
Rozmowa z prof. Grzegorzem Kopijem, ornitologiem z Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu, twórcą katedry dzikich zwierząt na University of Namibia, który doktoryzował się na uniwersytecie w Republice Południowej Afryki.
„Nowiny Nyskie” – Jest Pan przykładem na to, że wywodząc się nawet z małej wsi można realizować swoje marzenia. Wystarczy być konsekwentnym, a czasami nieco ryzykować. Proszę powiedzieć naszym czytelnikom skąd Pan pochodzi?
- Z Rączki w gm. Korfantów, a urodziłem się w Niemodlinie. Do szkoły chodziłem oczywiście w Korfantowie, bo to tam była szkoła podstawowa. Później do liceum, do Niemodlina, a na studia wybrałem się do Wrocławia na kierunek związany z moimi zainteresowaniami. Od dawna interesowałem się bowiem ornitologią. Już jako dziesięciolatek miałem zakusy naukowe. Jechałem w teren z aparatem fotograficznym i notatnikiem i spisywałem swoje obserwacje. Postanowiłem pójść na studia, gdzie będę mógł zgłębiać swoje zainteresowania. Wybrałem więc biologię we Wrocławiu na uniwersytecie, który nosił wówczas imię Bolesława Bieruta. Nawet na dyplomie mam taki zapis. Takie czasy, bo kończyłem studia w 1989 roku. Już od pierwszego roku miałem jednak sprecyzowane plany na przyszłość – że dalszą karierę naukową chcę prowadzić za granicą.
- Dzisiaj nikogo już to nie dziwi, bo świat daje takie możliwości, ale w tamtych komunistycznych czasach był to z pewnością odważny pomysł – niełatwy do zrealizowania.
- Tak, ale ja wymyśliłem sobie pseudonim, żeby bez cenzury korespondować z zagranicznymi uniwersytetami. Zostałem Władysławem Kaczanowskim. Kiedy na stancję zaczęły przychodzić pierwsze listy z obcych uczelni na to nazwisko jej właściciel był zdziwiony, że ma takiego lokatora. Na szczęście mogłem mu wszystko wytłumaczyć.
Korespondowałem z uczelniami z RPA i z Kanady. Kiedy już kończyłem studia to w końcu się wykrystalizowało, że dalej będę studiował w Republice Południowej Afryki. Kiedy zdobyłem tytuł magistra to posiadałem już nieformalne zaproszenie na studia.
- To miały być studia doktoranckie?
- Tak. Na tym samym kierunku. No i Republika Południowej Afryki rzeczywiście bardziej interesowała mnie niż Kanada.
W RPA stwarzano też lepsze warunki płacowe. Jako wkład własny miałem zapłacić tylko za pierwszy semestr i za przewód. Ale wiadomo ile się wtedy w Polsce zarabiało. Najpierw zostałem więc nauczycielem w liceum w Prudniku. W Prudniku zarabiałem wtedy 150 dolarów. Musiałem więc sobie dorobić. No i jeździłem do Italii, gdzie zbierałem pomidory i cebulę. Wystarczyło jedno lato przy zbiorach, żeby zarobić tyle co przez dwa lata w liceum. W szkole nie mówiłem, że mam plany wyjazdu do RPA. Powiedziałem tylko, że biorę urlop. Wrzesień, rok szkolny się zaczął, a mnie nie było. Już mnie nie było. Bałem się, że mogą zabrać mi paszport.
- Czy lądowanie w RPA było dla Pana profesora szokiem kulturowym?
- Ogromnym! Sam uniwersytet był imponujący – 200 hektarów, wszystko w jednym miejscu, wszystkie wydziały, łącznie z lekarskim, łącznie ze szpitalem uniwersyteckim. Do tego baza sportowa, piękne baseny, wszystko za darmo. To był 1993 rok.
Od razu dostałem komputer, samochód.
- Zapytam nieśmiało… Potrafił Pan wtedy obsługiwać komputer?
