
To oni jako pierwsi mają kontakt z zakażonymi koronawirusem. Rozmawiamy z nyskimi ratownikami medycznymi, którzy na co dzień mierzą się z pandemią i jej ofiarami. O tym, jak funkcjonują opowiadają nam Łukasz Majcherowicz i Łukasz Styś.
"Nowiny Nyskie" - Jak wygląda Wasza praca w czasie pandemii koronawirusa?
Łukasz Majcherowicz - Jesteśmy na pierwszej linii frontu. To od nas zaczyna się kontakt pacjenta ze służbą zdrowia, my przyjeżdżamy do niego do domu i mamy kontakt z jego rodziną. Jeżeli jedziemy do osoby, która jest potencjalnie podejrzana o zakażenie koronawirusem, to przebieramy się w szczelne kombinezony, które zabezpieczają przed dostępem drobnoustrojów i wirusów do naszego organizmu. Zakładamy też maski, które nie przepuszczają zarazków. Jest to uciążliwe, bo kombinezony są szczelne przez co spływa po nas pot. Zimą mamy dodatkowe warstwy ciepłej odzieży, co powoduje jeszcze większy dyskomfort po założeniu odzieży ochronnej. Pracujemy w kombinezonach, dlatego w karetkach rozpoznajemy się tylko po oczach.
"NN" - Jak działa system ratownictwa medycznego w warunkach covidu?
Łukasz Majcherowicz - Epidemia trwa już rok, jednak to w ostatnim czasie mamy najwięcej wyjazdów związanych z epidemią. Na naszym terenie system działa i nic nie wskazuje na to, żeby miało dojść do jego zapaści. Oczywiście, wyjazdów jest więcej, dlatego nie wszyscy pacjenci mają szansę trafić do naszego szpitala. Jeździmy wtedy z nimi do pobliskich szpitali. To jest jednak decyzja dyspozytora pogotowia ratunkowego, który wie, czy naszego pacjenta przyjmie szpital w Białej Prudnickiej, Głuchołazach, Opolu, a może szpital covidowy w Kędzierzynie-Koźlu. Dla nas najważniejszy jest pacjent i staramy się go umieścić tam, gdzie będzie miał najlepszą opieką. Decyzję podejmuje jednak dyspozytor pogotowia, a nie my sami.
"NN" - Czy pod nyskim szpitalem tworzą się kolejki karetek?
Łukasz Styś - Nie ma kolejki karetek pod SOR, choć mogą się zdarzyć jakieś pojedyncze sytuacje tego typu. Wydaje się nam, że w Nysie działa to płynnie, co wynika z dobrej organizacji pracy na SOR. Jednak sytuacja jest na tyle dynamiczna, że może się zmienić z dnia na dzień. Jednego dnia są miejsca w szpitalu, drugiego już ich nie ma i okazuje się, że musimy jechać z pacjentem gdzieś dalej.
Łukasz Majcherowicz - W powiecie nyskim sobie radzimy, a wręcz nauczyliśmy się radzić sobie z problemami wywołanymi przez covid.
"NN" - Kiedy jeździcie do innych szpitali?
Łukasz Styś - W przypadkach, kiedy pozwala na to stan pacjenta, a więc nie ma zagrożenia dla jego życia. Ważne jest też to, czy pacjent oprócz covida ma inne choroby. Są oni kierowani do tych ośrodków, gdzie otrzymają najlepszą pomoc. Oczywiście, kiedy pacjent potrzebuje natychmiastowej pomocy szpitalnej, to jest przyjmowany. W nyskim szpitalu mamy dwa oddziały zakaźne - covidowe, ale zdarza się tak, że konieczne jest przewiezienie go do tzw. jednoimiennego szpitala w Kędzierzynie-Koźlu.
"NN" - Czy system służby zdrowia traci wydolność?
Łukasz Majcherowicz - Może tak się dziać w dużych aglomeracjach miejskich ze względu na dużą ilość potencjalnych pacjentów. Generalnie jest bardzo ciężko, ale u nas nie ma jeszcze zapaści.
"NN" - Czasami słyszy się, że liczy się tylko covid, a służba zdrowia zapomniała o innych chorobach...
Łukasz Majcherowicz - Z naszych obserwacji wynika, że 80% wyjazdów to są wyjazdy covidowe. Inne choroby jednak nadal istnieją, mimo iż mówi się, że zapomnieliśmy o innych chorobach, co nie jest prawdą. Nikt, kto ma udar, ostry zespól wieńcowy lub inne ciężkie zagrożenie zdrowia, nie zostanie bez pomocy, bez względu na to czy ma covid. Zdarza się, że jedziemy do innych ośrodków z taką osobą, ale tylko dlatego, że tam szybciej otrzyma specjalistyczną pomoc.
Łukasz Styś - Reżim sanitarny, wprowadzony przez covid, spowolnił inne choroby zakaźne. Dezynfekcja rąk i maseczka przyczyniły się do zmniejszenia roznoszenia się grypy i innych chorób zakaźnych, których liczba się zmniejszyła. Taką ciekawostką jest to, że kiedy była mocna izolacja było mniej zdarzeń takich jak wypadki, zasłabnięcia, itp., bo ludzie siedzieli w domu.
"NN" - A czy jakichś innych zachorowań było więcej?
Łukasz Majcherowicz - Zauważyliśmy wzrost przypadków depresyjnych i nerwicowych, które wynikały z zamknięcia ludzi. To co się dzieje, to też dramaty ludzi, którzy nie tylko nie mogą się kontaktować z rodzinami, ale też tracą pracę czy firmy. Nieraz spotykamy się z takimi przypadkami.
"NN" - Czy koronawirus został już oswojony?
Łukasz Styś - Najgorsza sytuacja była na początku epidemii, kiedy była to duża niewiedza. My pracowaliśmy nie wiedząc do końca, czym jest covid i też się baliśmy tej choroby, bo nie wiedzieliśmy jak ją przejdziemy. Baliśmy się, co będzie z nami i naszymi rodzinami. W większości przechorowaliśmy covid, tak jak nasze rodziny i wiemy na ten temat trochę więcej. Teraz, kiedy jesteśmy w większości zaszczepieni, mamy nadzieję, że jeśli znowu zachorujemy, to nie przejdziemy tego tak ciężko. Na początku był taki okres, że pielęgniarki, ratownicy i lekarze z SOR chorowali, co np. doprowadzało do tego, że wyłączona była karetka z systemu.
Łukasz Majcherowicz - Oswoiliśmy się z tym, ale chcemy podkreślić, że zagrożenie tą chorobą jest bardzo wielkie. Jesteśmy zaniepokojeni niewiedzą ludzi nie tylko medyczną, ale też bagatelizowaniem tej choroby. Np. mówi się, że jest to kolejna grypa ale my jeździliśmy w minionych latach do powikłań po grypie, takich jak gorączka, zasłabnięcie, odwodnienie czy zapalenie mięśnia sercowego, ale to nie miało takiego dramatycznego przebiegu i nie dotykało ludzi młodych. Grypę najciężej przechodzili najstarsi i dzieci. Tutaj te objawy są zupełnie inne i mają piorunujące działanie, jak np. nagła niewydolność oddechowa. Niestety, dopiero ktoś, kto się osobiście przekona, że z tą chorobą nie ma żartów, to zmienia zdanie. Na początku pandemii ludzie bardziej się przejmowali, trzymali dystans od siebie, zasłaniali usta, a teraz jakby przestali się tym przejmować. Naprawdę, dystans, maseczka i dezynfekcja to niewiele, ale mogą uratować komuś życie.
"NN" - Czy testujecie pacjenta już w karetce?
Łukasz Styś - Każdemu pacjentowi robimy test na covid w karetce, zanim jeszcze trafi do szpitala. Nasze testy w ciągu 15 minut pokazują czy ktoś jest zakażony czy nie. Jeśli wynik jest pozytywny, to informujemy personel medyczny tam gdzie go przewozimy, a także dyspozytora pogotowia. Za jego pośrednictwem informacja trafia do rodziny i osób, które były w kontakcie z tą osobą.
"NN" - A czy mieliście do czynienia z sytuacją, że szpital nie chciał przyjąć pacjenta, który miał zapaść i byliście odsyłani od jednego do drugiego?
Łukasz Majcherowicz - Nie mieliśmy takich sytuacji, że nie zostaliśmy przyjęci z pacjentem. Zdarzało się natomiast, że musieliśmy czekać w kolejce, zanim nas przyjęto. Jeśli jest to bezpośrednie zagrożenie życia, np. masywny krwotok po urazie, to pacjent jest przyjmowany od razu. Jego nie można trzymać w karetce. Natomiast, kiedy mamy pacjenta stabilnego, któremu sami możemy pomóc - monitorować i podać leki, to nic się nie dzieje, że czeka.
Łukasz Styś - Kiedy czekamy z pacjentem, to nie jest tak, że jesteśmy zostawieni sami sobie - jesteśmy konsultowani przez dyspozytora i lekarza SOR. W karetce mamy świetny sprzęt i potrafimy się zająć pacjentem.
"NN" - Jak długo trwa dezynfekcja karetki?
Łukasz Majcherowicz - Wygląda to tak, że jak oddajemy pacjenta to najpierw spryskujemy nasze kombinezony środkiem dezynfekującym. Potem otwieramy szafki i torby w karetce, z których braliśmy sprzęt używany przy tym pacjencie. Do dyspozycji mamy urządzenie fumigujące, które wtłacza do karetki środek dezynfekujący w postaci gorącej pary.
Łukasz Styś - Cały proces trwa kilkadziesiąt minut. Fumigacja to ok. 10 minut, po której trzeba wywietrzyć pojazd, co trwa kolejnych 15 minut. Robimy to jak najszybciej, ale musimy odczekać, żeby karetka była czysta i żeby kolejny pacjent miał pewność, że nie jest przewożony autem, którym przed chwilą jechał pacjent z covidem.
"NN" - Cały czas pracujecie w kombinezonach?
Łukasz Majcherowicz - Tak. Musimy być w kombinezonach, bo pacjenci z dusznościami kaszlą, wykrztuszają z siebie wydzieliny i to wszystko unosi się w małym wnętrzu karetki. Jest nam o wiele trudniej pracować w tych ubiorach, bo one nie przepuszczają powietrza. Po twarzy leje się pot, parują okulary, a wykonanie wkłucia w takim stroju jest bardzo trudne.
Łukasz Styś - Duży problem mają nasi kierowcy, którzy muszą manewrować mając ograniczone pole widzenia. Strój ogranicza też ich ruch, więc nie mogą się swobodnie rozglądać. Tu prosimy kierowców, że jeśli nawet nie jedziemy na sygnale, to prosimy o wyrozumiałość, bo prowadzenie w takim stroju jest utrudnione.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie