
- Mogę powiedzieć, że teraz nie kocham Paryża. Kiedyś wychodziłam „w miasto” w jakimś celu - na wystawę, nacieszyć się nim, dobrze się w nim czułam, chciałam obserwować ulicę, widzieć jak ubierają się Francuzki. Teraz zasada jest taka, że jak najszybciej wraca się do domu. Wieczorny samotny spacer odpada. O godz. 8.00 wieczorem trzeba być w domu. Rozmowa z Marią Orłowicz, urodzoną w Nysie szefową Stowarzyszenia „Kresy we Francji” kultywującego pamięć o Kresach Wschodnich, która od ponad 40 lat mieszka w Paryżu.
„Nowiny Nyskie” – W jaki sposób znalazła się Pani w Paryżu?
Maria Orłowicz – Studiowałam romanistykę we Wrocławiu, ale wtedy – w latach siedemdziesiątych - wyjazd nie był moim zamierzeniem. Znalazłam się w gronie osób, które otrzymały stypendium na Sorbonie.
- Otrzymanie zagranicznego stypendium w czasach głębokiej komuny nie było z pewnością łatwe…
- Dostało go pięć dziewczyn z Polski. Początkowo miejscem mojego wyjazdu miało być Pau w Pirenejach, ale ja nie chciałam tam wyjeżdżać, bo chciałam uzupełnić swoje wykształcenie. Pojechałam do Warszawy i udało mi się wynegocjować stypendium w Paryżu. Problemem było to, że nie byłam partyjna. Poza tym dyrektor szkoły, w której uczyłam szczuł na mnie, gdzie tylko mógł. Były wielkie problemy z otrzymaniem paszportu na ten wyjazd. Zostałam wezwana na ul. Łąkową we Wrocławiu, a tam była siedziba UB. Zgarniali mnie spod szkoły, umieszczali w pokoju z grubymi ścianami, z przeraźliwą lampą i proponowali mi współpracę. Obiecywali mi talon na malucha, mieszkanie, chcieli wręczyć aparat fotograficzny. Jestem z rodziny kresowej, która wychowała mnie w wielkim patriotyzmie. Widziałam jak rodzice byli prześladowani, bo nie byli w partii. Znalazłam metodę … robiłam z siebie głupią. Mówiłam ubekom, że pochodzę z biednej rodziny, nie umiem obsługiwać takiego aparatu, na pewno go zepsuję… nie wiem o co chodzi. Wypuścili mnie i… kolejny raz zgarniali spod szkoły. Miała stworzyć listę nazwisk – do kogo jadę, kogo będę spotykała. Za czwartym „spotkaniem” już miałam paszport, ale położyłam go na biurku ubeka i powiedziałam, że ja już nie chcę jechać. A on do mnie, żebym jechała, ale jak wrócę to „oni się mną zajmą”. Te słowa prześladowały mnie przez długą część pobytu. Wychodząc na ulice, wracając późno z zajęć, czy ze spotkania, bacznie przyglądałam się ludziom idącym za mną, nasłuchiwałam kroków, bo myślałam, że mnie śledzą. Kiedy minęło 2,5 roku wróciłam do kraju. Miałam tydzień na oddanie paszportu. W ciągu tego tygodnia nie spałam i nie jadłam. Wreszcie poszłam oddać paszport myśląc co się stanie. Jakie było moje zdziwienie, gdy podeszłam do okienka, a siedząca tam kobitka, wzięła pudlo po butach, w których miała dowody osobiste, wyjęła mój oddając go w zamian za paszport. Wyszłam na ulicę i oglądałam się wokół myśląc, że poszło coś za łatwo. Długo trwała taka fobia…
- Jak wyglądały studia na Sorbonie?
- To było 2,5 roku nauki. To była Sorbona trzecia, formująca nauczycieli języka francuskiego na zagranicę. Mogłam nawet otrzymać pracę w szkole francuskiej, ale wiadomo, że miałam paszport służbowy. W pewnym momencie poproszono mnie, żeby uczyć języka żony polskich dyplomatów we Francji. Tym sposobem zaskarbiłam sobie uznanie tych pań. Jeden z mężów – dyplomata, ostrzegł mnie tylko, żebym wchodząc do konsulatu uważała na to co mówię, bo oni zawsze wciskają guziczek do nagrywania, bo muszą to robić.
- To była Pani praca, dostawała Pani za to wynagrodzenie?
- Nie. Utrzymywałam się ze skromnego, a nawet bardzo skromnego stypendium. Kiedy wróciłam do Polski ważyłam 49 kg. Babcia załamała ręce na mój widok a rodzina wysłała mnie na badanie krwi. Nigdy później nie miałam tak dobrych wyników (śmiech).
Moje stypendium we Francji wynosiło 700 franków, z czego 350 płaciłam za wynajmowany pokój, reszta szła na życie, w tym książki.
- Jak wtedy odebrała Pani Paryż. Polska była wówczas szara, smutna…
- To był 1974 i 75 rok, a Paryż po prostu piękny. Powiem jednak coś innego. W naszym gronie pięciu pań, które wyjechały na stypendium była z pewnością jedna „wtyczka”. Nie wiedziałyśmy jednak która. To przeświadczenie było straszne, bo myślało się, że nie jest się samym za granicą, a z drugiej strony ta niepewność, że osoba, obok której siedzisz, z którą rozmawiasz jest donosicielem. Po powrocie utrzymywałam kontakt z dwoma paniami i ich byłam pewna.
Bałam się tego wyjazdu. Byłam szarą myszką z Wrocławia, która jedzie na studia na Sorbonę! Dzisiejsza młodzież jest obyta, a moje pokolenie takie nie było. Wychodziło się za bramę i chłonęło się to miasto – jego zabytki, małe sklepiki, w których rozmawiało się z sympatycznymi ludźmi szkoląc język na ulicy. Starałam się także pięknie ubrać. Jak to w Paryżu.
- Co robiła Pani, jako absolwentka prestiżowej, paryskiej uczelni w Polsce?
- Wróciłam do nauczania w szkole, ale na bardzo krótko, bo zachorowałam na gardło i w ogóle nie mogłam mówić. Jeździłam od lekarza do lekarza, aż w końcu usłyszałam, że powinnam iść na… rentę. Proszę sobie wyobrazić, ja mając dwadzieścia kilka lat, na początku życia zawodowego miałam zostać rencistką! W dodatku dyrektor szkoły bardzo się mścił na mnie, bo odmówiłam mu „przysługi” przed wyjazdem. Przyszedł do mnie do domu z wielką torbą pełną puszek kawioru. Kazał mi to sprzedać w Paryżu i wręczył mi listę co mam kupić mu za pozyskane pieniądze. Wyrzuciłam go z tym. Powiedziałam, że mam zaproszenie na naukowe stypendium i nie mogę się zajmować handlem.
Koleżanka z Warszawy w swojej pracy zaraz po okazaniu dyplomu ukończenia Sorbony dostała dodatek do pensji. Mój wniosek o to samo nie spotkał się z gratyfikacją. Dyrektor powiedział za to sekretarce, żeby schowała ten dyplom głęboko w sejfie, bo to wstyd dla szkoły. Szybko jednak dostałam pracę w Katowicach. Zostałam nauczycielem akademickim. Po trzech latach dojeżdżania wróciłam do Wrocławia i na tamtejszej AWF utworzyłam sekcję romańską. Miałam tam cudownego rektora, który doradzał mi, żebym uciekała stąd, bo w Polsce kotłuje się. To było tuż przed stanem wojennym.
- Nie uciekła Pani, ale wyjechała…
- Tak. Geopol szukał wtedy tłumaczy. Dowiedziałam się na Politechnice Wrocławskiej, że szukają tłumaczy na wyjazd do Algierii. Moja Sorbona zrobiła w dokumentach wrażenie i pokonałam 42 innych kontrkandydatów. Mój pobyt trwał tam z ekipą geologów 2,5 roku. Współpracowałam z grupą zajmującą się wydobywaniem torfu, ale były także grupy od łupków bitumicznych oraz węgla brunatnego i kamiennego. Tłumaczyłam, wykonywałam pisemne raporty poprzedzone oczywiście pracą w terenie, m.in. na Saharze.
- Tamtejszy klimat Pani odpowiadał?
- Tak, ja lubię ciepło. W związku z wyjazdem poznałam też mojego przyszłego męża. To było na lotnisku w Warszawie. Była potworna zima, samolot nie mógł wystartować, a ja oddałam bratu na lotnisku jedyną ciepłą kurtkę jaką miałam przy sobie. Jak ja wtedy potwornie zmarzłam!
Mój mąż był Polakiem, ale żyjącym we Francji i mającym kontrakt w Algierii z firmy amerykańskiej. Przyjechał po mnie do Polski, żeby zabrać mnie do Francji. Wtedy jechaliśmy do Paryża pociągiem. Moja rodzina nie mogła wziąć udziału w naszym ślubie. I tak podliczając czas mieszkam w Paryżu 48 lat.
- Teraz chciałabym, żebyśmy się cofnęli w czasie. W jaki sposób w Pani rodzinie kultywowano ducha Wschodu, ducha Kresów?
- Rodzice przez długi czas żyli nadzieją, że wrócą do siebie do Stanisławowa. Musieli pozostawić tam ogromny, piękny rodzinny dom, który notabene stoi do dzisiaj. Byłam pod nim już cztery razy i za każdym razem wylewałam łzy.
Moi rodzice i dziadkowie mieli jedną noc na decyzję o wyjeździe. Wyjechali wszyscy. Rodzice ojca mieli gospodarkę, a rodzice mamy byli rzemieślnikami. Po trzech tygodniach podróży, w listopadzie - otwartym wagonem - dotarli do Przemyśla. Tato miał do wyboru osiedlenie się w Nysie, Prudniku lub Paczkowie. Tylko on przyjechał tutaj „zbadać teren”. Dla dziadków znaleźli gospodarkę przy dzisiejszej ul. Unii Lubelskiej w Nysie, która była niewspółmierna do tego co zostawili na Wschodzie. A w tym domu, w którym rozmawiamy (od aut. dom znajduje się przy ul. Karpińskiego w Nysie) piętro zajęli drudzy dziadkowie, a rodzice parter. Moi bracia byli wtedy mali, a ja przyszłam na świat już tutaj. W tym pokoju spali na siennikach. Na górze mieszkał jeszcze Niemiec, który nie chciał się wyprowadzić. Ojciec spał z karabinem i siekierą przy samych drzwiach, żeby bronić rodziny. Któregoś dnia Niemiec wziął jednak z piwnicy dwa rowery i nie wrócił.
- Rodzice i dziadkowie z pewnością przez długi czas wierzyli, że wrócą do Stanisławowa, do dorobku swojego życia.
- Ależ oczywiście! Na strychu tego domu są jeszcze dwa kufry kresowe z pamiątkami, ale nie lubię tam chodzić, bo zawsze nad nimi płaczę.
Z czasem mama dostała pracę jako nauczycielka, a tata był pocztowcem, głównym inspektorem w Nysie. To, że nie był partyjny sprawiało, że był ciągle prześladowany, miał przez to wrzody na żołądku. Z kolei dziadzio miał koncesję kominiarską. Pamiętam jak trzymałam się za guziki kiedy widziałam kominiarzy, którzy bywali w naszym domu.
- Kiedy zaczęła Pani kultywować Kresy we Francji, działać w tym kierunku?
- „Kresy we Francji” tak w ogóle brzmi nazwa naszego stowarzyszenia. Geneza tego jest długa. Kiedy w latach dziewięćdziesiątych otworzyły się granice założyłam we Francji polską szkołę dla ludzi ze Wschodu, głównie z Polski. Najpierw szkoła miała status stowarzyszenia, a potem zaczęliśmy działać przy Akademii Paryskiej. Mieliśmy już status szkoły wyższej, nie mogłam przyjmować osób bez matury. Prowadziłam tę szkołę bardzo długo, bo 23 lata. Kiedy byłam w Nysie na wakacjach, bo przyjeżdżałam tu co roku zadzwonił do mnie prezes oddziału opolskiego „Wspólnoty Polskiej” z prośbą o spotkanie. Nie znałam tych ludzi, ale zgodziłam się. Okazało się, że mieli dla mnie propozycję. Powiedziano mi wtedy, że małe oddziały „Wspólnoty Polskiej” będą likwidowane, bo nie mają kontaktów z Polonią, że oni są na liście do likwidacji, bo ich działalność skupiała się na pomocy żywnościowej i materialnej Polakom na Wschodzie. Tymczasem oni chcieli ją rozszerzyć na Zachód, gdzie miałaby ona mieć oczywiście inny charakter. Pytałam czego ode mnie oczekują, nie wiedziałam jak to scalić, w jaki sposób Kresy „zaszczepić” w Paryżu, tym bardziej że tylko ja i jeszcze jeden mój znajomy mieli korzenie. Zorganizowaliśmy jednak w Paryżu trzy wystawy poświęcone Kresom, które cieszyły się ogromnym powodzeniem. W efekcie przyniosło to taki a nie inny skutek, że działamy 15 lat. Założyliśmy oficjalnie stowarzyszenie i wtedy nasza działalność zaczęła zataczać coraz szersze kręgi. Do czasu covidu spotykaliśmy się regularnie raz w miesiącu. Mamy ponad 40 osób zarejestrowanych członków, współpracujemy z duchownymi, którzy nas bardzo wspierają. Jesteśmy bardzo wysoko notowani w świecie polonijnym. Robimy konferencje cieszące się tak wielkim zainteresowaniem, że wielu osobom musieliśmy niestety odmówić wejścia. Otrzymujemy subwencję z Senatu. Bardzo dobrze współpracuje się nam z Fundacją „Pomoc Polakom na Wschodzie”, dwukrotnie byliśmy na Litwie. Nie sposób wymienić wszystkich przedsięwzięć, które prowadziliśmy.
Współpracujemy również z Centrum Dialogu księży pallotynów, których siedziba znajduje się niedaleko wieży Eiffla. Tam też mamy zebrania. Żałuję tylko, że epidemia zabrała nam możliwość podróżowania. Dodam jeszcze, że za swój wielki sukces uważam to, że udało mi się wychować w duchu polskości moje dwie córki. Ukończyły one polską szkołę, ale miały też czas buntu, w czasie którego mówiły „po co nam ten polski?” Dziś kochają Polskę, kochają tutaj przyjeżdżać, kiedy mówią nie słychać żadnych francuskich naleciałości.
- Dzisiaj o Paryżu i o Francji słychać niepokojące wieści, że jest to kraj i miasto niebezpieczne. Czy Pani jako paryżanka to potwierdzi?
- Mogę powiedzieć o sobie, że teraz nie kocham Paryża. Kiedyś wychodziłam „w miasto” w jakimś celu - na wystawę, nacieszyć się nim, dobrze się w nim czułam, chciałam obserwować ulicę, widzieć jak ubierają się Francuzki. Teraz zasada jest taka, że jak najszybciej wraca się do domu. Wieczorny samotny spacer odpada. O godz. 8.00 wieczorem trzeba być w domu. W latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych kochało się to miasto. Teraz nie jesteśmy u siebie. Jadąc pociągiem jesteśmy jedynymi białymi ludźmi. To jest miasto uchodźców, którym nie chce się pracować. Nie ma porównania do mojej młodości. Moim rytuałem w czasie studiów na Sorbonie było to, że po mszy w kościele brałam książki i szłam do parku pod pomnik Chopina. Siadałam na kamiennej, pięknej ławce i tam się uczyłam. To było przyjemne z pożytecznym – byłam w pięknym Paryżu i miałam element polskości. Niedawno wróciłam ze znajomymi w to miejsce i nie wierzyłam własnym oczom – pomnik zarósł krzakami i przy samym postumencie zrobiono plac zabaw dla dzieci, który jest brudny, potworny… Paryż po prostu dziczeje.
- Dziękuje za rozmowę.
Rozmawiała Agnieszka Groń
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
po lewacku to się nazywa multikulti............ ( a totalne nowiny coś nie na temat / z duchem nowoczesności tym razem
Pustak jesteś z małą ilością wapna bo twój ojciec miał piach w worach.
@Ruta - niezalogowany 2021-09-20 10:06:31