- Oczywiście, że nie potrafiłem. Musieli mnie tam przyuczać. I był INTERNET! Byłem szczęśliwy. Czułem się jakbym złapał Pana Boga za nogi. Cudowne warunki do studiowania i do tego co kocham najbardziej – wspaniała przyroda. Robiłem doktorat z ptaków brodzących, a oni już po semestrze przekonali się, że jednak jestem poważnym studentem.
Tamtejszy świat naukowy był całkowicie inny niż polski. To tak jakbym porównywał rower do mercedesa.
- A co z językiem. Rozumiem, że porozumiewał się Pan w języku angielskim... Czy nie miał Pan z nim problemu?
- Wie Pani, jak to u nas uczyli, tego angielskiego. Miałem jakieś tam podstawy, ale... trzeba było się generalnie uczyć języka. W dodatku tam są dwa języki urzędowe – także afrikaans, czyli odmiana niderlandzkiego. Ja musiałem się tego również nauczyć, bo uniwersytet składał się w 95 proc. z afrikaans.
- Nie czuł się Pan na początku wyobcowany?
- Byłem tym wszystkim tak zachwycony, że specjalnie nie czułem jakiejś takiej wielkiej tęsknoty. Poza tym przyjechałem do RPA jeszcze w czasach apartheidu. Tam wybory były dopiero w 1994 roku, a więc jeszcze rok żyłem w tym starym systemie. Musiałem podpisać od razu w urzędzie specjalną deklarację, że wyrzekam się komunizmu, który był tępiony z urzędu. Zresztą obowiązywała tam ustawa, którą oni nazywali „antykomunizm aktywny”.
Ja tam przeżywałem naocznie te wszystkie zmiany.
Studiowałem tam pięć lat bez przyjazdu do Polski, bo obawiałem się, że mogę mieć problemy z powrotem. Studia skończyłem w 1998 roku, no i wtedy wróciłem do Polski. Z jakim planem na życie? Tylko na wakacje, bo już miałem pracę w Lesotho, czyli państwa w południowej Afryce, będącego enklawą w Republice Południowej Afryki. Po dłuższych wakacjach wróciłem do Afryki jako pracownik Narodowego Uniwersytetu w Lesotho, gdzie pracowałem 3 lata jako wykładowca. Znałem ten kraj, bo jeździłem tam jeszcze jako student na wakacje w góry. Tam jeździ dużo ludzi szukając ochłody od afrykańskich upałów.
Ten kraj jest zapleczem taniej siły roboczej, ale uniwersytet jest na takim samym poziomie co w RPA. Przyznam, że w ciągu trzech lat zarobiłem tyle ile w Polsce w przeciągu 15 lat. Wróciłem do kraju i wybudowałem dom.
- Rozumiem, z takim doświadczeniem naukowym postanowił się Pan osiedlić blisko ośrodka akademickiego.
- Rozpocząłem pracę na Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu, ale cały czas mam kontakt z Rączką, gdzie mieszkają moi rodzice. We Wrocławiu pracowałem do 2010 roku w roli adiunkta, a pod koniec już miałem tytuł profesora. I… otrzymałem propozycję pracy w Namibii, oczywiście na tamtejszym uniwersytecie. Długo się nie zastanawiałem nad tą propozycją. Afryka po prostu weszła mi już w krew, jest moim drugim domem.
To był trzyletni, ale „zrobił się” z niego pięcioletni kontrakt. Uniwersytet w Namibii, bo tak brzmi jego nazwa to jedyna uczelnia w tym kraju, który jest trzykrotnie większy od Polski powierzchniowo, a mieszka tam 3 miliony ludzi.
To kraj z dobrze rozwinięta infrastrukturą i z możliwością pozyskania całej tablicy Mendelejewa. Poza tym bardzo bogate rybołówstwo, jedne z najżyźniejszych gleb i oczywiście turystyka, która przynosi duży dochód. A z turystyką wiąże się to co mnie interesuje, czyli przyroda.
Będąc w randze profesora tworzyłem tam od podstaw katedrę dzikich zwierząt w pobliżu Wodospadów Wiktorii i to jest moja materialna spuścizna w tym miejscu, która funkcjonuje do dzisiaj. Wróciłem do kraju w 2020 roku, ale do dzisiaj utrzymuję z nimi kontakt. Wznowiłem pracę we Wrocławiu i tam jestem do dzisiaj.
Mój powrót wiązał się z kilkoma sprawami. Po pierwsze, w Namibii dobrze płacili, jednak tam nie ma systemowego odkładania składek na emeryturę. Każdy człowiek indywidualnie musi zadbać o swoją przyszłość na starość. Druga rzecz to upały. My ostatnio mieliśmy dwa dni uciążliwych temperatur, a tam jest tak przez dziewięć miesięcy i bez kropli deszczu - czterdzieści cztery stopnie w cieniu. To odbija się na zdrowiu, bo ciągłe przebywanie w klimatyzowanych pomieszczeniach nie jest dobre.
Zresztą taki był mój plan na życie – maksymalnie trzy kontrakty zagraniczne.
- Cudownie opowiada Pan profesor o swoim życiu, ale wróćmy do przyrody. W którym miejscu była najpiękniejsza?
- W Namibii. Dlatego, że jest tam niewielu ludzi, wspaniałe parki narodowe, dziewicze tereny? Np. park narodowy wielkości Holandii. Lwy, słonie w wysokim zagęszczeniu. Bardzo blisko miałem do Botswany, a tam największe zagęszczenie ssaków kopytnych na świecie.
- Patrzy Pan za każdym razem na przyrodę jak naukowiec czy jako człowiek, który się nią napawa?
- I tak, i tak. Zachwycam się tym pięknem i też podchodzę do tego naukowo. Zawsze. Gdzieś jadę rowerem i zawsze robię notatki, robię zdjęcia. Zawsze trzeba coś przeliczyć, zobaczyć. Skrzywienie zawodowe można powiedzieć. To co pragnąłem osiągnąć zawodowo - osiągnąłem. Obecnie mam możliwość wyjazdu do kilku miejsc w Afryce
W tej chwili wykładam na pięciu kierunkach, bo to jest weterynaria, biologia, biologia człowieka, bioinformatyka i zootechnika. Prowadzę zajęcia w języku angielskim np. na kierunku weterynaria, gdzie są studenci zagraniczni. Jest ich ok. 50, chyba z różnych stron świata, ale najwięcej z Irlandii.
- Miał Pan szansę wcześniej niż Pana rówieśnicy zetknąć się z nowoczesnością.
- Dlatego teraz od tego – o ile mogę – uciekam. Ale nie zawsze mogę. W okresie zimowym dużo czasu spędzam przy komputerze, bo moją podstawową działalnością jest pisanie prac naukowych i z tego mnie rozlicza uczelnia. Kiedy napiszę książkę w języku angielskim otrzymam pięć punktów, a za artykuł w zagranicznym czasopiśmie sto punktów.
Pomyślałem, że dobrze byłoby też podzielić się wiedzą i doświadczeniem ze swoim rodzinnym regionem.
Dziękuję za rozmowę
Rozmawiała Agnieszka Groń
Już wkrótce prof. Grzegorz Kopij będzie publikował na łamach „Nowin” kącik dotyczący przyrody powiatu nyskiego. Zapraszamy do lektury.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Ludzie zobaczcie jak pieniądze zniszczyły relacje między ludźmi w śród znajomych, sąsiedzi a nawet w rodzinach źle to wygląda. W pracy też same sprzedajne fałszywe ryje,tylko patrzą żeby ci się noga powinęła i żeby mieli się z czego pośmiać. Jeden zaszczuty na drugiego a obrabianie dupska to już jest standard,dziczejemy coraz bardziej. Małżeństwa na pokaz, pseudo przyjaciele na pokaz i te śmieszne spotkania gdzie jeden drugiego obserwuje i jeden od drugiego chce wyciągnąć jakieś informacje. Jak tak człowiek tak na spokojnie to wszystko przemysli i dojdzie do niego co się dzieje z ludźmi to jest to kurwa dramat i upadek człowieczeństwa. No i jeszcze te małżeństwa które się nie bzykają ,tylko kasa. Frajer daje ile może bo trzeba się pokazać,tylko i to wszystko będzie tak funkcjonować?
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.