Reklama

Zmarł Adam Świtalski. Znany terapeuta uzależnień

Nowiny Nyskie
05/04/2020 12:00

- Dla nas teoria o poszukiwaniu w życiu drugiej połówki nie była prawdziwa. Każdy człowiek jest bowiem całością. Kiedy jednak bierze ślub to z tą drugą osobą stają się jednym. W momencie, gdy któreś z małżonków umiera to właśnie wtedy stajemy się już tylko połówką. Ja teraz bez mojego Adasia jestem taką samotną połówką... - mówi o swoim zmarłym mężu Ewa Świtalska.

Niedawno w wieku 81 lat zmarł Adam Świtalski, który przez prawie trzydzieści lat pracował w Nysie jako terapeuta uzależnień ratując alkoholików, osoby z rodzin patologicznych, w których panowała agresja. Przez wiele lat - niemal codziennie - był widywany na ulicach naszego miasta, gdy sunął swoim rowerem. Tak było do momentu, gdy zmogła go choroba. Przez rok był bowiem przykuty do łóżka, ale cały czas otoczony ogromną miłością żony i syna. W swoim życiu przeżył wiele - od sięgnięcia dna po miłość, która przenosi góry i nie zna różnicy wieku.

Do braciszków i siostrzyczek
- Mąż sam miał problemy z alkoholem, z czym nigdy się nie krył, a przez to był bardziej wiarygodny dla swoich braciszków i siostrzyczek. Tak nazywał bowiem swoich podopiecznych - opowiada o mężu Ewa Świtalska. - Jak to było z jego odstawieniem? Osiągnął to tzw. dno. Dalej była tylko śmierć. Opowiadał mi, że miał wrażenie, że ściany się ruszały, miał zwidy, nie mógł opanować drżenia rąk. To była totalna bezsilność. Za ostatnie pieniądze zamówił taksówkę i boso pojechał na odwyk. Tam doszedł do siebie. Mąż odstawił alkohol 8 października i od tamtej pory dwa razy w roku obchodziliśmy jego urodziny - zgodnie z datą narodzin i właśnie tych powtórnych narodzin. Był niezwykle skromny, więc tego nie chciał, ale ja wiedziałam, że to jest wielki wyczyn i to trzeba świętować. Tak było przez 32 lata jego abstynencji - dodaje.
Po powrocie do żywych Adam Świtalski postanowił pomagać innym alkoholikom. Kto jeśli nie osoba po takich przejściach najlepiej potrafi zrozumieć żyjących w nałogu? - Ruszył w Polskę uczestnicząc w szkoleniach. Zanim jednak je odbył szukał braci, którzy tak jak on odstawili alkohol. Pierwsze grupy były w Warszawie i tam wyjechał. Zebrał materiały z myślą, że chce pomagać innym. Potem wrócił do Nysy i postanowił stworzyć grupę AA. Tak naprawdę ta grupa stworzyła się sama, bo to ludzie ją tworzą. Spotykali się w różnych miejscach - i w pomieszczeniach udostępnionych przez księży, i na strychu w hospicjum. Ostatnim miejscem była piwnica budynku Urzędu Miejskiego w Nysie. Adaś cały czas jeździł na różne szkolenia, zdobył wykształcenie. Najlepszym wykształceniem dla niego, a potem także i dla mnie było jednak doświadczenie. Każdy człowiek, z którym się zetknęliśmy to jest osobna strona w książce naszego życia - mówi pani Ewa ocierając łzy.


"Wchodzisz do środka czy nie?"

Gdyby nie zło, które spotkało w życiu Ewę i Adama pewnie by się nie spotkali, ale nic nie dzieje się bez przyczyny, więc... - Pochodzę z rodziny dysfunkcyjnej. Mój ojciec był sadystą - alkoholikiem, który mnie i moją mamę wielokrotnie próbował zabić. Poza tym mając 15 lat straciłam brata. Z dnia na dzień musiałam stać się dorosłą kobietą. Moja mama bowiem ciężko chorowała, musiałam bronić więc ją i siebie przed ojcem. Oprócz pracy na dwa etaty trzeba było także zrzucić węgiel, zadbać o przetrwanie. Już nie miałam siły dłużej iść przez życie. Gdy moja mama zmarła coś we mnie pękło. Miałam wtedy 29 lat. Zadzwoniła wówczas moja niedoszła bratowa i zawiozła na spotkanie grupy do Nysy, dla osób doznających przemocy. Tam właśnie poznałam męża. Stanął przede mną TAKI kochany Adaś. Przywitał się ze mną przytulając, bo tak się witamy w tym środowisku i zapytał: "Wchodzisz do środka czy nie?". Ja nieśmiało odparłam, że raczej tak. On na to: "Nie ma RACZEJ. Albo wchodzisz, albo nie". Oczywiście weszłam, a ta jego konkretność, stanowczość bardzo mnie ujęła. Poświęcił mi wtedy dwie godziny indywidualnej rozmowy. Naświetlił mi wiele spraw, np. tak oczywistą kwestię jaka niebieska karta, o której istnieniu wówczas nie miałam pojęcia - wspomina pani Ewa.

Taka miłość się nie zdarza, a jednak...
Już na tym pierwszym spotkaniu wydarzyło się coś wyjątkowego. Wydarzyła się MIŁÓŚĆ. - Po tej rozmowie postanowiliśmy, że nie będziemy spotykać się na polu zawodowym tylko prywatnie, ale to oznaczało, że Adaś nigdy nie będzie mógł być moim terapeutą. To poszło błyskawicznie... - uśmiecha się na wspomnienie Ewa Świtalska. - Na tym pierwszym spotkaniu zapytał, co bym powiedziała, gdyby mnie z tego wszystkiego wyrwał. Odpowiedziałam, że na pewno nie będę chwilowym romansem. Mąż wziął to bardzo odważnie. Do tego stopnia, że poznaliśmy się 19 sierpnia 2004 roku, a 19 września mi się oświadczył. Rok później wzięliśmy ślub. Różnica wieku między nami wynosiła 35 lat. Nie ukrywaliśmy tego, ale ludzie przyjmowali nas ze zdziwieniem, ale i z radością - dodaje.
Małżonkowie postanowili, że nie będą organizować żadnego wesela. Zamiast tego odbyło się coś w rodzaju... mitingu AA. - Na dwie godziny wynajęliśmy salę w urzędzie miejskim, tam gdzie zwykle odbywały się mitingi. Zjechali się ludzie, którym pomógł Adaś, z całej Polski, a także terapeuci. To było jakieś 200 osób, a więc część w ogóle nie miała szans tam wejść. Były też osoby z zagranicy, które dosłownie przyjechały na godzinę do kraju, żeby podać rękę Adasiowi i w dniu jego ślubu podziękować mu jeszcze raz, że im pomógł - wspomina wzruszona Ewa Świtalska.

Ale ja tylko z mężem...
Zaraz dodaje, że od pierwszych dni oboje postawili w związku na szczerość. - Między nami nie było nawet najmniejszej tajemnicy i ani jednej doby nie spędzili osobno - mówi dalej. - Wszędzie jeździliśmy razem. Jeśli szliśmy do kogoś na kawę to razem. Tak się umówiliśmy - żyjemy razem i wszystko robiliśmy razem. Nigdy nie mieliśmy prawdziwych rodzinnych domów, ale skoro stworzyliśmy własne gniazdko to postanowiliśmy nie tracić z niego nawet pięciu minut. Kiedy zapraszano gdzieś męża to zawsze mówił: - "Ale ja idę tylko z żoną". I odwrotnie - kiedy ja słyszałam zaproszenie dodawałam: "Ale ja tylko z mężem". Adaś podkreślał jak to z roku na rok kochamy się coraz bardziej i dodawał: "Miłości trzeba się nauczyć, bo nas w naszych domach nikt tego nie nauczył. Mąż urodził się bowiem w październiku 1939 roku, a więc zaraz po wybuchu wojny, a jego mama zmarła na gruźlicę przy porodzie młodszego brata trzy lata później. Kiedy miał czternaście lat został odesłany do szkoły i nigdy już nie wrócił do domu, musiał sobie radzić w życiu sam.

Razem w pracy, razem w życiu
Żona pana Adama stała się nie tylko towarzyszką jego życia, ale i misji ratowania ludzi. - Prowadzenie terapii stało się zawodem męża, w którym wytrwał 27 lat, prowadząc punkt konsultacyjny, abstynencki i inne rozmaite ruchy trzeźwościowe. Przez 16 lat naszego wspólnego życia uczestniczyłam we wszystkich jego działaniach. Wszędzie nas rozpoznawano, w każdym sklepie, nawet we Wrocławiu. Byliśmy otwarci na ludzi. W naszym mieszkaniu domofon dzwonił nieustannie. Ci ludzie przychodzili do nas, bo potrzebowali pomocy. Nie mogło być tak, że terapeuta odwykowy kończy o danej godzinie pracę, zamyka za sobą drzwi i żyje "normalnie". Wielokrotnie w środku nocy odbieraliśmy telefon od osoby, która chciała popełnić samobójstwo. Wtedy mąż dawał mi telefon, ja utrzymywałam rozmowę z tą osobą, a on w tym czasie swoim rowerem docierał do niej i po prostu ją ratował. Wiele z tych osób dzisiaj żyje bez alkoholu - są szczęśliwi, mają rodziny. Żadne studia nie dałyby mi tego doświadczenia, co ta praca z Adamem. Wielokrotnie padały słowa: "Panie Adamie, z pana żoną to jak z panem. Ona mówi to samo co pan". Tak było szczególnie z kobietami, które doznawały przemocy. Ja je otwierałam na rozmowę... Nasze doświadczenia życiowe - zarówno Adasia jak i moje pokazywały, że jesteśmy rodziną, żyjemy normalnie, a więc można, że przemiana jest realna, jest w zasięgu ręki - dodaje. 

