
Jak wiadomo, nasi przodkowie w I Rzeczypospolitej wybierali króla dożywotnio. Jak poprzednik odchodził na łono Abrahama, urządzano elekcję, szlachta zjeżdżała się na Woli po naradach wybierała dla Polski króla.
Narady były jak najbardziej demokratyczne nawet wg dzisiejszych standardów. Kandydaci wobec braci szlacheckiej stosowali mniej więcej te same metody jakie stosuje się dziś - rżnięto woły, lano w gardła wyborców wino i miód. Po kilku tygodniach takiej „kampanii wyborczej” szlachecki wyborca już wiedział, który kandydat jest najwartościowszy i który zadba o państwo polskie najlepiej. Ten, który zarżnął najwięcej wołów i zakupił najwięcej węgrzyna. Czym się to wszystko skończyło – wszyscy wiedzą. Sąsiednie państwa wzrastały w siłę, budowały sprawną administrację, stutysięczne armie, a Polska – niegdyś potężna i rozległa gniła w marazmie i bezładzie. W końcu sąsiadom się znudziło i wzięli każdy po kawałku, żeby było sprawiedliwie.
Przeszły zabory, odzyskaliśmy niepodległość, ale tradycje narodowe pozostały. Nie mamy już króla, mamy prezydenta, który tak samo jak król w Rzeczpospolitej szlacheckiej nie ma żadnej władzy. Wybieramy go raz na 5 lat, ale trudno, żeby prezydent całemu 38 milionowemu narodowi stawiał kolejkę. Na szczęście mamy samorząd czyli naszą władzę na dole, a tu wójtów, burmistrzów i prezydentów miast wybiera cały naród gminny. A ponieważ są to „nasze małe ojczyzny”, to i skala jest taka, że już prosiaka można zarżnąć i skrzynkę wódki wyborcom postawić. Niektórym się to nie podoba – i w Internecie żali się Bogdan Migas z Kielecczyzny,że u niego kandydaci zarzynają prosiaki i stawiają wódkę. Kolega Migas głęboko nie ma racji. Takie ludzkie podejście do wyborców to nasza najbardziej stara i wrośnięta w naturę tradycja narodowa. A tradycje należy szanować – jak przekonuje Rebe Tevje Mleczarz ze „skrzypka na dachu.”
Oczywiście w dużych gminach, gdzie zwykły prosiak nie wystarczy są inne metody pozyskania przychylności mieszkańców. Tylko, że są one dostępne dopiero dla kogoś, kto choć raz już zdobył stanowisko wójta, burmistrza, prezydenta miasta. Taki szczęśliwiec ma wtedy do dyspozycji wiele dóbr, którymi może obdarzyć swoich poddanych. A to stanowiska w urzędzie gdzie można zatrudnić córki, żony, kochanki radnych. A to stanowiska dyrektorów szkół, prezesów spółek gminnych i setki innych dobrodziejstw, którymi władza może obsypać przychylnych mu wyborców. Przedsiębiorcom podatki można od czasu do czasu umorzyć, plan przestrzenny dostosować ku korzyści, a to roboty budowlane zlecić. Co wam tu będę wymieniał – wszak wszyscy to wiecie. I wtedy tacy wdzięczni wyborcy przy kolejnej elekcji odwdzięcza się nie tylko oddaniem głosu na wójta-dobrodzieja, ale i cała rodziną, wraz ze służbą i poddanymi pójdą na takiego zagłosować.
I czyż można się dziwić, że w III Rzeczypospolitej wzdłuż i wszerz dziesiątki zaradnych i dobrych dla społeczeństwa wójtów rządzą swoimi domenami od dziesiątków lat? Taki np. Zygmunt Frankiewicz w Gliwicach panuje już 7 kadencji – 28 lat. Janusz Grobel w Puławach od 6 kadencji, Jacek Karnowski w Sopocie – 5 kadencji. Na ich tle rządzący Rzeszowem od 2002 r. 77 letni Tadeusz Ferenc może mówić o krótkim stażu.
Z tych sytuacji trzeba wyciągnąć praktyczne wnioski. Skoro wójtowie, burmistrzowie i prezydenci miast, którzy są dobrzy dla społeczeństwa są regularnie wybierani na następną i kolejne kadencje, - trzeba to uszanować. Nie należy – tak jak chce PiS ograniczać ani im, ani ludowi tego prawa. Odwrotnie! Trzeba wolę ludu i tradycję uszanować i wprowadzić dożywotni wybór burmistrza, wójta i prezydenta miast. Ileż kosztów nam odpadnie z niepotrzebnymi kolejnymi, formalnymi li tylko wyborami co 4 lata.
Ewentualnie można – tak pod koniec życia i na wniosek burmistrza, żeby uniknąć bezkrólewia wprowadzić elekcję „vivente rege” czyli jeszcze za życia dobrodzieja wybrać jego następcę. Tradycje narodowe trzeba – Moi Ludkowie – szanować!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie