Córka zachorowała na raka i umarła. Miała wtedy zaledwie 55 lat. Trudno pogodzić się ze śmiercią dziecka, tak dobrego dziecka… Nieszczęścia chodzą jednak parami. Rok później zmarła także moja żona i zostałem sam w pustym mieszkaniu – mówi ze smutkiem.
Dla pana Idziego strata dwóch najważniejszych dla niego osób była niewypowiedzianą traumą. - Całe życie pracowałem, byłem w ruchu i nagle nastała pustka, brakowało mi zajęcia… Nie mogłem sobie poradzić. Kiedy wyszedłem na plac przed blokiem słyszałem tylko plotki, od których uciekałem. Nie chciałem tego słyszeć. Szedłem ulicą i wydawało mi się, że widzę córkę… Jechałem na działkę, ale po godzinie wracałem. Miałem problemy z tą żałością…
Ratunkiem dla pana Idziego okazał się taniec. - Na mnie muzyka zawsze działała leczniczo. Kiedy usłyszałem dźwięki nie tylko nogi rwały się do tańca, ale tańczyłem cały w środku. Miałem do tego dar…

To niewątpliwy dar, bo pan Idzi stał się najstarszym tancerzem uczęszczającym do grup działających w Nyskim Domu Kultury. Sam przyznaje, że nie wyobraża sobie tygodnia bez treningu na parkiecie, opanowywania nowych choreografii i spotkania z sympatycznymi tancerzami. Bierze udział także w pokazach podczas różnych imprez. Aby pozostać w doskonałej kondycji fizycznej rozpoczyna dzień od gimnastyki.#    
Agnieszka Groń

Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    Ja - niezalogowany 2022-06-01 08:53:12

    Wzruszająca opowieść o życiu! Wszystkiego najlepszego dla Pana.

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo nowinynyskie.com.pl




Reklama
Wróć do