
W ubiegłym tygodniu miałem okazję długo porozmawiać z Jarosławem Gowinem. Zostałem zaproszony do Opola na prywatną kolację w gronie kilku osób z byłym ministrem sprawiedliwości jako głównym gościem wieczoru.
Ciekawiła mnie koncepcja polityczna z jaką konkurent Donalda Tuska wybrał się na wojnę z potężnym partyjnym oligarchą. Bo przecież nikt nie wątpi, że za Donaldem T. stoją potężne watahy uzależnionych od niego tysięcy urzędników zawdzięczających Platformie pensje i biurka, posłów (krajowych i brukselskich), którzy z mu miejsce na liście wyborczej, ani ogonkiem nie kiwną bez zezwolenia „szefa” i cała machina firm korzystających na kontraktach, którymi wszak dysponuje PO a zatem jej szef.
Wolny elektron – jakim jest Gowin – choćby górował rozumem, uczciwością i polityczną racją, w starciu z Tuskiem – reprezentantem tej machiny - nie ma najmniejszych szans. To, że przegra wybory wewnątrzpartyjne jest pewne, pytanie tylko w jakim stosunku. Jeśli osiągnie mizerny wynik (a wszystko na to wskazuje) wyleci z PO, albo zostanie tam jako outsider bez znaczenia. Jeśli uzyska jakieś znaczące poparcie – zostanie wypchnięty poza partię i będzie musiał tworzyć własną partię.
Gowin ma tego świadomość i spodziewa się że zostanie po wyborach tak czy siak wyrzucony. Wyraźnie wiec zmierza do stworzenia własnej „platformy” i dlatego w ramach „wyborów wewnątrzpartyjnych” jeździł po miasteczkach i spotykał się po prostu z wyborami, a nie z partyjnymi działaczami.
Takie tony pobrzmiewały także w wypowiedziach byłego ministra w gronie uczestników spotkania. Wg niego trzeba stworzyć formację, która będzie konserwatywna, prawicowa, będzie bronić obywateli przed urzędnikami, przedsiębiorców przed niesprawiedliwymi podatkami, formację która jednocześnie będzie konserwatywna w kwestiach etycznych – in vitro, prawa homoseksualistów itd.
Tak więc na pytanie co zamierza robić Jarosław Gowin po wyrzuceniu z Platformy, odpowiedź padła między wierszami. Będzie to próba tworzenia nowej partii politycznej.
Problem polega na tym, że taka próba z góry skazana jest na porażkę.
Partie – o czym mówi sam Jarosław Gowin – to obecnie potężne przedsiębiorstwa, które dostają od podatników gigantyczne pieniądze na swoje wydatki. W przypadku Po i PiS są to rocznie kwoty po ok. 50 mln zł dla każdej z tych partii. Te pieniądze praktycznie uniemożliwiają pojawienie się skutecznej konkurencji spoza obecnego układu – bo tu – jak w biznesie – trzeba by zainwestować właśnie potężne dziesiątki milionów, żeby skutecznie konkurować z obecnymi na scenie graczami.
A jeszcze do tego dochodzi zdominowanie mediów przez PO, PiS, SLD i PSL (trochę Ruch Palikota), i już wiadomo, że stworzenie konkurencji dla partyjnych oligarchii przez tworzenie kolejnej partii - jest właściwie niemożliwe.
Gowin to wszystko wie, ale jednocześnie zamierza na tę drogę wkroczyć. Z jednej strony trudno mu się dziwić – zdecydował się na starcie z Tuskiem i już rozumie, że poniesie porażkę, a z drugiej trudno mu, pogodzić się z faktem, że gra jest skończona. Co zatem robi? Buduje kolejną formacje i adresuje swój program do potencjalnych wyborców zrażonych do Tuska i PO.
Jednak tacy wyborcy raczej już wybiorą Kaczyńskiego czy Millera i okaże się, że lista adresatów „Partii Gowina” jest pusta.
Gowin miałby pewną szansę gdyby odwołał się do tych Polaków, którzy generalnie nienawidzą całego establishmentu, wszystkich partii i wszystkich liderów. Po latach rządów „prawicy” i „lewicy” w Polsce rośnie grupa ludzi niezadowolonych ze wszystkich polityków.
Tylko odwołanie się do nich, mogłoby dać szansę stworzenia Ruchu Niezadowolonych i przeciwstawienia się oligarchiom partyjnym. Jednak Jarosław Gowin nie jest przywódcą takiego formatu, który potrafiłby tego typu ruch stworzyć. Sam zresztą ma świadomość, że jednak jest częścią obecnego establishmentu i stąd jego ostrożność i stonowanie. To jednak z pewnością nie jest droga do sukcesu.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie