
Grzegorz Tomaszewski z Głuchołaz miał pięć lat, gdy trafił wraz z rodziną do obozu w Auschwitz. Od tego momentu stał się numerem 149894, który do dzisiaj widnieje na jego ręce. Kilkukrotnie trafił do tamtejszego „szpitala” pod opiekę doktora Mengele. Po wojnie – za sprawą rosyjskiej wersji programu „Zerwane więzi” – odnalazł w Rosji swoje rodzeństwo, z którym został rozdzielony za drutami obozu.
- Weszliśmy z chlebem na górną pryczę, żeby ustrzec się przed konkurencją myszy i szczurów. Część której nie zjedliśmy włożyłem sobie pod głowę niczym poduszkę. Taka metoda nie pomogła. Rano bochenek był wydrążony przez gryzonie, co nie przeszkadzało nam w jego dokończeniu.
Ojciec w partyzantce – dzieci w lesie
Nawet najobszerniejszy artykuł nie jest w stanie zawrzeć całej historii pana Grzegorza. On sam przyznaje, że opowiadając o swoich przeżyciach, chociażby młodzieży szkolnej musi wcześniej sięgnąć po środki uspakajające. Mimo tego, że był dzieckiem tak dużo pamięta z tamtego okresu. Może za dużo…
- Moja rodzina pochodziła z Białorusi. Matka była Polką, a ojciec Białorusinem. Tato nie chciał, aby wcielono go do wojska rosyjskiego dlatego wstąpił do partyzantki. Od tego momentu pojawiał się w domu i znikał. Pamiętam jak partyzanci spędzali u nas noce, a potem znowu znikali na jakiś czas. Moi rodzice mieli wtedy czwórkę dzieci. Najstarsza siostra urodziła się w 1937 roku, ja rok po niej. Mieliśmy jeszcze młodszego brata i siostrę. Mieszkała z nami także babcia. Kiedy Rosja zaczęła wojnę z Niemcami ojciec już nie mógł przychodzić do domu, a my staliśmy się obiektem szykan. Spalono nam dom, musieliśmy uciekać do lasu. Półtora roku spędziliśmy w lesie. Tata zrobił dla nas coś w rodzaju szałasu i ziemianki w jednym. Naszą jedyną karmicielką była krowa. Przemieszczaliśmy się po lesie – raz tu raz tam. Naszym sprzymierzeńcem był tamtejszy bagienny teren. Wieczorem ojciec obstrzeliwał teren wokół szałasu, bo w nocy podchodziły do nas wilki. Na wiosnę przenieśliśmy się zaś bliżej wsi, bo mama starała się obrobić nasze pole - opowiada.
Droga do zagłady
W pewnym momencie w pamięci pana Grzegorza zapisał się też wyraźnie obraz dwóch esesmanów i płacz matki. - Później dowiedziałem się, że w tym momencie ojciec już nie żył – został rozstrzelany. Nas z kolei miało czekać „przesiedlenie”. Kazano nam zabrać ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy i zameldować się w punkcie zbornym znajdującym się na okolicznej łące. Czekaliśmy w tym miejscu z innymi, których miał czekać taki sam los. W końcu przyjechał samochód. Upchano nas w nim do granic możliwości i zawieziono do Witebska, gdzie był podstawiony dla nas pociąg z krowimi wagonami. Pamiętam, że jechaliśmy całą noc i cały dzień. Wagon był tak wypełniony, że nie było czym oddychać. W kącie była wycięta dziura służąca za ubikację. Nawet wody nam nie dano. Czasami tylko - przy dobrym humorze esesmana - na stacji jeden człowiek z wagonu mógł nabrać trochę wody z lokomotywy. Ale do czego jej nabrać?! Nabierano nawet do czapek.
Kres podróży rodziny pana Grzegorza znajdował się na rampie w Brzezince. – Kazano zostawić ludziom ich pakunki. Powiedziano nam, że idziemy do łaźni, która w rzeczywistości była komorą gazową. Miałem straszne przeczucia, nie chciałem tam wejść. Było ciemno, a ja byłem mały więc przykucnąłem przy schodkach chowając się za drzwiami prowadzącymi do czegoś w rodzaju holu. Wszyscy weszli do środka, w tym moja mama i rodzeństwo. Usłyszałem krzyk. To chyba wołała mnie moja mama. Kiedy zobaczyli mnie Niemcy kazali czekać, a ja – przerażone dziecko stałem w bezruchu. Czekałem może pół godziny. Po tym czasie otworzyły się drzwi łaźni i… wyszli z niej ludzie, w tym moi najbliżsi. Po wojnie dowiedziałem się co ocaliło wtedy ich życie – zabrakło cyklonu B. Dowiedziałem się o tym opowiadając swoją historię kustoszowi muzeum oświęcimskiego w 1963 roku. Powiedział mi wówczas, że w dokumentach obozowych jest zanotowany taki przypadek… - dodaje ze łzami w oczach.
Mamo, nie odchodź!
Mały Grzegorz zapamiętał dokładnie także pierwszą noc spędzoną za obozowym drutem. - Zaprowadzili nas do baraków. W tym, do którego trafiliśmy nie było pryczy – nie było niczego oprócz pieca. Noc spędziliśmy na ziemi, siedząc grupkami z rodzinami, znajomymi. Nazajutrz trafiliśmy przed stoły, za którymi siedzieli esesmani. Jedni tatuowali nam na rękach numery, a inni zapisywali nas do księgi ewidencyjnej. Jak strasznie my - dzieci płakaliśmy! Tylko najmłodsza siostra, która miała wtedy osiem miesięcy miała wytatuowany numer na pośladku. Zabrali nas potem do innego baraku. Tam dostaliśmy jedną pryczę. Mama była z nami tylko dwa dni, bo zabrano ją do baraku kobiet przeznaczonych do pracy, a my zostaliśmy z babcią – dodaje.
Z każdym kolejnym dniem spędzonym za kratami pogłębiało się głodowe wycieńczenie więźniów. Ich zapadnięte oczy zdawały się krzyczeć: „Jeść, jeść, jeść…” – Więźniowie zbierali nawet trawę. Koło baraku nie było żadnej zieleni. Kiedy po deszczu wychodziły glizdy suszyło się je na kamieniu a potem żuło. Ja byłem tak strasznie wycieńczony, że odbiło się to na moim zdrowiu i do dzisiaj odczuwam skutki tamtego stanu. M.in. straciłem prawie zupełnie wzrok– dodaje Grzegorz Tomaszewski.
Po około trzech miesiącach siostrę i brata bohatera reportażu wysłano do lżejszego obozu – do Potulic. Ten moment sprawił, że rodzeństwo zostało rozdzielone i nie wiedziało o swoich losach przez następne kilkadziesiąt lat. „Dlaczego mnie zostawili, a ich zabrali?” To pytanie pana Grzegorza pozostało do dzisiaj bez odpowiedzi.
Już ich nie zobaczyłem
Według relacji pana Grzegorza, matki w obozie rozłączone ze swoimi dziećmi nie wiedziały co się z nimi dzieje. Do głodu, morderczej pracy, eksterminacji, dochodził jeszcze ból niewiedzy co dzieje się z ich synami i córkami. - Któregoś dnia stojąc obok baraku jedna z więźniarek pytała mnie o swoje dziecko. Na moich oczach dostała pocisk prosto w głowę. Uciekłem przerażony. Któregoś dnia do naszego baraku przyszła nasza mama. Udało się jej zdobyć leki dla chorej najmłodszej siostrzyczki. Nie wiem skąd je miała. Pracowała przy przebieraniu rzeczy, które pozostawały po przybyłych więźniach więc może tam je znalazła. Kiedy podała mojej siostrze lek… upadła przy pryczy. Blokowy wezwał jakiś ludzi i wynieśli ją na noszach. Nas przez trzy dni nie wypuszczali z tego baraku. Byłem tym faktem strasznie rozżalony. Pozostało mi tylko małe okienko w baraku. Widziałem przez nie stosy nieboszczyków. Wśród nich musiała być też moja mama, której nigdy więcej już nie zobaczyłem. Potem nastały przymrozki i sam strasznie się rozchorowałem. Trafiłem do czegoś w rodzaju szpitala, gdzie trochę mi się polepszyło. Kiedy wróciłem do baraku babci i siostry już w nim nie było. Nie było ich nie tylko tam. Nie było ich wśród żywych…. Pamiętam, że strasznie płakałem, byłem sam. Sam na świecie…
Zwłoki niczym węgiel
Grzegorz Tomaszewski trafił do grupy dzieci obozowych, które przeszły etap zniemczania i były przygotowywane do wywózki na teren Rzeszy. Z blond czupryną i piegami mógł być zaliczany do rasy aryjskiej. Razem z innymi przebywał w baraku palacza krematoryjnego. - Jaki tam był straszny smród! I to potworne wycie syren! – wspomina. - W tej grupie dzieci były różne nacje. Mieliśmy być twardzi. Zaprawy na chłodzie, czasami boso - to była norma. Jednak znowu zachorowałem. Choroby imały się mnie z pewnością z powodu wycieńczenia. Któregoś dnia zbadano wszystkie dzieci. Wszyscy byli zdrowi tylko ja miałem gorączkę. Na wieczór wszystkich oprócz mnie wywieziono. Wróciły nazajutrz umundurowane, wykąpane. Pamiętam, że bardzo zazdrościłem im tego stroju. Najwidoczniej były przygotowane do wywózki. Spędziły ze mną jeszcze jedną noc, ale kiedy obudziłem się nazajutrz już ich nie było. Jak ja strasznie wtedy płakałem! Znowu byłem sam! Natknąłem się na esesmana, który zaczął do mnie mówić. Zrozumiałem mniej więcej jego słowa. Może to dziwne, ale… pocieszał mnie i mówił, że on ma też takie dzieci jak ja…
Pan Grzegorz pozostał w baraku palacza krematoryjnego. – Widziałem jak wkładał ciała nieboszczyków do pieca. To było makabryczne! Ciała ludzkie były niczym węgiel. Setki, tysiące ciał… - wspomina ze łzami.
Grzegorz Tomaszewski znowu się rozchorował. - Leżałem pół żywy. Przestałem nawet chodzić. Z ust wychodziły mi glizdy. Nic nie jadłem. Pamiętam, że po szpitalu przechadzał się doktor Mengele, który powiedział coś w rodzaju, że jeszcze będę błagał o jedzenie. Kiedy było trochę lepiej uczyłem się na nowo chodzić.
Jestem sam
W pamięci pana Grzegorza pozostał moment kiedy naziści wiedzieli, że zbliża się ich przegrana. Czy siedmioletni chłopiec po tak potwornych przeżyciach, pozbawiony rodziny był w stanie jeszcze się cieszyć? – Po Rosjanach do obozu przyjechał Czerwony Krzyż, który starał się nas podreperować na zdrowiu. Przywieźli CHLEB. Ledwie się po ten bochenek mogłem doczołgać Podzieliłem się nim z kolegą. Weszliśmy na górną pryczę, żeby ustrzec się przed konkurencją myszy i szczurów. Część, której nie zjedliśmy włożyłem sobie pod głowę niczym poduszkę. Taka metoda nie pomogła. Rano bochenek był wydrążony przez gryzonie, co nie przeszkadzało nam w jego dokończeniu.
Bohater reportażu trafił wraz z innymi oświęcimskimi sierotami do bloków po esesmanach. - Tam były jeszcze pozostawione przez Niemców resztki jedzenia, które wygrzebywaliśmy z puszek. Do jednego pomieszczenia znieśliśmy wszystkie znalezione pierzyny, żeby się przykryć w nieogrzewanym baraku i jakoś przetrzymać. Wreszcie przyjechała po nas pani z Czerwonego Krzyża. Najpierw zabrała nas furmanką do swojego domu do Krakowa. Postawiła na stole garnek grochówki, a sama poszła po łyżki. Kiedy wróciła zupy już nie było, bo my zjedliśmy ją rękami. Nazajutrz pojechaliśmy do Harbutowic, czegoś w rodzaju domu dla dzieci. Pamiętam, że jeden koń nie mógł uciągnąć wozu, bo nadeszła straszna zawierucha śnieżna. Musieliśmy to przeczekać w jakimś opuszczonym domu. W Harbutowicach przywracano nas do życia, a zaczęto od odwszawiania, bo robactwo już wchodziło nam pod skórę. W ciągu pół roku po obozie wyglądaliśmy jak ludzie. Byliśmy już odżywieni, byliśmy innymi dziećmi. Potem przewieziono nas samochodem pod Skoczów do pięknego domu. Tam również nas odpowiednio odżywiano, bo paczki z Unry przychodziły cały czas. Dostawaliśmy nawet słodycze! – dodaje.
Druga tożsamość
W tym miejscu nastąpiło kolejne ważne wydarzenie w życiu bohatera reportażu. - Zostaliśmy ochrzczeni i nadano nam nowe tożsamości. Do tej pory nazywałem się Grisza Żukow. Od teraz byłem Grzegorzem Tomaszewskim. Jakbym się drugi raz narodził - dodaje.
W Skoczowie pan Grzegorz przebywał do 1947 roku. Podkreśla, że w tym miejscu starano się nie tylko poprawić stan fizyczny oświęcimskich sierot, ale też ich zdrowie psychiczne. To tutaj pan Grzegorz zaczął znowu się bawić z rówieśnikami, dostrzegać piękno przyrody.
Potem przyszedł czas na kolejne domy dziecka, w których już nie było tak dobrze. – najpierw w Katowicach, potem w Czarnowąsach, w Kietrzu, aż w końcu w Głuchołazach. - Miałem siedemnaście lat i byłem zdany sam na siebie. Do pracy nikt nie chciał mnie przyjąć, bo byłem jeszcze młokosem. Najpierw robiłem na gospodarce, a później jednak znalazłem etat.
Z czasem pan Grzegorz ułożył sobie życie – ożenił się, dochował się dzieci, a potem wnuków i prawnuków. Jednak Auschwitz na zawsze pozostał dla niego niezabliźnioną raną. W jego archiwum domowym znajduje się m.in. zdjęcie czworga dzieci pokazujących swoje obozowe numerki. Fotografia została wykonana kilka miesięcy po wojnie, a ślicznym, ale smutnym chłopczykiem z lewej strony jest właśnie pan Grzegorz. Ta fotografia znalazła się w wielu publikacjach dotyczących Auschwitz i można ją zobaczyć także w samym Muzeum w Oświęcimiu. Pan Grzegorz opowiedział o swoich przeżyciach kustoszowi muzeum. Był wtedy rok 1963, a on sam miał 35 lat. Jest zapraszany również na każdą rocznicę wyzwolenia obozu. Pamiątkowe medale z tych wydarzeń wiszą w jego domu.
Odnaleziona rodzina
Kontakt z obozowym muzeum sprawił, że po sześćdziesięciu latach odnalazł swoje rodzeństwo. - Do Oświęcimia przyjechali redaktorzy rosyjskiego programu „Żdi mienia” – polskiego odpowiednika „Zerwanych więzi”. Spotkali się z panią kustosz – wspomina pan Grzegorz. - Pytali czy jeszcze ktoś nie szuka bliskich na Wschodzie . Ona dała mi znać i zapytała, czy chcę w ten sposób szukać rodzeństwa. Oczywiście, że chciałem. Przez rok nie było jednak żadnego odzewu.
W tym czasie historia pana Grzegorza „poszła w Europę”. Był rok 2007. - Po roku zatelefonowano do mnie z telewizji rosyjskiej. Powiedziano tylko, że mają dla mnie dobrą wiadomość, ale o wszystkim miałem dowiedzieć się z programu. Musiałem tylko zgodzić się na przyjazd do Moskwy na nagranie. W światłach studyjnych reflektorów zobaczyłem tłum ludzi – to była moja liczna rodzina, w tym najstarsza siostra i młodszy brat – ci których zabrano z Auschwitz, a po wojnie wywieziono na Wschód. Oboje mieszkają pod Moskwą. Oni też tułali się po domach dziecka, ale chociaż byli razem.
Pan Grzegorz odbył jeszcze jedną ważną podróż – w tym samym roku udał się do swojej rodzinnej wsi, do miejsca gdzie stał jego rodzinny dom, do miejsc, gdzie ukrywał się wraz z rodziną w lesie. Jego pamięć trwa…
Reportaż autorstwa Agnieszki Groń ukazał się w nr 36 Nowin Nyskich w 2015 r.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie