
17-letniego Patryka Smolenia szukało w poniedziałkowy wieczór (8 stycznia) kilkudziesięciu mieszkańców Lipnik, wsi w której mieszkał. Wszyscy wiedzieli, że chłopiec cierpi na ataki padaczki, a upływający czas był głównym wrogiem poszukiwań. Według rodziny Patryka kierujący akcją poszukiwawczą policjant nie zgodził się na udział w niej strażaków, a przez to finał okazał się tragiczny. Chłopiec nie żyje.
Tu go nie było
Patryka znali i lubili wszyscy mieszkańcy wsi. Chłopiec był w umiarkowanym stopniu upośledzony, ale doskonale radził sobie w życiu - miał dobrą pamięć, świetną orientację w terenie, na co dzień chodził do szkoły przy ul. Grodkowskiej w Nysie. - Kiedy Patryk przyjeżdżał ze szkoły - tak około 15.30 - szedł do skrzynki pocztowej, która znajduje się przy drodze - opowiada Grzegorz Smoleń, ojciec chłopca. - To był taki jego rytuał, forma rozrywki, kontaktu z ludźmi. Czasami szedł też do sklepu, po drodze porozmawiał z ludźmi, których napotkał. Fakt, że wyszedł z domu w miniony poniedziałek zupełnie nas więc nie zaniepokoił. Do 15 minut zazwyczaj był już w domu z powrotem. Tamtego dnia żona akurat wróciła od mojej mamy i zapytała, czy Patryk już jest - wspomina.
Chłopca jednak nadal nie było, mimo że wspomniany kwadrans już minął. Grzegorz Smoleń wsiadł więc do samochodu chcąc odnaleźć syna. Przyznaje, że mimo, iż zrobiło się już ciemno nie czuł niepokoju o syna, nie pojawiła się w jego głowie myśl, że mogło stać się coś złego. Kilka razy zdarzyło się bowiem, że Patryk „zagadał się” ze spotkaną osobą. - W kiosku powiedziano mi, że Patryka tutaj nie było - kontynuuje relację z tamtego feralnego wieczoru Grzegorz Smoleń. - Zapytałem o syna jakąś spotkaną osobę, która widziała go na drodze z listem. Mówił, że idzie do sklepu po Coca-Colę. Jeszcze raz pojechałem więc do kiosku dopytać się, czy Patryka rzeczywiście tam nie było. Odpowiedź była taka sama - nie było go - stwierdza.
Kategoria nr 1, ale...
Pan Grzegorz wypytywał o syna jeszcze kilku mieszkańców, ale efekt był taki sam - chłopca nikt nie widział. Ojciec Patryka - zdając sobie sprawę, że każda minuta w poszukiwaniach syna jest na wagę jego życia, zadzwonił o pomoc do swojego brata - Sebastiana Smolenia, który jest w grupie strażaków ochotników w Lipkach koło Brzegu specjalizującej się w poszukiwaniu zaginionych osób.
W międzyczasie do poszukiwań przyłączyło się ok. 70 mieszkańcy wsi. - Pierwsze co zrobiłem po przyjeździe do Lipnik - widząc, że Patryka szuka tak dużo osób - to pojechałem poza teren wsi i szukałem chrześniaka w polach - mówi Sebastian Smoleń. - Stamtąd ok. godz. 17.40 zadzwoniłem na policję do Nysy. Zostałem przełączony na komisariat do Otmuchowa. Powiedziałem, jaka jest sytuacja, że istnieje zagrożenia życia, bo Patryk ma ataki padaczki, a jest ciemno i spada temperatura. Policjant powiedział mi, że wszystkie patrole są poza komisariatem, ale postara się kogoś wysłać. Ja w tym czasie wróciłem do wsi. Za jakieś 15-20 minut przyjechało dwóch policjantów w nieoznakowanym samochodzie. Kierowca został w aucie, a ja podszedłem do policjanta, który wysiadł. Powiedziałem mu, że potrzebujemy większej ilości ludzi, bo jest ok. minus 3 stopnie Celsjusza i że istnieje zagrożenie życia - kategoria nr 1 (od aut. zapis o trzech kategoriach poszukiwań znajduje się w zarządzeniu Komendanta Głównego Policji dotyczącego poszukiwania zaginionych m.in. osób chorych, upośledzonych). Usłyszałem wtedy od policjanta, że to on jest od ustalania kategorii - opowiada pan Sebastian.
Według dalszej relacji strażaka, a jednocześnie wujka Patryka, policjant włączył latarkę w swoim telefonie komórkowym i świecąc nią po rowach „prowadził akcję poszukiwawczą”. - W tym czasie przez jakieś pół godziny byłam przesłuchiwana przez tego policjanta. Padały pytania, czy Patryś może z kimś pojechał, a może gdzieś poszedł, czy ma orientację, itd. Padały takie pytania, które niczemu nie służyły, a jedynie powodowały tylko stratę czasu. Ja znałam swoje dziecko i powtarzałam, że nigdy nigdzie daleko nie odszedł, że on jest gdzieś blisko... Byłam pewna, że on jest w odległości stu metrów - mówi z płaczem Dorota Smoleń, która od tamtego dnia przyjmuje środki uspokajające.
Ludzie (nie)potrzebni
Czas płynął nieubłaganie i chociaż mieszkańcy wsi szukali Patryka nie udało się go na tamten moment znaleźć.
- Kiedy na miejscu pojawili się strażacy ochotnicy policjant, o którym mówiłem wcześniej nie zgodził się na włączenie ich do akcji poszukiwawczej, a procedura jest taka, że bez takiej zgody strażacy nie mogą działać, bo muszą stosować się do rozkazów dowódcy poszukiwań, czyli w tym przypadku wspomnianego policjanta - mówi dalej Sebastian Smoleń. - Policjant takiej zgody nie wydał. Stwierdził, że wzywa przewodnika z psem, który będzie poszukiwał Patryka.
Najbliżsi chłopca wspominają jeszcze jeden bolesny dla nich moment tamtego tragicznego wieczoru. - Mamy znajomego strażaka zawodowego, który jest przyjacielem rodziny. On również przyjechał na miejsce. Powiedział „dowodzącemu” policjantowi, że może sprowadzić nawet stu strażaków ochotników. Od policjanta dowiedział się jednak, że...nie potrzeba ludzi - dodaje pan Sebastian.
Dodajmy, że odległość, jaka dzieli Lipniki od Nysy to 20 km. - Na policjanta z psem czekaliśmy ok. godzinę - mówi z kolei Grzegorz Smoleń. - Okazało się, że kiedy pies rozpoczął poszukiwania minął ciało Patryka przechodząc ok. 2 metry od niego. Patryka znaleźli strażacy, którzy do tej pory musieli bezczynnie czekać przez kilkadziesiąt minut.
Chłopca znaleziono praktycznie w centrum wsi, z niewiadomej przyczyny znalazł się po drugiej stronie siatki odgradzającej nieruchomość od drogi. Tak jak przeczuwała jego matka - był bardzo blisko...
„Trzeba było szukać”
Ten moment nastąpił ok. godz. 19.45. Jeden ze strażaków rozpoczął akcję ratunkową jednak chłopca nie udało się uratować. - Kiedy znaleziono Patryka policjant, który teoretycznie dowodził akcją pochylił się nad jego ciałem, a ja wtedy powiedziałem do niego: „Co, nie potrzebował pan pomocy ludzi?! A może coś dało się zrobić!”. Wtedy bezczelnie odpowiedział mi, że trzeba było szukać, a nie palić papierosy. To mnie bardzo dotknęło, bo Patryk był moim chrześniakiem, szukałem go, a papierosy były po prostu z nerwów. To były co najmniej nieetyczne słowa ze strony funkcjonariusza POLICJI! - stwierdza rozgoryczony Sebastian Smoleń.
Rodzina Patryka dodaje, że kiedy znaleziono jego ciało nagle na miejscu pojawiły się co najmniej cztery radiowozy policji. - Ludzie w nerwach zaczęli krzyczeć do nich, że policja tylko potrafi siedzieć w samochodach - dodaje Grzegorz Smoleń.
- Ten policjant spowodował, że zmarnowano czas! Gdyby pozwolił działać strażakom oni zapaliliby mocne światło z samochodu strażackiego i w ciągu kilku - kilkunastu minut znaleziono by Patryka. O jakim zacieraniu śladów on mówił?! Przecież ludzie i tak chodzili, i szukali a przez to „zacierali ślady” - dodaje pan Sebastian.
Na miejsce przyjechał oczywiście prokurator, który zarządził sekcję zwłok. Tego momentu nie widziała już pani Dorota, która zasłabła i przyjechała po nią karetka pogotowia. - Dla policji najważniejsze były procedury, dla mnie moje dziecko... - rzuca matka nieżyjącego chłopca.
Z rodziną Patryka rozmawialiśmy na dzień przed jego pogrzebem. Cała wieś współczuje i płacze za 17-latakiem, który był ulubieńcem mieszkańców.
- Już byłem na policji w Nysie i wniosę skargę na tego policjanta. Ja osobiście wnioskowałem, że chcę być przesłuchany „na protokół”, ale do tej pory nie byłem wezwany na komendę. O sprawie została poinformowana także Komenda Główna Policji - stwierdza Sebastian Smoleń.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Dlaczego dziecko było bez opieki?
Po dwóch godzinach dopiero zadzwonili na policję i mają pretensje.
Wszyscy w lipnikach wiedzą że matka jeździła na okrągło z ojcem za granicę do Austrii do pracy. A dziecko chodziło samo bez opieki gdzie chciało. Wszyscy o tym wiedzieli. Nawet dziecka do kościoła kiedy chciał iść, nikt nie zaprowadził ani nie zawiózł chociaż każdy ma samochód w rodzinie.Obcy ludzie go wozili.