Reklama

Nad miastem unosił się niebywały swąd. Róża Radomańska wspomina powojenną Nysę

Nowiny Nyskie
26/12/2021 10:16

Róża Radomańska to prawdopodobnie najstarsza nysanka urodzona w naszym mieście. Przyszła na świat w 1933 roku. Po wojennej wędrówce wróciła do miasta w 1946 roku. Każdy zakątek Nysy znała do tej pory jak własną kieszeń, ale to co zobaczyła porażało i przerażało.

Żyliśmy pracą ojca
Rodzice pani Róży byli Ślązakami i pochodzili spod Raciborza. W 1922 roku przyjechali do Nysy. Co spowodowało, że nagle zmienili miejsce zamieszkania? - Ojciec był drukarzem i w Nysie dostał pracę w gazecie, która tutaj funkcjonowała. Jej tytuł brzmiał: „Neisse Zeitung” – opowiada pani Róża. - To był dziennik. Część gazety dostawali bezpośrednio z Berlina. To były teksty polityczne, a do tego dochodziły informacje lokalne – STĄD. Wiadomo, że świeże wiadomości musiały pojawić się w sprzedaży rano, a więc tato pracował w nocy - stwierdza.
Rodzina pani Róży mieszkała w bezpośrednim sąsiedztwie drukarni. – Nasz dom znajdował się w Kanonii, na Placu Kościelnym – tu gdzie obecnie mieści się bank. Zaś drukarnia taty stała tuż obok małego budynku sądu, na placu, który dzisiaj pozostaje niezabudowany. To nie było tak, że tylko tato żył swoją pracą – dla nas jego dzieci również było to bardzo ciekawe jak powstaje gazeta, ulotki – mówi dalej pani Róża zagłębiając się w szczegóły drukarskie.

A to zainteresowanie zajęciem ojca miał kto okazywać, bo rodzice naszej rozmówczyni doczekali się dziewięciorga pociech. - Ja byłam szósta w kolejności. Miałam trzech braci i pięć sióstr. Żyje jeszcze najmłodsza z moich sióstr, która mieszka w Heidelbergu – kontynuuje pani Róża, a my dodajmy, że cała rodzina może poszczycić się świetnymi genami – zarówno rodzice jak i rodzeństwo dożywało pięknego wieku – osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu, a nawet blisko stu lat. Świetna kondycja, w której znajduje się nasza rozmówczyni jest potwierdzeniem tej tezy.

- W Niemczech nie było szkół koedukacyjnych, a więc bracia chodzili do innych placówek, a my – dziewczyny do innych. Moją pierwszą szkolą była ta znajdująca się naprzeciwko katedry. Na bardzo wysokim poziomie stało nauczanie matematyki, ale bardzo silny nacisk kładziono też na naukę o Biblii i katechezę, której nauczał nas nauczyciel świecki. O Nysie zresztą mówiło się wówczas, że to „czarne miasto” - bardzo katolickie - dodaje. 
Na przyszłe zawodowe życie pani Róży wpływ miał jednak wspominany wysoki poziom matematyki. - Miałam świetnego nauczyciela i skończyłam szkołę handlową. Miałam także przedmioty uczące życia. W ostatnich klasach dla dziewcząt były lekcje kuchenne, czyli nauka gotowania. W budynku dzisiejszej „Budowlanki”, gdzie uczęszczałam nie było ku temu warunków, dlatego na takie zajęcia chodziłyśmy raz w tygodniu do „Mechanika”, tam była dobrze przygotowana kuchnia z piecem – dodaje pani Róża, która ukończyła szkołę w wieku 18 lat – w 1941 roku. - Nasz rok szkolny wyglądał inaczej – zaczynał się i kończył na wiosnę. Niemal natychmiast była dla mnie praca - w ubezpieczalni, ale po osiągnięciu dorosłości zostałam powołana do służby. Nie można powiedzieć, że to było wezwanie do wojska – była to pomocnicza służba wojskowa. Musiałam m.in. przejść musztrę przed komisją. Mój szef powiedział, że mój rocznik będzie przechodził przygotowanie przyfrontowe. On mówił, że nie chce, ale musi mnie zwolnić… - dodaje.

Wkrótce okazało się, że z takiego obowiązku znalazło się inne wyjście. 
Starsi bracia pani Róży byli w wojsku i ostrzegali ją, żeby nie szła do wojska, bo młode dziewczyny, młodzi chłopcy… różne rzeczy się działy. - Bracia mówili otwarcie, że dziewczyna w takich okolicznościach jest nie tylko do służby… Po prostu bali się o mnie i dbali o mnie – dodaje.
Ze służby można było – kolokwialnie mówiąc – wykręcić się przedstawiając zaświadczenie o pracy na terenach okupowanych, co też było traktowane jak służba. 
Takim miejscem był Chrzanów, gdzie podobną działalność prowadził kolega dotychczasowego szefa pani Róży. Młoda kobieta wyjechała więc samotnie do nowego miejsca i nowej pracy. – Tam również pracowałam w biurze – też w ubezpieczalni. W Chrzanowie było bardzo mało Niemców, a ja nie potrafiłam nic powiedzieć po polsku.
Dodajmy, że pojęcie „ubezpieczalnia” miało wówczas inne znaczenie niż obecnie. Taka instytucja wypłacała pieniądze za chorobowe dla pracowników, a więc był inny system niż teraz - chorobowego nie wypłacał zakład pracy tylko właśnie ubezpieczalnia. - Byłam tam do stycznia 1945 roku i wtedy zaczęła się moja mała odyseja. W związku z nadchodzącym frontem w Chrzanowie nie funkcjonowały już banki. Od szefa dostałam mniej więcej 13 tys. marek, które miałam przewieźć i wpłacić do banku w Nysie. To była bardzo duża suma pieniędzy, ale on miał do mnie zaufanie, tak zresztą jak inni ludzie, których spotkałam w życiu. Mój szef sam poszedł na front - dodaje.
Pani Róża dotarła do Nysy z torbą pieniędzy i po raz ostatni zobaczyła obraz miasta, w którym przyszła na świat - pięknego, tętniącego życiem, pełnego zabytków. – Przyszłam do jednego z banków i powiedziałam, skąd przyjechałam, jaka jest sytuacja w Chrzanowie… Wtedy jeden z pracowników podszedł do mnie i zaczął krzyczeć, co ja mówię za herezje, jaki front?!, że spotka mnie kara za zdradę! Po prostu nie wierzyli w to co mówiłam, a przecież mówiłam prawdę….
Pani Róża udała się więc do innego banku, gdzie bez problemu przyjęli jej gigantyczną wpłatę.
Pani Róża nie miała jednak możliwości zameldowania się w Nysie, a bez tego nie mogła dostać karty na jedzenie. Oczywiście zamieszkała u rodziców, ale w mieście robiło się coraz niebezpieczniej. 
- Sąsiedzi byli różni… Patrzono na nas jak na szpiegów, kiedy mówiliśmy, że zbliża się front – dodaje.

Nie poznałam miasta
Nadszedł ten moment. Rodzice pani Róży wzięli co mogli, a więc koce, pościel, ciepły ubiór i pieszo uciekli do Czech.
Z kolei pani Róża z dwiema młodszymi siostrami wyjechała do Magdeburga. Jedna z sióstr miała wówczas zaledwie 9 lat i jedyne czego chciała to powrotu do mamy. Pani Róża przemieściła się z nimi na wieś koło Magdeburga. - Nie miałyśmy z czego żyć. Było tam dwóch dużych rolników, ale nie chcieli takich cherlaków jak my do pracy. Wiedziałam, że muszę być odważna, muszę dbać o siostry…
Pani Róża odnalazła rodziców za pośrednictwem Polskiego Czerwonego Krzyża. Do Nysy przyjechała w 1946 roku. – Pamiętam, że nad miastem unosił się niebywały swąd, który uniemożliwiał oddychanie. Znałam to miasto jak własną kieszeń, a jednak były momenty, że musiałam się zastanowić, gdzie jestem, bo ilość gruzów utrudniała identyfikację miejsca, w którym się znajdowałam. Nawet nie umiałam płakać nad takim widokiem. Już nie widzieliśmy Armii Czerwonej. Prawdopodobnie zakładali tory i to co było można wywieźć załadowali na wagony – wspomina.
Rodzice pani Róży zamieszkali na ul. Matejki, gdzie na parterze senior rodu – pozostając wierny swojemu zawodowi i jednocześnie pasji – prowadził nadal małą drukarnię. Nie zostali jednak w Nysie na zawsze. Wyjechali w 1958 roku do Niemiec z najmłodszą córką, która dzisiaj ma 85 lat i co roku odwiedza panią Różę w Nysie.
Pani Róża wyszła za mąż w 1954 roku za Jana Radomańskiego, późniejszego przewodniczącego Prezydium Rady Narodowej. Dochowali się dwóch synów, z których pani Róża jest bardzo dumna. – Ja zawodowo byłam księgową, główną księgową. Nigdy nie czułam niechęci od ludzi, że jestem Niemką. Może dlatego, że po prostu miałam szczęście do ludzi – dodaje.
Agnieszka Groń

Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    Gienek i Andrzej - niezalogowany 2021-12-26 19:15:45

    Urodzona w 1933 a w 1945 poszła do pracy po ukończeniu szkoły średniej kto to pisze takie artykuly

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    Rysiek - niezalogowany 2021-12-27 20:32:23

    Dziennikarka źle obliczyła -powinna napisać "urodziła się w 1923 roku" i wszystko pasuje.

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo nowinynyskie.com.pl




Reklama
Wróć do