Najstarszy młody tata
Ewa Świtalska mówiąc dalej zauważa, że teraz prawie wszyscy noszą gumowe rękawiczki, a ona miała je przy sobie przez wszystkie lata pracy z mężem. - Wielokrotnie zabieraliśmy do domu ludzi z delirką, albo dzwoniliśmy na pogotowie. Przy Adasiu spełniło się moje marzenie, bo zawsze chciałam pomagać ludziom, a konkretnie pracować w domu dziecka. Kiedy poznałam męża to te marzenia poniekąd się zrealizowały - ja cały czas byłam z ludźmi, także z dziećmi. Gdy wyszliśmy z domu nigdy nie byliśmy w stanie dotrzeć na czas do celu, bo po drodze tylu ludzi nas witało, rozmawiało z nami.
W życiu państwa Świtalskich wydarzyło się wiele wspaniałych rzeczy. Narodziny ich syna były jednak tą najwspanialszą. - Adaś podkreślał, że nie liczył, że w życiu dozna uczucia rodzicielstwa. Miał 67 lat kiedy urodził się Wiktor. Był najstarszym młodym tatą - śmieje się pani Ewa. - Podkreślał, że będzie kochał bez pamięci nasze dziecko, ale zastrzegł, że nie potrafi niczego zrobić koło niemowlęcia. Okazało się jednak, że był tak cudownym wsparciem, że nie odczułam żadnej nieporadności - dodaje. 

Tylko przyjaciele
Szesnaście lat wspólnego szczęśliwego życia państwa Świtalskich zakończyło się kilkanaście dni temu. Pan Adam zaplanował nawet swój pogrzeb przekazując żonie prośbę, aby był on niezwykle skromny. - Wyznaczył osoby, które chciałby w tym dniu mieć przy sobie. Oprócz mnie i syna była to wąska grupa wspaniałych ludzi - naszych przyjaciół. Do tego grona należał poseł doktor Rajmund Miller, którego bardzo cenił, nasz profesorek Edward Syty, Mirek Sieniawski, Janusz Mieszkowski. Do tego moja przyjaciółka Aneta Fejfer, bez której nie poradziłabym sobie z tym wszystkim. To ona przez ostatni rok niezmiernie mi pomogła przy mężu, kiedy leżał obłożnie chory i nie był w stanie się ruszać. Była przy mnie, gdy brakowało mi pieniędzy na leki, na pampersy, bo sprzedałam wszystko co mogłam, żeby go ratować. Gdyby nie ta cudowna dziewczyna, nie dałabym rady... - mówi ze łzami wdowa.

Niesamowite życie
Zaraz potem pani Ewa dodaje. - To było niesamowite życie, czego bardzo mi teraz brakuje. Żyliśmy skromnie, ale niczego wielkiego nie potrzebowaliśmy. Miałam męża, dziecko i miałam gdzie wracać. Kiedy wracałam wieczorem patrzyłam w okno naszego mieszkania i wiedziałam, że Adaś z Wiktorem na mnie czekają. To był mój największy skarb. Codziennie rano wychodziłam na balkon i z tej perspektywy patrzyłam na śpiącego męża i syna z wdzięcznością, że dostałam drugie życie, normalny dom. Dla nas obojga teoria o poszukiwaniu w życiu drugiej połówki nie była prawdziwa. Każdy człowiek jest bowiem całością. Kiedy jednak bierze ślub to z tą drugą osobą stają się jednym. W momencie, gdy któreś z małżonków umiera to właśnie wtedy stajemy się już tylko połówką. Ja teraz bez mojego Adasia jestem taką samotną połówką - kwituje.
 

Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    Gość AA - niezalogowany 2020-04-05 12:33:25

    Adam był legendą w nyskim środowisku osób uzależnionych. Był człowiekiem dużego formatu. Zasłużył na pamięć.

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo nowinynyskie.com.pl




Reklama
Wróć do