
- Fakt, że zaatakowałem we wrześniu Matterhorn był konsekwencją tego, że nie udało mi się go zdobyć wcześniej. Matterhorn siedział bardzo mocno w moich planach i w mojej głowie. Byłem tą górą zafascynowany od dziecka. Musiałem ją bezwzględnie zdobyć! – mówi Marcin Szczerski z Nysy, który we wrześniu samotnie i bez zabezpieczeń zdobył ten jeden z najtrudniejszych szczytów alpejskich wchodząc od strony Szwajcarii.
Jak nie teraz to kiedy?!
Matterhorn (4478 m n.p.m.) jest szóstym co do wielkości szczytem alpejskim leżącym na granicy szwajcarsko – włoskiej. To jeden z najbardziej znanych szczytów świata, a jego sylwetka jest często utożsamiana z symbolem góry w ogóle. Trzeba też dodać, że jest jednym z najpóźniej zdobytych szczytów alpejskich. Marcin Szczerski przyznaje, że miał przed Matterhornem wyjątkowy respekt. - W tamtym roku schodziłem z tej góry i wtedy ktoś tam zginął. Było to dodatkowe obciążenie, chociaż sama perspektywa zdobycia tej góry generuje duże obciążenie psychiczne. By się z nią zmierzyć, trzeba bowiem być technicznie, psychicznie i fizycznie doskonale przygotowanym. Oprócz tego, trzeba mieć dużo szczęścia – dodaje Marcin Szczerski.
Wcześniejsza rezygnacja nysanina ze zdobycia tej góry wynikała z alpinistycznego rozsądku. – Byliśmy tam 6 października. Pogoda była wtedy bardzo kiepska, a co najgorsze, spadł świeży śnieg, który wyklucza wspinanie. Nie można bowiem wbić w niego czekanu, bo śnieg jest jeszcze za słaby. Wtedy też nie dało się wspinać na „letnio”, czyli rękami. Tym razem, czyli zaledwie kilkanaście dni temu trafiliśmy na idealne warunki. Wrzesień jest zresztą jednym z lepszych okresów - jest mniej ludzi, a warunki pogodowe są wciąż dobre - dodaje.
Marcin Szczerski już tydzień przed wyjazdem do Szwajcarii śledził bacznie prognozy pogodowe dla Matterhornu. - Okazało się, że w weekend jest szansa na 2-3 dni dobrej pogody i może się udać, więc jak nie teraz to kiedy?! – wspomina z uśmiechem satysfakcji. – Oczywiście przed wyjazdem do Szwajcarii długo pracowałem nad swoją kondycją. Przez sezon pracowałem jako ratownik WOPR, więc codziennie chodziłem z centrum miasta do woprówki pieszo. W sierpniu, jeszcze przed pracą, zacząłem jeździć na Kopę Biskupią, tzn. o godz. 5.00 rano wbiegałem na Kopę czerwonym szlakiem, czyli najbardziej stromym, zbiegałem do Czech i z powrotem do Polski. Tym samym robiłem ok. 600 – 700 metrów przewyższenia. Czasami pokonywałem taką trasę dwa razy dziennie. To przygotowywało moje mięśnie, ścięgna, stopy do tego, co mnie czekało w Alpach - wspomina.
Marcin Szczerski dodaje, że w przygotowaniach zabrakło mu jednego elementu. – Mimo mojego atletyzmu, który – jak myślę jest na dość wysokim poziomie i nad którym cały czas pracuję - ten czynnik okazał się być jednym z kluczowych – kontynuuje. - Na wysokości między 4 a 5 tys. m n.p.m. jest zaledwie 60 proc. tlenu w powietrzu. Trzeba mieć więc niezwykle wydolny organizm, żeby poradził sobie z tym deficytem, a przy tym nie wolno zapominać, że nasz organizm musi sprostać potwornemu wysiłkowi – dodaje.
Góra dla najsilniejszych
Na Matterhorn nie ma dróg szlakowych. Nie jest to więc góra dla turystów. Do tego dochodzą kruche skały, a wspinający się często zrzucają ich odłamki. - Kolejnym czynnikiem jest bardzo trudna droga - 1,5 km przy grani i jest bardzo zawiła i bardzo łatwo jest się tam zgubić. Orientacja i wyszukiwanie drogi to więc kolejny element, który czyni tę drogę wyjątkowo niebezpieczną. Większość wspinających się na Matterhorn zabiera ze sobą przewodników, z którymi się związują linami, a oni oczywiście bardzo dobrze znają drogę. Takich przewodników mijałem podczas swojego ataku ok. dwudziestu. Ten szczyt jest jednym z najsłynniejszych na świecie i dlatego… kusi. Tak samo jak na Mount Evereście - kogoś kto ma pieniądze i jest w stanie za to zapłacić to przewodnicy niemal wciągają na szczyt. Tak samo jest tutaj – przewodnik bierze 1,5 tys. franków, czyli ok. 7 tys. zł za taką próbę. O godz. 4.00 nad ranem wychodzą ze schroniska i jeśli do godz. 14.00 nie uda się im wejść na szczyt to zawracają. Takich ludzi jak ja – wchodzących samodzielnie – było pięcioro w tym jedna Azjatka, która naprawdę mi zaimponowała, bo szła bardzo szybko. Do tego jeszcze zespół szwajcarski, Włosi i Niemiec – wylicza Marcin Szczerski.
Szacuje się, że od pierwszego wejścia na szczyt w XIX wieku zginęło zdobywając Matterhorn ok. 500 alpinistów. I jeszcze raz trzeba przypomnieć, że to nie byli turyści, którzy dla relaksu wybrali się na górski spacer - to jest góra wyłącznie dla wspinaczy.
Marcin Szczerski rozpoczął zmierzanie się z Matterhornem od aklimatyzacji. – Wszedłem na sąsiedni czterotysięcznik, przespałem noc na wysokości. Nie mógł tego zrobić mój kolega z Zurychu, który również wyruszył ze mną. Dojechał do mnie dopiero ok. godz. 1.00 w nocy z piątku na sobotę, a więc był już zmęczony. Raczej z góry było wiadomo, że nie uda mu się wejść na szczyt. Dotarł do mnie na wysokość 2600 m n.p.m. i razem poszliśmy dalej. Ustaliliśmy, że nie związujemy się liną, nie idziemy jako zespół, ale w zasięgu wzroku – dodaje Marcin Szczerski.
Który moment wspinaczki był najtrudniejszy? – Z trudem zaczęło mi się wspinać powyżej 3 tys. metrów - mówi dalej nysanin. - Zacząłem wtedy bardzo mocno odczuwać wysokość. Musiałem co jakiś czas zatrzymywać się i uspokajać oddech. Miałem nawet myśli czy mój organizm w ogóle to wytrzyma, tym bardziej że miałem świadomość, że z każdym metrem będzie coraz gorzej, a przede mną było ich jeszcze kilkaset. Szacuję, że spadek formy trwał do ok. 4 tys. m n.p.m., gdzie był rodzaj schronu i gdzie wycofał się mój kolega. Wcześniej było takie miejsce, gdzie najmniejszy błąd mógł spowodować najgorsze. Mieliśmy sporo problemów, żeby pokonać to miejsce. Wtedy kolega powiedział: ”Marcin, ja dalej nie idę. Powodzenia”. To było rozsądne wyjście.
Marcin Szczerski dodaje, że fakt, iż został sam w drodze na szczyt wyzwolił w nim niebywałe pokłady adrenaliny: „jestem sam i MUSZĘ”. - Nawet jeśli masz współtowarzysza, gdzieś za sobą to jest to poczucie, że ktoś jest, a to ważne. A teraz zostałem sam i przestałem odczuwać fizyczne dolegliwości. Jeszcze na 4200 metrach spotkałem dwóch włoskich przewodników. Zapytali, gdzie mój kolega. Odpowiedziałem, że został w schronie. Oni na to do mnie: „Nie idź! Zwariowałeś!”. Zaczęli mnie straszyć, że przede mną dopiero są prawdziwe trudności. Wiedziałem o tym, ale mój organizm przeszedł w tryb walki. Wziąłem naszą wspólną linę, na której później mieliśmy wracać. Tam był już pion. Pełna koncentracja i skupienie. Ale nie było szans, żebym nie wszedł! – dodaje alpinista.
Czysta radość
I udało się! - Na szczycie były nieziemskie widoki, a ja w emocjach – od łez po euforię. Niesamowite uczucie! Realizacja tego samotnie, w takim stylu, bez zabezpieczeń to coś pięknego. Na szczycie od strony włoskiej znajduje się krzyż. Przeszedłem w tamtą stronę ok. 100-metrową granią. Spotkałem tam Włochów, którzy weszli od strony swojego kraju. „Jesteś mocny” – usłyszałem od jednego. - Nie wydaje mi się - odpowiedziałem, a on powtórzył, że jestem silny. Długo chodziło mi po głowie, że robiąc takie rzeczy, nie mam takiego przekonania o sobie. Ja cały czas pracuję, żeby zwalczać swoje słabości i mam dużo do zrobienia. Bo pewność siebie, że jest się mocnym i nie trzeba nad sobą pracować, może zgubić.
Trzeba się dużo wspinać
Marcin Szczerski dodaje, że chciałoby się, aby chwila na szczycie Matterhornu trwała wiecznie, ale trzeba było szybko rozpocząć schodzenie. - Większość wypadków w górach następuje przy zejściach. - Wtedy dopiero zaczynają się trudności – organizm jest przemęczony, następuje psychiczne rozluźnienie, a ja schodziłem 10 godzin! – stwierdza.
Oczywiście podczas drogi powrotnej Marcin Szczerski spotkał się z kolega, który czekał na niego w miejscu, w którym się rozstali. – O godz. 22.00 byłem na 2600 metrach w schronisku. Byłem skrajnie wyczerpany - zjadłem coś, wypiłem i padłem. Po odpoczynku zaczęły dochodzić dopiero pozytywne emocje, satysfakcja z tego co zrobiłem - dodaje.
Jakie plany ma Marcin Szczerski na najbliższy wspinaczkowy czas? - Dalej będę kontynuował zdobywanie 5-tysięczników w Alpach, bo jest tam wiele pięknych szczytów. Na Matterhorn chciałbym wrócić, ale zimą i zaatakować go od północnej ściany, którą zdobyli bracia Schmid za co otrzymali medal olimpijski. To jedna z trzech ścian, które każdy alpinista chce zdobyć. Mam kolegę, który nakłania mnie na wyprawę do Kazachstanu i wytyczenie nowej drogi na najwyższy szczyt Syberii. W marzeniach jest też wschodnia ściana K2, która jest niezdobyta. Ale, żeby o tym myśleć w kategoriach marzeń do spełnienia, trzeba się dużo wspinać – dodaje nyski alpinista.
Agnieszka Groń
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie