Wiktor Orzeszko dojechał na metę morderczego rajdu rowerowego. Młody nysanin pokonał w ciągu ośmiu dni 1400 km jadąc często w deszczu, pokonując potężne przewyższenia. Wiktor zajął w rajdzie 157 miejsce na 270 startujących. Jak informowaliśmy, młody nysanin startował w rajdzie „Wschód 2021” pokonując trasę biegnącą wschodnią ścianą Polski. Start rajdu był w Dwernikach (Bieszczady), a zakończył się w Gdańsku. Rajd był wyjątkowo trudny nie tylko ze względu na swoją długość, ale także ze względu na niesprzyjającą pogodę i oczywiście na przewyższenia.
„Nowiny Nyskie” - Nie widać po Tobie takiego zmęczenia, jak chociażby po rajdzie biegiem Wisły, kiedy pokonałeś 1200 km. Który z rajdów był trudniejszy?
- Spodziewałem się, że organizatorzy przygotują dla uczestników coś ciekawego, ale nie myślałem, że aż tak CIEKAWEGO (śmiech). Myślę, że przesadzili z trudnością trasy (śmiech). Chcieli zrobić trudny wyścig, a zorganizowali ultratrudny wyścig, którego nie powtórzę.
Kiedy jechałem po raz pierwszy rajd Wisły, był strach związany z nieznajomością trasy, ale było dużo relacji z tego rajdu. Kiedy w tamtym roku jechałem Carpatię, mimo trudności, bo to było w górach, nie można liczyć na częste sklepy. Z kolei wschodnia i północna ściana na wysokości obwodu kaliningradzkiego okazała się dzika, chociaż miało to swoje uroki.
Pierwszego dnia przejechaliśmy do Przemyśla pokonując 140 km. Trochę mało, bo średnia dzienna powinna wynieść 200 km, jednak były duże przewyższenia, pokonaliśmy tego dnia 3 tys. metrów w górę. W Przemyślu wynajęliśmy pokój w hotelu, w którym odbywało się wesele. Od weselników otrzymaliśmy obiad, bo zobaczyli, że nie byliśmy pierwszej świeżości i największych sił.
- Mówisz „MY jechaliśmy”. Powiedz więc z kim jechałeś?
- Zasadą tego wyścigu jest to, że trzeba być samowystarczalnym i to ja decyduję, czy chcę jechać sam czy w drużynie. Może się zdarzyć, że mój towarzysz będzie mnie spowalniał, ale z drugiej strony może mi pomóc, gdy będzie się działo ze mną coś złego. Taki wyścig weryfikuje więc wszystko – także relacje międzyludzkie. To już wychodzi pierwszego dnia. Ale mój kolega również dotarł na metę w Gdańsku. To Adrian Badura, który jest z Gliwic, a który zawodowo zajmuje się produkcją rowerów, takich którym jechałem. Świetny gość. Jechaliśmy także z redaktorem portalu rowerowego Michałem Śmieszkiem, który jechał stałym tempem, doganiał nas kiedy my robiliśmy przerwy. Ja jednak lubię dosyć szybką jazdę od miejsca do miejsca.
Nocna jazda w tych warunkach nie była efektywna, bo w ciągu godziny pokonuje się trzy raz mniej kilometrów jak w czasie dnia. Taka jazda jest także niebezpieczna. A my nie jechaliśmy, żeby walczyć o pierwszą dziesiątkę, ale żeby porobić fajne zdjęcia i oczywiście, żeby dotrzeć na metę, zresetować się psychicznie, poznać tereny.
Drugiego dnia dotarliśmy do pięknego Zamościa. Oczywiście nie zwiedzaliśmy tego miasta, bo nie było na to czasu, ale jest to bez wątpienia urokliwe miejsce.
Wstając o czwartej rano w sierpniu odczuwa się zimno. Różnica między lipcem a sierpniem jest pod tym względem ogromna. Kiedy wyjechaliśmy z Zamościa to był pierwszy dzień, w którym zaczęła się psuć pogoda. Wyruszyliśmy do Chełmna w lekkiej mżawce, ale wkrótce zaczęło lać jak z cebra i nasze morale spadło totalnie. To były ogromne krople, które przy prędkości 20 km na godzinę uderzając w oczy sprawiały ból.
Deszcz jest najgorszy, bo wychładza momentalnie. Choćby miało się najlepsze kurtki to nic nie daje. Ubrania podczas jazdy cały czas pracują, podwijają się.
- A jechać trzeba…
- Trzeba. Z Chełmna ruszyliśmy do Włodawy, przejścia granicznego wzdłuż Bugu. Musieliśmy przejechać przez tamtejsze koleiny, które są po to, żeby utrudnić przechodzenie uchodźcom i to jest na szerokości ok. 150 metrów, a my musieliśmy to pokonać na dystansie 12 km. To był bardzo ciężki czas, a nawet pojawiły się myśli: „co ja tutaj robię?”. Zaczął zapadać zmrok, a my mijaliśmy żołnierza, który w pelerynie stał na deszczu. Nie sprawdzał nas, bo pewnie wcześniej widział już innych uczestników rajdu i powiedział tylko do nas z uśmiechem: „Mi za to płacą, a że wy to robicie chętnie, to tego nie rozumiem…”.
Dojechaliśmy do Włodawy w ogromnym deszczu. Wtedy też pojawiło się po raz pierwszy pytanie: „co robimy dalej?”. Do mety jeszcze ponad 1000 km, prognozy niedobre, cały czas pada…. W tym samym hotelu co my spało ok. 10 innych uczestników i wszyscy zrezygnowali. Zdecydowaliśmy, że wstaniemy bez budzika, nawet o godz. 9.00 i wtedy zdecydujemy. Wstaliśmy o 7.00, zjedliśmy śniadanie i szkoda było się poddać. A zapowiadano ogromne opady (!) 7 mm. Ubraliśmy się we wszystkie rzeczy, które minimalizowałyby utratę ciepła. Ja w markecie kupiłem folię do żywności, zawinąłem nimi buty, nogawki spodni, kask. Robiłem to już wcześniej, ale zapomniałem, że z czasem folia się odkręca i wchodzi w mechanizm roweru i tym razem też tak było. Zaczęliśmy śpiewać szanty, żeby tak nie marznąć, a i trasa się polepszyła – pojawił się asfalt, a wcześniej był szuter, było bagno. Mój kolega miał czujnik tętna i sprawdzał spalanie kalorii. Pierwszego dnia organizm przy pokonaniu 150 km w górach spalił 8 tys. kalorii, a następnego dnia przy niecałych 100 km w deszczu spalił tyle samo na dużo lżejszej trasie.
Pod Kodeniem zaczęły się tereny wojskowe, a mi… zaczęła drętwieć lewa dłoń i drętwieje mi do tej pory. Temperatura spadała poniżej 10 stopni. W restauracji, w której się zatrzymaliśmy przez godzinę nie mogłem się dogrzać – trząsłem się z zimna, po prostu książkowa hipotermia. Do Terespola, do którego mieliśmy dojechać było 25 km. Ja powiedziałem chłopakom, że nie jadę, że nie dam rady i nie wiem czy pojadę dalej. To było pierwszy raz, kiedy czułem, że przekroczyłem granice swojej wytrzymałości. Chłopaki pojechali dalej. W pierwszej chwili pomyślałem, że ja bym z nimi został gdyby znaleźli się w takiej sytuacji. Już szukałem pociągu powrotnego, który był z Terespola, więc i tak musiałem tam dojechać. Byłem zły na siebie, że deszcz mnie unieruchomił… Tego dnia zrobiłem tylko 50 km. To jest dramat na takiej długiej trasie, kiedy powinienem robić 200 km. Wstałem rano i pomyślałem, że tak nie może być, że oni pojechali a ja nie. Okazało się, że zegarek przestawił mi się na białoruską strefę czasową. Ustawiłem budzik na godz. 5.30 a okazało się, że było 4.30. Byłem więc godzinę do przodu. Zrobiłem 50 km w dwie godziny co w terenowym rajdzie jest dobrym wynikiem. Nie tylko dogoniłem chłopaków, ale także ich przegoniłem. Oni powiedzieli, że musieli mnie zostawić, bo wiedzieli, że taka mobilizacja mnie postawi na nogi. Tego dnia zrobiłem 255 km. Tamte tereny, do których z pewnością wrócę są piękne. Tam po prostu czas się zatrzymał – zabudowa, babcie w chustkach uprawiające poletka – widok którego u nas już nie ma. Wrażenia takie jakby się przenieśliśmy 50 lat wstecz.
- Ale pewnie nie było tak sielankowo…
- Tam pojawił się jednak problem ze sklepami. Odległości między nimi były tak duże, że zaczęło brakować nam jedzenia i wody. Ile można jeść batoników?! Za siódmym dostaje się wstrętu do słodyczy. Człowiek marzy o zwykłej kanapce z kiełbasą.
Cztery razy po drodze zatrzymali nas żołnierze w związku z sytuacją na wschodniej granicy. Zaczęło robić się „ciasno” pod względem czasowym. Tymczasem z 70 jadących za nami zawodników nie było nikogo – wszyscy zrezygnowali. Momentalnie zrobił się straszliwy przesiew. W okolicach Suwałk poczuliśmy radość z jazdy, z pięknych terenów. Jeszcze trochę jazdy nocą i dojechaliśmy do fajnego noclegu, którego właściciel uczynił nam niewypowiedzianą przyjemność – zabrał do prania nasze ubrania. Założenie na siebie czegoś świeżego oznaczało jakbyśmy rozpoczynali wyścig od nowa.
Po drodze jeszcze przeżyliśmy „piekło Bezledów” – potwornie trudny odcinek. Na dzień przed metą pojawiła się perspektywa, że nie dojedziemy. I jeszcze ten głód! Mieliśmy jednak szczęście do dobrych ludzi – zobaczył nas właściciel sklepu, otworzył go dla nas, zrobił herbatę, kanapki z kiełbasą i nawet nie chciał od nas przyjąć nic więcej oprócz zapłaty za towar, który u niego nabyliśmy. Dał nam przy tym siłę do ostatniego etapu. Dojechaliśmy do Fromborka przed północą. Znowu dostaliśmy nocleg i znowu dobry człowiek obdarzył nas talerzem z kanapkami. Byliśmy uratowani! Tacy ludzie pomagali nam w kryzysowych momentach. Dojechaliśmy do mety i od razu zmęczenie zaczęło uchodzić. Na miejscu zjedliśmy dwie porce obiadowe, wodą z węża gumowego obmyliśmy się z błota, odebraliśmy medale ukończenia i… nastała cisza. Wykupiliśmy nocleg, wstaliśmy rano i odczuliśmy coś dziwnego – nie trzeba się spieszyć, można spokojnie zjeść śniadanie, nie trzeba jechać dalej. Już chyba zaczęło nam tego brakować (śmiech). Tego rajdu nigdy już nie powtórzę. Powiem tylko, że do udziału w nim zapisało się 400 zawodników – 130 zrezygnowało jeszcze przed startem, a na metę dojechało 160.
- Dziękuję Ci za rozmowę.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie