
13 czerwca minie 50 lat od przyjęcia święceń kapłańskich przez księdza prałata Mikołaja Mroza. Z tej okazji nasza redakcja składa Jubilatowi słowa wdzięczności za lata posługi kapłańskiej, tym bardziej że w sierpniu minie 35 lat od przybycia księdza prałata do parafii św. Jakuba i św. Agnieszki.
Przez te lata wielokrotnie rozmawialiśmy z księdzem prałatem – zarówno o Jego powołaniu jak i ogromie inwestycji, które za Jego sprawą zostały przeprowadzone w parafii. Poniżej publikujemy ostatni jubileuszowy wywiad z księdzem Jubilatem opublikowany na łamach „Nowin” dokładnie pięć lat temu. A Księdzu prałatowi – w imieniu redakcji i wszystkich nysan składamy życzenia zdrowia, siły i błogosławieństwa Bożego.
Wywiad: - Według „smutnych panów” byłem bardzo dynamiczny, a przez to bardzo niebezpieczny - mówi ks. prałat
„Nowiny Nyskie” - To pytanie musi być jako pierwsze - kiedy ksiądz poczuł powołanie i zrozumiał, że kapłaństwo to Jego droga?
Ks. prałat Mikołaj Mróz - U mnie nastąpiło to bardzo ewolucyjnie i spokojnie, jednak wybierając liceum zrobiłem to już z myślą, żeby pójść do seminarium. Wtedy bowiem matura nie była tak powszechna wśród młodzieży jak dzisiaj. Zawodówka dawała zajęcie i szybką perspektywę pracy. W mojej miejscowości, z mojego rocznika tylko dwoje z nas poszło do liceum, a było nas chyba 30.
- Ksiądz prałat pochodzi z okolic Strzelec Opolskich...
- Tak, z miejscowości Staniszcze Wielkie. W Strzelcach Opolskich kończyłem liceum, które wtedy nie było profilowane. Przy odbieraniu świadectwa maturalnego nie mogłem zdradzić, jakie rzeczywiście mam plany, bo bym go nie dostał. Mówiłem więc, że idę na prawo do Wrocławia. Był 1964 rok a ja wstąpiłem do Wyższego Seminarium Duchownego w Nysie.
- Dzisiaj mówi się o deficycie powołań. Jak to wyglądało wtedy?
- To były również bardzo nieliczne roczniki. Trudno powiedzieć, czy chodziło tu o czasy głębokiego komunizmu. Socjologia nie potrafi tego wytłumaczyć. W każdym bądź razie nas było jedenastu, z tego trzech repetentów. Przed i po nas to również były nieliczne roczniki - nawet mniej liczne niż są teraz.
- Po studiach przyszedł doniosły moment wyświęcenia na kapłana przez biskupa ordynariusza Franciszka Jopa i msza prymicyjna. Czy ksiądz był pierwszym po wojnie wyświęconym kapłanem w swojej miejscowości?
- Nie. Nasza miejscowość była bardzo płodna pod tym względem. To była parafia składająca się z trzech miejscowości, licząca ok. 3 tys. mieszkańców, z której na tamten czas pochodziło 17, czy 18 kapłanów. Kiedy przyszedłem do seminarium to ze Staniszczy było nas sześciu.
Nawet dobrze nie pamiętam swojej mszy prymicyjnej. Mam za to zdjęcia z tamtego momentu. Jakoś do zewnętrznych przejawów ceremoniału nie przywiązuję wagi, tak jak prawie wcale nie przywiązuję wagi do zbierania zdjęć.
Msza została odprawiona tydzień po przyjęciu święceń, a była taka tradycja, że czasu poprzedzającego nie należało spędzać w domu, więc pojechałem do proboszcza koło Raciborza. Nie uczestniczyłem więc w przygotowaniach.
Wszystko wyglądało zupełnie inaczej niż to wygląda dzisiaj - chociażby pod kątem przyjęcia prymicyjnego. Nie było cateringu, przyjęcia w restauracji. Wszystko odbyło się w sali na parafii, gdzie zmieściło się 100-120 osób, a jedzenie zostało przygotowane w domu.
Na tydzień przed prymicjami, tak samo jak przed weselem, cała wieś była obdarowywana pięknie zapakowanymi różnego rodzaju kołaczami - z serem, z makiem. Te podarunki roznosiły miejscowe dziewczyny, a w ich wypieku uczestniczyło pół wsi. W zamian za to ludzie przynosili tzw. „pocztę”. W sklepach wtedy niczego nie było, więc „pocztą” było 20 jajek, 2 kg wiejskiego masła, słonina i inne produkty żywnościowe. Moja mama miała po tym tyle asortymentu, że pojawił się problem, co z nim zrobić, pamiętając że wtedy nie było lodówek. Zdecydowała się więc na przygotowanie drugiego rzutu kołacza. W ten sposób cała parafia świętowała prymicje.
Zapamiętałem bardzo mocno pierwszą samodzielną mszę św. w swojej parafii. Dla mnie była to... tragiczna niedziela, bo proboszcz gdzieś wyjechał, ja zostałem sam i miałem odprawić trzy msze św. Po pierwszej z nich byłem na śniadaniu w domu i nagle ktoś przybiegł mówiąc, że na drodze do Staniszczy Małych, wielkiej wsi, z której parafianie przychodzili do nas na msze, był wypadek i trzeba jechać z sakramentami. Pamiętam, że ktoś zawiózł mnie na motorze w to miejsce - było tam pełno ludzi, a w środku leżała młoda kobieta w kałuży krwi. Konała. Jechała ze swoim narzeczonym z kościoła i doszło do wypadku. To było dla mnie tragiczne przeżycie, jako na księdza z tygodniowym stażem.
- Jakie zadania wyznaczył młodemu księdzu biskup?
- Bardzo długo czekałem na dekret biskupa o przydzieleniu parafii, w której będę pełnił funkcję wikarego. Wtedy biskup Franciszek Jop miał taki zwyczaj, że jednego z nowych kapłanów zostawiał bez dekretu do września. To był bowiem taki czas, gdy wielu księży Ślązaków wyjeżdżało do Niemiec i nie wracało, a więc potrzebna była rezerwa. Dostałem więc dekret dopiero w połowie września, a myślałem, że już chyba w kurii o mnie zapomnieli. Miałem się jednak udać do Kuźni Raciborskiej.
To był wspaniały okres, pod skrzydłami wspaniałego proboszcza, od którego bardzo dużo się nauczyłem. Byłem tam tylko 22 miesiące. Potem zostałem przeniesiony do Opola, do bardzo dużej parafii św. Piotra i Pawła, gdzie był proboszcz, trzech wikarych i rezydent. To była parafia położona w dzielnicy, w której w połowie zamieszkiwali ludzie pracujący na kolei, a pochodzący z Kresów - ze Stanisławowa i Lwowa. Druga część, to byli wojskowi.
Cztery spędzone tam lata były naprawdę wspaniałe. Tam zacząłem zupełnie inny typ duszpasterstwa. W Opolu istniała wtedy Wyższa Szkoła Pedagogiczna i Wyższa Szkoła Inżynieryjna. Duszpasterstwo akademickie było bardzo energicznie prowadzone u ojców jezuitów, przy katedrze i także przy naszej parafii. I ja właśnie dostałem nominację do pracy z młodzieżą bez jakiejkolwiek instrukcji, co mam robić.
To były lata siedemdziesiąte, czasy głębokiego komunizmu, bardzo specyficzne doświadczenie, bo byliśmy obserwowani przez UB. W latach dziewięćdziesiątych powstała praca magisterska, w której opisano pracę duszpasterską z młodzieżą w Opolu. Tam też znalazły się raporty z UB, co do duszpasterzy akademickich, w tym także o mnie.
- Jaki był ksiądz według „smutnych panów”?
- Bardzo dynamiczny, a przez to niebezpieczny. Mieliśmy bardzo dużo konspiracyjnych rajdów, np. nocny rajd na Górę Świętej Anny. Na jednej z takich wypraw pod Kamieniem Śląskim nakryło nas UB. Musieliśmy się rozpierzchnąć, ale wszystko z góry było ustalone gdzie się spotkamy, jeśli coś pójdzie nie tak. Dla nas to była frajda zrobić tych smutnych panów w konia.
- Ksiądz czuł, a może nawet wiedział, że dany student jest ich człowiekiem, jest „wtyczką”?
- O tym się w ogóle nie myślało. Byliśmy bardzo entuzjastycznie nastawieni do tej pracy. Nie byliśmy tym przygnieceni ani przerażeni. Przechytrzenie ubeków to była frajda.
Następnie dostałem dekret do parafii św. Trójcy w Bytomiu. Też olbrzymia parafia w centrum miasta, robotnicza, w momencie kiedy tamtejszy przemysł był w rozkwicie. Jak człowiek nos wytarł w białą chustkę to ona stawała się czarna. To było zupełnie inne środowisko - religijne, bardzo otwarte. Ale tam byłem tylko 6 tygodni.
Będąc na wyprawie rowerowej do Lourdes w 1976 roku, nocując u proboszcza w Jaworze dowiedzieliśmy się o śmierci biskupa Franciszka Jopa. Kiedy wróciliśmy do kraju biskup Alfons Nossol był już konsekrowany.
- Proszę opowiedzieć coś więcej o tej niezwykłej wyprawie przez Europę i o sportowym zamiłowaniu księdza prałata.
- Nigdy nie byłem sportowcem, nie uprawiałem żadnej dyscypliny. Do Lourdes jechaliśmy ok. 3 tygodnie. W drodze powrotnej dotarliśmy pociągiem do Paryża. W stolicy Francji byliśmy dziesięć dni, a potem samolotem z rowerami dotarliśmy do Warszawy. To trwało łącznie sześć tygodni.
- Po powrocie czekały na księdza kolejne zmiany.
- Nowy biskup ordynariusz robił roszady personalne i ja też otrzymałem wiadomość, że mam się do niego zgłosić. Na spotkaniu dowiedziałem się, że będę młodszym ojcem duchownym w seminarium w Nysie. „Ale ja się nie uczyłem, ja nie wiem, co to znaczy być młodszym ojcem duchownym” - mówiłem. Biskup mi odpowiedział, że on też się nie uczył... na biskupa. Tym samym w Bytomiu jeszcze dobrze się nie rozpakowałem, bo byłem tam zaledwie sześć tygodni i już przyjechałem do Nysy.
- Został więc ksiądz duszpasterzem przyszłych kapłanów?
- Tak. W seminarium byłem bardzo długi okres, bo aż dziewięć lat. W tym czasie moi koledzy księża byli już dawno proboszczami. Jednak w sierpniu 1986 roku przyszedłem do parafii pw. św. Jakuba i św. Agnieszki jako administrator parafii, a po śmierci ks. prałata Kądziołki w marcu 1987 roku otrzymałem dekret jako proboszcz.
- Jak wówczas wyglądała parafia?
- Liczyła 24 tys. parafian, bo centrum było pełne ludzi. W tych małych mieszkankach mieszkali dziadkowie, rodzice i ich dzieci - każdy centymetr powierzchni mieszkań był zajęty. Uczestnictwo w mszach świętych było wtedy przynajmniej o połowę liczniejsze. Pierwszą komunię przyjmowało 360 dzieci.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Wspaniały, rozsądny, szczery do bólu lecz wyrozumiały kapłan... Szacunek!
Zgadzam się.
Takich właśnie kapłanów kształciło Wyższe Seminarium Duchowne w Nysie. To była prawdziwa szkoła duchowieństwa! Niestety,władze z Opola nie mogły się pogodzić z tym faktem i ZAGARNĘŁY te seminarium do swojego miasta. Przykre.