
Rozgorzał publiczny spór – kto ma reprezentować Polskę na nieformalnym spotkaniu przywódców europejskich na wyspie Malcie. Prezydent zwołał 12 listopada pierwsze posiedzenie Sejmu, a tu w tym samym dniu Donald Tusk – Przewodniczący Rady Europejskiej zaprosił wszystkich, żeby się naradzić na temat uchodźców. I akurat zaprosił nie do Brukseli, nie do Berlina ale na Maltę leżącą na południowym krańcu Europy gdzie z Warszawy dolecieć szybko się nie da.
W związku z tym wszyscy niechętni PiS-owi i prezydentowi Dudzie politycy oskarżają go, że albo popełnił błąd, albo specjalnie wyznaczył termin tak, ze Ewa Kopacz nie będzie mogła polecieć w ostatnia służbową podróż.
W piątek słuchałem w radiowej audycji wynurzeń polityka Kazimierza Marcinkiewicza. Czy ktoś pamięta jeszcze kto to taki? Dla tych, którzy nie pamiętają przypominam, że w 2005 r. Jarosław Kaczyński wyznaczył takiego gościa – z zawodu nauczyciela fizyki z Gorzowa Wielkopolskiego – na premiera. Po niespełna roku prezes PiS odwołał Marcinkiewicza i sam stanął za sterami rządu, co spowodowało, że nasz Kazimierz śmiertelnie obraził się na Kaczyńskich i na cała ich formację. Od tamtego czasu gdzie może tam ich podszczypuje i w takim – niechętnym PiS-owi i prezydentowi Dudzie – tonie brzmiał jego komentarz.
Podobnie – oczywiście komentują wydarzenie politycy PO- „Jakże to tak, żeby na takie ważne wydarzenie nie pojechał polski premier? Ani prezydent!”
Tymczasem wbrew tym komentarzom jest to typowa „burza w szklance wody”. Po pierwsze wydarzenie nie jest wcale takie ważne – oto np. nie leci na Maltę brytyjski premier Cameron. Ma to w nosie. „Szczyt” na Malcie jest spotkaniem nieoficjalnym i wystarczy jak będzie nas tam reprezentował ktokolwiek – minister spraw zagranicznych, wicepremier – ktokolwiek. Wystarczy, ze ten nasz reprezentant odczyta polskie stanowisko. I tak ostatecznie na temat uchodźców wypowiedzieć się musi nowy polski rząd. Tak więc cała ta maltańska afera, wydaje mi się wydmuszką w wydaniu ustępującego rządu i przegranej Platformy, wyprodukowana po to, żeby dowalić prezydentowi dudzie i PiS-owi.
Druga sprawa, ze kancelaria prezydenta Dudy chyba nie zauważyła konfliktu terminów i popełniła zwyczajny błąd. Niestety po raz kolejny okazuje się, ze mnożenie urzędników wcale nie podnosi efektywności i sprawności działania polskiego państwa. Wręcz odwrotnie.
Jaki stąd płynie morał? Ano taki, że jak najszybciej należy zmienić konstytucję i zlikwidować absurdalny podział władzy wykonawczej w Polsce między premiera i prezydenta. Ten podział jest bowiem ewenementem w skali światowej. Nie ma podobnego nigdzie.
Władza wykonawcza powinna albo należeć w pełni do – wybieranego w wyborach powszechnych prezydenta – to prezydent powinien formować rząd, powoływać ministrów , reprezentować Polskę na zewnątrz. Albo – należy likwidować powszechne wybory prezydenta i władzę wykonawczą powierzyć w całości premierowi. To jest tzw. „ustrój kanclerski” i funkcjonuje w takich krajach jak RFN czy Wielka Brytania. Albo – albo. Gdybyśmy wybrali jeden z modeli – albo system prezydencki, albo kanclerski sprawa byłaby jasna. A teraz ciągle mamy konflikt a to o krzesło, a to o samolot, a to – jak teraz – o to kto ma polecieć na Maltę i kiedy.
Inna sprawa, że opowiadanie o tym, jak to polski prezydent powinien dostosowywać się do terminów wyznaczanych w Brukseli mnie przynajmniej, obraża. W Polsce trwa powyborcze formowanie władz. Unia i jej urzędnik Donald Tusk powinien był skonsultować termin spotkania z polskim prezydentem, a nie odwrotnie. Nie uczynił tego i postawił nas wobec kłopotu. Kłopot polega na tym, że polska premier nie będzie mogła osobiście odebrać poleceń od Angeli Merkel.
Ale w końcu czy to jakaś różnica, czy polski premier sama odbierze „wskazówki” czy też przywiezie nam je posłaniec? Moim zdaniem żadna. Tylko oszczędzimy na samolocie.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie