
Bitwę Warszawską wygraliśmy bo – jak rzadko nam się to zdarza – potrafiliśmy się niesamowicie zmobilizować, zjednoczyć wszystkie siły. To rzeczywiście cud, że Polacy potrafią się zjednoczyć i zmobilizować i dlatego słusznie bitwa nazywana jest Cudem nad Wisłą.
Oczywiście dobry Bóg nam błogosławił, bo Pan Bóg zawsze błogosławi tym, którzy potrafią się dobrze zorganizować nawet jeśli walczą o dobrą sprawę. Do tamtej pory bowiem nasi przodkowie uważali, że sama słuszność sprawy wystarczy i za uzbrojenie, i za organizację i za pieniądze. I tak nie mając czym walczyć wywoływaliśmy w XIX wieku kolejne powstania wierząc, że skoro sprawa nasza słuszna, to bezwzględnie Pan Bóg musi nam zesłać zwycięstwo.
Wreszcie nauczeni kolejnymi klęskami, wychowani w twardej w szkole pozytywizmu pozbieraliśmy się do kupy, zmobilizowali, świetnie zorganizowali sztab, z ochotników stworzyli bitną, zmotywowana armię, nasi kryptolodzy złamali sowieckie szyfry i dowodzeni przez wybitnego wodza z wyobraźnią, a bez rutyny – samouka wojskowego Piłsudskiego – daliśmy bolszewikom łupnia jakiego nigdy od nikogo nie dostali ani wcześniej, ani później. Oczywiste jest, że Dobry Pan Bóg nas wspierał bo i nasza sprawa była słuszna i wykonaliśmy swoją robotę w pocie czoła, nie próżnując. (Pan Bóg bowiem – jak sądzę - nie lubi leni, nawet pobożnych). Słowem na poparcie z góry, solidnie nasi przodkowie zapracowali.
Trzeba powiedzieć, że wbrew obiegowej wiedzy siły obu armii były równe. Bolszewiki mieli milion żołnierzy, ale na froncie tylko 400 tys. My prawie milion bo 943 tys. a na froncie prawie 350 tys. Wyrównane też było uzbrojenie, ale bolszewicy mieli w nogach 600 km i rozciągnięte linie zaopatrzeniowe. A my za plecami Warszawę i własne domy, i rodziny, których los w przypadku klęski byłby tragiczny. Mieliśmy o co walczyć. Mogliśmy oczywiście bitwę przegrać , ale Piłsudski zaryzykował i wykonał śmiały manewr rozpruwając font bolszewicki na dwie części i rozbijając jego północne skrzydło.
Bardzo ciekawa jest historia złamania sowieckiego szyfru przez porucznika Jana Kowalewskiego, który dostał to zadanie zupełnym przypadkiem. Przypadkiem też znał biegle kilka języków – w tym rosyjski, czytał pasjami książki o piratach i przygodach Sherlocka Holmesa. Kowalewski złamał rosyjski szyfr posługując się grzebieniem, w którym wyłamywał „zęby” – w miejscach gdzie miały być samogłoski w rosyjskim słowie „dywizja”. Znalazł, je potem rozszyfrował nazwisko oficera, który rosyjską depeszę nadał, a potem poszło już szybciej. Do rana polski sztab znał rosyjski szyfr, a z nim dostawaliśmy wiedzę o każdym posunięciu wroga. Jak się okazuje wiedza, inteligencja i pasja do lektur też pomagają wygrywać wojny.
Innym aspektem Cudu nad Wisłą – ale i całego tego epizodu, w którym odzyskaliśmy niepodległość – była niesłychana ofiarność Polaków, żołnierzy, całego zaplecza frontu. My dzisiaj często mówimy o biedzie, ale warunki, w których pokonaliśmy niezwyciężoną Armię Czerwoną – to była wprost nędza. Mój śp. dziadek Bolesław, który – jak na „Krakowiaczka” przystało – wojował całe siedem lat, od 1914 do 1921, zdeptał z dywizją Śmigłego Ukrainę, potem uczestniczył w grupie uderzeniowej znad Wieprza, opowiadał jak pół roku w wojsku jedli kaszę jaglaną pełną robaków. Robale się odsuwało na brzeg menażki, a kaszę wyjadało.
Inny uczestnik Wojny 1920 r., mieszkający po II wojnie w mojej rodzinnej Nysie – mjr Klimowicz, przedstawiał obraz z defilady dywizji Podhalańskiej przed Piłsudskim, podczas której połowa żołnierzy nie miała butów, a stopy owijali szmatami.
A więc – cud prawdziwy! Żeby tak dziś Polacy dostąpili takiego zjednoczenia umysłów, zreformowali państwo, naprawili sądownictwo, zredukowali ilość durnych, nikomu niepotrzebnych stanowisk urzędniczych, zlikwidowali zbędne zupełnie powiaty, urzędy marszałkowskie i rzetelnie zaczęli dbać o dobro wspólne – to byłby dopiero cud. Ech zaczynam się o taki cud modlić!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie