
Andrzej Kaliciński z Nysy przez cztery lata był bliskim współpracownikiem heroicznego kapłana, twórcy ruchu oazowego ks. Franciszka Blachnickiego. O tym, że ks. Blachnicki został otruty - po 36 latach od jego śmierci poinformowali zaledwie kilkanaście dni temu Prokurator Generalny i Instytut Pamięci Narodowej. To efekt wznowionego po latach śledztwa w tej sprawie. Bulwersujące jest to, iż ludzie, którzy prawdopodobnie są odpowiedzialni za śmierć kapłana nadal żyją i w dodatku korzystają z publicznych pieniędzy.
Więzień obozu koncentracyjnego
Jan Paweł II, kardynał Stefan Wyszyński, ks. Jerzy Popiełuszko i właśnie ks. Franciszek Blachnicki są uważani za najważniejszych kapłanów w powojennym Kościele w Polsce. Ks. Blachnicki był wizjonerem, człowiekiem czynu, chodzącą dobrocią, a jednocześnie charakteryzowała go stanowczość i szacunek dla każdego człowieka – od dziecka po staruszka, od robotnika, po profesora uniwersyteckiego. – Dla mnie ks. Blachnicki, z którym mogłem pracować przez cztery lata – do 1981 roku, kiedy tuż przed stanem wojennym wyjechał do Rzymu, miał jeszcze jedną, rzadką cechę. On nie znał lęku, nigdy się nie bał – mówi Andrzej Kaliciński. Zanim jednak przejdziemy do opisu okoliczności, w których nysanin rozpoczął pracę u boku ks. Blachnickiego, musimy przybliżyć jego nietuzinkowy, a jednocześnie pełen tragicznych wydarzeń życiorys.
Ks. Blachnicki urodził się na Górnym Śląsku w rodzinie wielodzietnej jako siódme dziecko Józefa i Marii. Już w dzieciństwie – jak wspominał – doświadczył szczególnej opieki Opatrzności Bożej. Jako kilkutygodniowe niemowlę podczas walk powstańczych na Śląsku pozostał sam w domu, z którego ewakuowano jego rodzinę. Przypadkowo jeden z powstańców wrócił się i odniósł go do rodziny. Później, przed podjęciem nauki w szkole podstawowej, został wyciągnięty ze studni, do której wpadł bawiąc się z bratem, przez sąsiada, który przeniósł go do szpitala, gdzie spędził kilka tygodni.
W 1938 zdał maturę, a wcześniej zaangażował się w harcerstwo. Wykorzystał to później tworząc Ruch Światło-Życie. Zauważył, jak ważna jest mała grupa dobrze znających się ludzi i uznał to za podstawę w wychowaniu młodego człowieka.
Po wybuchu II wojny światowej przystąpił do konspiracji, został aresztowany już w 1940 roku i trafił do obozu w Auschwitz, jako jeden z pierwszych więźniów. Jego numer obozowy to 1201. W KL Auschwitz przebywał przez 14 miesięcy, z czego 9 w kompanii karnej, w bloku 13 oraz przez prawie miesiąc w bunkrze, w którym potem zginął o. Maksymilian Kolbe. We wrześniu 1941 przewieziony został do więzienia śledczego w Zabrzu, a potem do Katowic. 30 marca 1942 roku zapadł wyrok skazujący go na karę śmierci przez ścięcie gilotyną za działalność konspiracyjną przeciw Trzeciej Rzeszy. 14 sierpnia 1942, po prawie 5 miesiącach, które spędził w celi śmierci, został ułaskawiony, a karę śmierci zamieniono mu na 10 lat ciężkiego więzienia, którą miał odbyć po zakończeniu wojny. Jego ułaskawienie jest jedynym znanym przypadkiem niewykonania przez hitlerowców na harcerzu orzeczonej kary śmierci. Przez następne lata, aż do 17 kwietnia 1945, kiedy został uwolniony przez armię amerykańską, przebywał w hitlerowskich obozach i więzieniach.
Kapłan i… więzień
Już w sierpniu 1945 roku wstąpił do seminarium, został księdzem, pracował w diecezji katowickiej i zaraz przystąpił do walki z alkoholizmem. W 1957 zorganizował i prowadził społeczną inicjatywę przeciwalkoholową pod nazwą Krucjata Wstrzemięźliwości. W działalności tej zaangażowanych było blisko tysiąc kapłanów katolickich i ponad 100 tysięcy ludzi świeckich. Ówczesne władze nie chciały tolerować tego typu działalności i inicjatywa została zlikwidowana. W marcu 1961 ks. Franciszek został aresztowany, a następnie skazany na 13 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 3 lata. - Komuniści walczyli z ruchem wstrzemięźliwości, bo dla nich naród pijany był łatwiejszy do sterowania. - Uwięzili księdza Blachnickiego w tym samym więzieniu, w którym był przetrzymywany przez Niemców w czasie wojny. W więzieniu także narodził się pomysł ruchu oazowego, który żyje do dzisiaj, mimo że ks. Blachnickiego już dawno nie ma wśród nas – mówi Andrzej Kaliciński.
Małe wielkie Krościenko
Najbardziej kojarzonym miejscem z twórcą Ruchu Światło – Życie jest Krościenko, miejscowość usytuowana u wrót Pienin. Stało się tak, chociaż ks. Blachnicki nie wiązał z tym miejscem przyszłości. Miało stać się jednak inaczej.
Ksiądz Franciszek założył Ośrodek Katechetyczny w Katowicach, w czasach kiedy władza komunistyczna nie pozwalała na wydawanie kościelnych materiałów formacyjnych, które były potrzebne, i to w całej Polsce, a katowicki ośrodek był jedynym w kraju. Najczęstszym gościem z diecezji tarnowskiej był proboszcz Krościenka, który zapraszał wiecznie ogarniętego pracą ks. Blachnickiego w Pieniny. Ten nie korzystał z zaproszenia nie tylko z powodu braku czasu, ale także pieniędzy. Przyjazd był wypadkową wielu spraw, m.in. tego, że miał odczyt dla księży, a honorarium przeznaczył na leczenie swojej współpracowniczki. Po likwidacji ośrodka w Katowicach Krościenko stało się centrum oazowym tętniącym życiem. Z czasem przestało jednak wystarczać, a nawet sam region, bo tysiące ludzi zgłaszało się na oazy. Miejscowość stała się znana w Polsce i za granicą, skąd wielu tu przyjeżdżało, ponieważ dowiedzieli się, że w Krościenku jest taki ksiądz, który robi to co jest zakazane i gromadzi tłumy.
Moje życie przy ks. Blachnickim
W jaki sposób w otoczeniu ks. Blachnickiego znalazł się Andrzej Kaliciński? - To był rok 1976 – wspomina nysanin. – Miałem wtedy 27 lat. Za namową mojej mamy pojechałem do Krościenka. Dodam, że mama doskonale znała księdza Blachnickiego, działała w ruchu oazowym. W Nysie w tym czasie była mocna grupa oazowa działająca przy katedrze. W sąsiednim Otmuchowie również działała prężna grupa, której przewodził ks. prałat Olczyk. Byłem wtedy nauczycielem w szkole w Brzegu. Podczas rozmowy ksiądz Blachnicki zaproponował mi, żebym zajmował się samochodami ruchu oazowego. To zresztą było zgodne z moim wykształceniem. Wstępnie zgodziłem się. Miałem pilnować wymian olejów, napraw, itd. Ponieważ trwał jeszcze rok szkolny dotrwałem do jego zakończenia i jednocześnie zakończenia mojej pracy w szkole – dodaje pan Andrzej.
Po tym czasie pan Andrzej wyjechał do Krościenka, zmieniając całkowicie swoje życie. Jak się później okazało spędził tam cztery lata. Jakie było pierwsze spotkanie z ks. Blachnickim? - Przyjął mnie w swoim gabinecie- opowiada dalej Andrzej Kaliciński. - To miejsce pracy księdza było bardzo skromnie urządzone, żeby nie powiedzieć po spartańsku. Pamiętam, że na ścianie wisiała mapa Polski, a na nią nanoszone były punkty miejsc oazowych. Najwięcej było ich od morza wzdłuż granic wschodnich na południe i tak samo na zachodniej granicy Polski. Najmniej tych punktów było w środkowej części kraju. Nasza Opolszczyzna była prężna pod tym względem, co mnie bardzo cieszyło. „A tu znajduje się sztab generalny” – zażartował na temat swojego gabinetu ks. Blachnicki wiedząc, że niedawno wyszedłem z wojska i takie słownictwo jest jeszcze w mojej głowie. W czasie przedstawiania mi obowiązków do gabinetu wpadła Dorota – jego prawa ręka. Powiedziała: „Proszę ojca – bo tak się do niego wszyscy zwracali - milicja idzie!”. Ksiądz zachowywał się tak jakby powiedziała, że idzie listonosz. Wiadomo było, że „wizyta” milicjantów nie wróżyła niczego dobrego, ale on był niezwykle spokojny. Kiedy drugi raz Dorota wpadła do gabinetu ze słowami: „ale oni już są blisko!”, on dalej ze mną rozmawiał. Kiedy już purpurowa z emocji otworzyła drzwi po raz trzeci, on powiedział do mnie: ”Andrzeju, wyjdź na chwilę – ale potem koniecznie do mnie wróć, bo ja muszę z panami porozmawiać”. Ten spokój cechował go w życiu. Nie było u niego widać niepokoju, strachu – nawet w sytuacjach najbardziej podbramkowych. Wtedy ja wyszedłem z gabinetu, poszedłem na taras i zauważyłem sporą grupę zbliżających się milicjantów. Rozmowa z ks. Blachnickim była jednak krótka i nie miała większych konsekwencji. Co za człowiek, że nie ma w nim żadnego lęku? – pomyślałem. Wkrótce mnie poprosił do gabinetu i dalej rozmawialiśmy.
Mimo że pan Andrzej nie był zatrudniony jako kierowca dużo podróżował w tym charakterze z ks. Blachnickim. - Zapamiętałem moment, gdy kierując spoglądałem co jakiś czas na niego w lusterku, na jego przenikliwy wzrok. Opowiadał mi jak przyjechał do Oświęcimia, kiedy Niemcy kazali im skakać żabkami, kucać, wstawać, a mówił to z taką lekkością. W jego gabinecie było skromne łóżko a na stoliku nocnym była jego fotografia w pasiaku. Aż ciarki przechodziły, kiedy widziało się jego chude ciało, wytrzeszczone oczy ale jednocześnie w tych oczach nie było strachu. Wielokrotnie byłem świadkiem wizjonerstwa księdza, a czasami nawet – nie boję się użyć tego określenia – jego proroctw – mówi pan Andrzej.
Ta ostatnia podróż
Zaraz przywołuje też wspomnienie ostatniej dalekiej podróży przebytej z ks. Blachnickim - z Krościenka do Gdańska. To była późna jesień 1981 roku, na moment przed wprowadzeniem stanu wojennego. Nigdzie nie było benzyny, a my mieliśmy przejechać taki szmat drogi. To miało być ok. 800 km, bo najpierw jechaliśmy do Poznania, a potem do Bydgoszczy. Benzyny już brakowało, bo komuniści ograniczali przemieszczanie się ludzi. Do tej podróży wraz z innymi kierowcami przystosowaliśmy największy samochód jaki posiadaliśmy montując w bagażniku dodatkowy zbiornik na 150 l. I tak zaopatrzeni w zapas paliwa wyruszyliśmy. W czasie podróży wszędzie na stacjach były kilometrowe kolejki, a kierowcy nie tankowali tylko czekali. W Gdańsku ksiądz przebywał dwa dni, a dostaliśmy zaledwie 20 litrów i nie było żadnej nadziei, żeby gdziekolwiek kupić paliwo. Dojechaliśmy do Podkowy Leśnej, do zaprzyjaźnionego księdza na nocleg. I tu, w tej małej miejscowości, ksiądz Blachnicki dał mi wyraźne polecenie, żeby pojechać na tamtejszą stację benzynową. Ja w to wątpiłem mówiąc, że skoro nie ma paliwa w dużych miastach to co dopiero w takich małych. Stacja była już zamknięta, ale kilka samochodów stało, a w nich kierowcy, którzy mówili, że (!) dzisiaj po południu dowieźli paliwo, ale będą sprzedawać dopiero jutro rano. Powiedzieli, żebym zostawił samochód, ale przyszedł już o szóstej rano. Kiedy podzieliłem się tą dobrą informacją z księdzem Blachnickim miałem wrażenie, że on już o tym wiedział. Nazajutrz zapełniłem dwa zbiorniki, nie bez protestu stojących za mną kierowców, którzy obawiali się, że im zabraknie. Jakiś tydzień po powrocie zapukał do mojego pokoju ksiądz Blachnicki. Powiedział, że wie, że mam odbiornik, który dobrze „łapie” Radio Wolna Europa. „Puść mi, chcę wiedzieć co słychać w Polsce” - powiedział. Ksiądz posłuchał parę minut i posmutniał. Nic nie skomentował. To był wtorek, w czwartek już odleciał do Rzymu, a z soboty na niedzielę wprowadzono stan wojenny – dodaje Andrzej Kaliciński.
Ubecy w najbliższym otoczeniu
Ksiądz Blachnicki już nie wrócił do kraju. Stan wojenny zastał go w Rzymie. Nie mógł wrócić do Polski, bo był poszukiwany listem gończym. Rok później zamieszkał w polskim ośrodku w Carlsbergu, w zachodnich Niemczech. Założył tam Międzynarodowe Centrum Ewangelizacji Światło – Życie, którego częścią była także drukarnia i wydawnictwo. Ksiądz Blachnicki chciał, aby Carlsberg stał się punktem promieniującym nowymi ideami nie tylko na Polskę, ale także nas całą Europę Wschodnią. Organizował sympozja, seminaria i znane Marsze Wyzwolenia Narodów.
W 1984 roku w Carlsbergu pojawiło się małżeństwo - Jolanta i Andrzej Gontarczykowie szybko zyskując zaufanie ks. Blachnickiego. Zaczęli pracować w wydawnictwie - ona została jego kierownikiem, a mąż nadzorcą technicznym. W 1985 roku Gontarczykowa została wybrana prezesem Chrześcijańskiej Służby Wyzwolenia Narodów i była doradcą ks. Blachnickiego, i powołano ją nawet na stanowisko delegata rządu RP na uchodźctwie na terenie Carlsbergu.
Osoby pracujące z Gontarczykami zaczęły jednak zauważać, że skłócają oni ludzi pracujących w wydawnictwie. Zaczęły napływać informacje, że małżeństwo to agenci bezpieki. Na początku 1987 roku większość współpracowników ks. Blachnickiego nie miała już złudzeń dotyczących tego kim są, że zostali wysłani do Niemiec w celu inwigilowania księdza i rozbicia jego dzieła. Najbliżsi współpracownicy księdza Blachnickiego wspominali, że Gontarczykowie znikali w niedziele. Później okazało się, że jeździli do Austrii i Jugosławii zdawać raporty z inwigilowania księdza. Oficjalnie byli przykładną rodziną, uczestniczącą w mszach św., przyjmującą sakramenty.
Zanim zostali ostatecznie zdemaskowani zniszczyli wydawnictwo i drukarnię ks. Blachnickiego. Do księdza dochodziły informacje o Gontarczykach, ale uważał je za pomówienia i twierdził, że póki nie ma dowodów człowiek jest niewinny. Ks. Blachnicki otrzymał niezbity dowód o winie Gontarczyków pod koniec lutego 1987 roku. Wieczorem 26 lutego zdradził najbliższym współpracownikom swoją wiedzę. Był tym załamany. Miał też zdradzić, że następnego dnia rozmówi się z nimi. Rozmowa odbyła się przed południem. Po posiłku ks. Franciszek poszedł do siebie. Wkrótce wezwał dwie współpracowniczki. Obie zauważyły, że z księdzem dzieje się coś niedobrego – kaszlał, dusił się, na jego ustach pojawiała się piana. Wezwano lekarza. To jednak była agonia. Ksiądz zmarł w wieku 67 lat. Lekarz stwierdził, że był to zator płucny. Przy tym jednak nie występuje piana, jest za to charakterystyczna przy podaniu trucizny. Ostatnimi ludźmi, z którymi spotkał się poza pokojem byli Gontarczykowie…
Męczennik, który został otruty
Małżeństwo ubeków uciekło, a bezpieka przerzuciła ich do Warszawy, gdzie dostali mieszkanie. Po powrocie rozwiedli się, a Gontarczykowa po 1989 roku stała się walczącą feministką lansującą hasła proaborcyjne, pojawiała się na tzw. marszach równości. Według informacji, które można znaleźć w internecie w 1998 roku została radną sejmiku mazowieckiego z ramienia SLD, a nawet zastępcą dyrektora Departamentu Administracji Publicznej w MSWiA. Gdy IPN rozpoczęło swoje śledztwo, zwolniono ją z ministerstwa. Zmieniła nazwisko stając się Jolantą Lange i została prezesem Stowarzyszenia na Rzecz Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego Pro Humanum. Ostatnio wyszło na jaw, że jej stowarzyszenie otrzymuje duże dofinansowanie z budżetu miasta Warszawy.
Można odnieść wrażenie, że pierwsze śledztwo w sprawie śmierci ks. Blachnickiego było prowadzone tak, by prawda nie ujrzała światła dziennego. Prowadząca śledztwo prokurator Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Katowicach Ewa Koj odstąpiła od przesłuchania funkcjonariuszy SB zamieszanych bezpośrednio w inwigilację ks. Franciszka Blachnickiego i umorzyła śledztwo.
Niemal trzy lata temu pion śledczy IPN w Katowicach postanowił podjąć umorzone w 2006 śledztwo. 14 marca 2023 Instytut Pamięci Narodowej poinformował, że śmierć ks. Franciszka Blachnickiego w dniu 27 lutego 1987 nastąpiła na skutek zabójstwa poprzez podanie ofierze śmiertelnych substancji toksycznych. Wykazały to czynności przeprowadzone w Polsce oraz na terenie Niemiec, Austrii i Węgier przez Oddziałową Komisję Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Katowicach. – Kiedy włączyłem radio 14 marca pierwszą informacją, którą usłyszałem była ta, że ks. Blachnickiego otruto. Czy to jakiś znak? – pyta retorycznie Andrzej Kaliciński pokazując zdjęcia z czasów swojego pobytu Krościenku. Na kilku z nich widzimy uśmiechniętego ks. Blachnickiego z młodzieżą, ze współpracownikami. – Czas, który spędziłem na pracy przy nim wiele mi dał w życiu. Wróciłem do Nysy, ożeniłem się, a moja żona również wywodziła się z ruchu oazowego. Nie mam też żadnych wątpliwości, że ksiądz Franciszek powinien być uznany za męczennika.#
Agnieszka Groń
Foto: Archiwum A. Kalicińskiego
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Powieść s.f. tylko w streszczeniu !
Literat, a ty w ogóle zrozumiałeś coś z tego tekstu?
Przepiękne świadectwo. Bóg zapłać panu Andrzejowi za przekazanie prawdy o naszym męczenniku otrutym przez panią,która dalej ponoć zatrudnia prezydent Warszawy Trzaskowski.Pani ma 75 lat i dalej okłamuje nasze dzieci,wnuki i wprowadza zło w ich życie a w zamian otrzymuje milionowe dotacje za swoje zaangażowanie w propagowaniu aborcji i LGBT oraz innych takich jak nikomu nie potrzebne marsze równości i szerzenie feminizmu,przekazywaniu fałszu i kłamstw. Jak można pozwalać będąc obywatelem naszego państwa na szkalowanie,zabijanie niszczenie naszych kapłanów,naszej wiary,historii Jak można dawać przyzwolenie jak robi np.pan Trzaskowski na propagowanie tej pani Gontarczyk-Lange .
Mordowali takich księży, jak Blachnicki, czy Popiełuszko, bo wiedzieli, że oni potem będą biskupami, prymasami itd. Że kościół z nimi będzie silny. A przecież oni mieli swoich kandydatów na biskupów - Petzów i innych takich.