
Rozmowa z ojcem Andrzejem Fałatem, nysaninem, werbistą, który od lat pracuje w Papui Nowej Gwinei
„Nowiny Nyskie” - Jak długo ojciec pracuje na misjach w Papui Nowej Gwinei?
Andrzej Fałat – Do Papui wyjechałem w 2011 roku. W 2010 roku byłem wyświęcony. Jako że werbiści, to zgromadzenie misyjne - misje były moim przeznaczeniem. W deklaracji wpisujemy trzy kraje, w których chcielibyśmy pracować, a ja na pierwszym miejscu wymieniłem Papuę. Spotykałem na swojej drodze misjonarzy, którzy pracowali właśnie w tym zakątku świata i którzy przyjeżdżali na urlopy. Ich opowieści mnie ujęły. Po dziesięciu latach czuję się tam już jak u siebie.
- Jak długo trwało przygotowanie do pracy misyjnej i na czym ono polegało?
- Nasze seminarium przygotowuje nas teoretycznie do pracy na misjach. Język angielski jest tam językiem urzędowym i uczyłem się go na miejscu przez rok, a potem jeszcze języka, którym mówi się na co dzień. Poznawałem także w tym czasie mentalność i kulturę mieszkańców Papui, ich sposób myślenia zupełnie odmienny od europejskiego. To bardzo mi pomogło. Dzięki temu spokojnie mogłem wejść w pracę.
- O czym ojciec pomyślał po tym jak wysiadł z samolotu?
- Byłem bardzo zdziwiony widokiem mężczyzn, którzy prowadzili za rękę innego mężczyznę i kobiet, które również trzymały się za rękę. Moje wewnętrzne pytanie brzmiało: „Co tu jest grane?”. Okazało się, że to jest uwarunkowane kulturowo. Mężczyzna z kobietą raczej wstydzą się iść ze sobą blisko trzymając się za rękę, zaś trzymanie za rękę dwóch mężczyzn czy kobiet jest oznaką przyjaźni bez żadnego podtekstu. Jest to element kultury.
Papua Nowa Gwinea to drugie co do wielkości państwo w Oceanii. Papua Nowa Gwinea uzyskała niepodległość 16 września 1975 roku. Szacuje się, że aż 85% ludności czynnej zawodowo pracuje w rolnictwie
- My w Polsce mamy chyba mylne mniemanie o pracy misjonarzy, bo ich praca nie polega na chrzczeniu setek tubylców i rozdawaniu Biblii…
- Nie. Po rocznym wprowadzeniu zostałem wysłany do pracy w jednej z parafii, do proboszcza wietnamskiego Amerykanina, albo amerykańskiego Wietnamczyka. Był tam też lokalny ksiądz Nowogwinejczyk. Mieliśmy pod opieką trzy parafie w górach. Najbardziej podobało mi się wyjeżdżanie na patrol do buszu - sześć godzin marszu od wsi do wsi. Nie było mnie kilka dni, w czasie których odwiedzałem ludzi. Na początku wychodziłem i wracałem, ale potem mieszkałem z nimi, spożywałem posiłki, rozmawiałem…
- Taka tamtejsza kolęda, odwiedziny duszpasterskie?
- Tak. Ale wtedy zbiera się cała wieś - rozmowa, spowiedź, msza święta, przygotowanie do udzielenia sakramentów świętych. To była nauka nawzajem – oni pytali o życie w moim kraju, a ja obserwowałem ich życie. To był piękny czas.
- Jak żyje się w Papui Nowej Gwinei?
- Żyje się prosto. W biedniejszych domach jest jeden talerz, jedna łyżka, zwłaszcza w ubogich terenach, z których trzeba nawet kilkanaście godzin iść, żeby dojść do drogi. Tam ludzie żyją z tego co wyhodują w swoich ogrodach i z tego co urośnie w ich chlewiku. Wegetacja jest cały rok. Jeśli ludzie dbają o swój ogród, nie ma wojny to przeżyją w ten sposób. Żeby jednak zgromadzić jakąś sumę pieniędzy potrzebną np. do wysłania dzieci do szkoły sadzą kawę w górach. W liceach trzeba płacić za czesne, akademik. Dziewczyna kiedy wychodzi za mąż opuszcza rodzinny dom, więc raczej edukacyjnie nie inwestuje się w kobiety. Tubylcy generalnie mają problem z planowaniem budżetu. Klimat na wybrzeżu jest bardzo gorący i wilgotny, a górski jest przyjemniejszy, bo jest ok. 25 stopni.
- Co ojca najbardziej zdziwiło w życiu w Papui?
- Sporo było takich sytuacji. Kiedyś zorganizowaliśmy rekolekcje dla małżeństw. Zaprosiłem w tym celu jedno małżeństwo do buszu. W pewnym momencie do kościoła wpadł mężczyzna z maczetą, zaczął krzyczeć i zaatakował. W czasie mszy św. wybuchła bitwa, ale udało się nam go powstrzymać. Okazało się później, że był po narkotykach. Papua jest nazywana krajem niespotykanych wydarzeń i tak jest. Byłem też świadkiem śmierci młodego chłopaka. O jego chorobę i w konsekwencji śmierć oskarżono dobrego człowieka, który miał się dopuścić czarów. To mnie niezwykle sfrustrowało.
- Czym takie oskarżenie o czary może się skończyć?
- W zależności od prowincji. Najczęściej przemocą w stosunku do oskarżonego, a w najgorszych sytuacjach oskarżeni są poddawani torturom i zabijani. Tych tortur dopuszczają się nawet ludzie z tego samego szczepu. To jest najgorsza sytuacja, bo wówczas nikt się za oskarżonym nie wstawi. Jeśli jest to oskarżenie z sąsiedniego szczepu to jego szczep go broni.
- Dla odmiany… jakie było najradośniejsze wydarzenie w czasie tych dziesięciu lat?
- Zawsze radość powoduje fakt jeśli uda się komuś pomóc, np. udało się uratować kobietę, która mieszkała w buszu. Udało się ją przetransportować na noszach i dzięki temu przeżyła. Innym razem pomogliśmy kobiecie w ciąży, po którą przyleciał helikopter.
Od początku działalność misyjna szła z pomocą oświatową i zdrowotną, a więc budowaniem szkół, szpitali. W katolickich ośrodkach zdrowia i szpitalach opieka stoi na wysokim poziomie, bo w świeckich często ta pomoc nie wygląda tak jak powinna.
- Ilu polskich misjonarzy pracuje w Papui
- Ok. 50. Samych werbistów jest 20-25.
- Jak wyglądają miasta?
- W miastach – przynajmniej przez pewien czas doby jest prąd i woda, i domy budowane są ze stałych materiałów. Do wiosek w dużej części nie dochodzi prąd. W domu mają ognisko, które służy mieszkańcom do gotowania i ogrzewania. Mimo tego, że żyją prościej to myślę, że są szczęśliwsi od Europejczyków. Nie mają tak szybkiego tempa życia jak u nas, ale oczywiście mają też swoje problemy. Po prostu ŻYJĄ ciesząc się z dzieci, których jest dużo i są… kreatywni w własnoręcznym robieniu zabawek. Generalnie prowadzą życie nieskażone cywilizacją, żyją z tego co sami wyprodukują, również dlatego, że ceny są bardzo wysokie, np. kilogram ryżu kosztuje w przeliczeniu na naszą walutę ok. 6 zł. Ale w miastach jest alkohol, marihuana, przemoc…
- I niebezpieczeństwo?
- Tak. Należy uważać. Europejczyk oznacza bowiem pieniądze. Zdarzają się napady i włamania do samochodów. Mimo że jest to przepiękny kraj turystyka jest tutaj słabo rozwinięta. Najczęściej spotyka się Australijczyków. Lot z Polski trwa ok. 20 godzin ze śródlądowaniem, a ja mam nadzieję, że uda mi się tam wrócić.
- Dziękuję za rozmowę
Rozmawiała Agnieszka Groń
foto: archiwum o. A. Fałata
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie