Reklama

Z Nysy do Kołobrzegu na rowerach w ciągu doby

Nowiny Nyskie
26/06/2022 09:01

Katarzyna Orłowska z Nysy i Mateusz Grzegorczyk w ciągu 23 godzin przejechali rowerem trasę z naszego miasta do Kołobrzegu – łącznie 511 km. Oboje wsiedli na swoje dwukołowce o godz. 17.00 w piątek, a o godz. 16.00 w sobotę już kąpali się w morzu. Taka wyprawa wymaga jednak nie lada kondycji. Pani Katarzyna pokonuje średnio 500 km tygodniowo.

Katarzyna Orłowska mówi, że jest uzależniona od dwóch kółek, na których jeździ na poważnie od 16 lat. Ma za sobą także niezliczoną ilość wyścigów m.in. Bałtyk – Bieszczady. Jej treningi odbywają się głównie po górach. – Myśl, żeby pojechać z Nysy nad morze chodziła za mną już długo – opowiada pani Katarzyna. - Chciałam to zrobić tak po prostu dla siebie, bez wyznaczanego terminu, dla przyjemności. Wiosną na trasie spotkałam Mateusza, z którym wiele razy mijaliśmy się na trasie. Poprosiłam go wtedy o wyznaczenie trasy z Nysy do Kołobrzegu. On przytaknął, powiedział, że kiedy będzie miał czas to zrobi to. Zadzwonił do mnie przed Wielkanocą i powiedział, że wyznaczył trasę, ale tak mu się to spodobało, że chciałby pojechać ze mną. Bardzo mnie to ucieszyło. Wtedy też dopasowaliśmy termin, żeby był on dla nas dogodny i wypadło, że będzie to w piątek 10 czerwca. Mam rower szosowy, z wąskimi kołami, a kolega bardziej trekkingowy i trasa była wyznaczona bardziej pod mój sprzęt - stwierdza.
Wyruszyli o godz. 17.00, świadomie chcąc przejechać znaczną część trasy nocą. - Wzięliśmy ze sobą ciepłą odzież na noc i to się sprawdziło, klucze, pompkę i jedzenie – kolega miał kanapki, a ja naleśniki, które sprawdziły się na trasie, ale teraz pewnie przez miesiąc nie będę ich jadła – śmieje się pani Kasia.

Wielka przygoda
Dodajmy, że trasa, którą – zdaniem Katarzyny Orłowskiej – perfekcyjnie wyznaczył pan Mateusz prowadziła głównie przez spokojne, boczne drogi, także przez wioski, chociaż były momenty, gdy rowerzyści musieli czasami kierować się na drogi krajowe. - Jechaliśmy z Nysy na Grodków, przez Oławę, Jelcz, Oleśnicę, Milicz, Poznań, Wałcz, Czaplinek, Połczyn Zdrój, Białogard i Kołobrzeg – wylicza Katarzyna Orłowska. - Kiedy bierze się udział w wyścigu ma się świadomość dróg. Tutaj wiedzieliśmy tyle ile można było zobaczyć w Internecie, przez to dużo rzeczy nas zaskoczyło. Nie musieliśmy się za to przygotować kondycyjnie, bo dużo jeździmy - głównie po sąsiednich górach czeskich. Tygodniowo jest to średnio 500 km, więc wiedzieliśmy, że trasę przejedziemy. Jedyną trudnością mogło być to, że trzeba było zachować ciągłość jazdy – opowiada pani Kasia.
Przyznaje jednak, że oboje chcieli pokonać trasę szybciej, przejechać trochę więcej kilometrów niż udało się to dokonać finalnie - ale mieliśmy już wykupiony bilet na pociąg powrotny i trzeba było to zrobić tak, żeby zdążyć - stwierdza.
Katarzyna Orłowska dodaje, że na początku trasy narzuciła bardzo szybkie tempo. - Poczułam się jak na wyścigu. To było ok. 35 km na godzinę. Zapłaciłam za to pod koniec, bo już nie miałam sił. Z założenia wyznaczyliśmy sobie jednak tempo, aby poruszać się między 27 a 30 km na godzinę. To wystarczyłoby nam na postoje i na dotarcie w odpowiednim czasie nad morze. Postanowiliśmy zatrzymywać się co 2-3 godziny, ale jak to w drodze bywa zdarzają się przygody i wydarzenia nieprzewidywalne i tak było w naszym przypadku - dodaje.

Mandat się kroił
Pierwsza z nich mogła oznaczać koniec planów dotarcia nad morze. – Mateusz złapał „kapcia”. Okazało się, że mamy dętki, ale nie do tego koła. Wykorzystaliśmy więc moje, jednak one popękały. W Oleśnicy spotkaliśmy chłopaka, który jechał na rowerze zbliżonym do tego, którym jechał Mateusz i sprzedał nam swoją dętkę. Wcześniej od mojego kolegi z Jelcza też dostaliśmy jedną, więc był już zapas. Ale czas płynął… a my cały czas mówiliśmy, że musimy zdążyć na pociąg z Koszalina – wspomina z uśmiechem pani Kasia.
W nocy rowerzystów spotkały kolejne niespodzianki – zamknięte drogi, które akurat były remontowane, ścieżki rowerowe, które… nie nadawały się do jazdy rowerami, bo składały się z połamanych płyt. – Z kolei w Trzciance złapała nas policja i chciała nam wręczyć mandat za to, że nie jechaliśmy ścieżką rowerową. Kiedy jednak dowiedzieli się, że jedziemy z Nysy nad morze poprosili nas grzecznie, żebyśmy wjechali na ścieżkę – opowiada dalej pani Kasia.
Dodaje zaraz, że Nysa jest znanym miastem w Polsce. - Wiele osób pytało nas skąd jedziemy i kiedy słyszeli, że z Nysy to nikt nie zapytał: „A gdzie to?” Najczęściej był podziw w słowach: „Z tak daleka?!”. Cieszyliśmy, że mimo tempa, które sobie narzuciliśmy mogliśmy delektować się widokami, nacieszyć oczy. Zwłaszcza że wsie i miasteczka w Wielkopolsce są bardzo urokliwe - dodaje.
Rowerzyści dotarli do Poznania o godz. 4.00 nad ranem. – I tu kolejna przygoda – kontynuuje pani Kasia. - Most nad Wartą był w remoncie i obowiązywał zakaz wjazdu rowerami. Jednak panowała tak gęsta mgła, że nie sposób było szukać innej drogi. Postanowiliśmy więc, że przejedziemy mimo zakazu. Odcinek od Wałcza zaskoczył nas górzystością – praktycznie cały czas jechaliśmy sinusoidą góra dół. Jechaliśmy doliną Drawy i były przepiękne jeziorka – kontynuuje dodając, że ten wyjazd był jedną wielką przygodą.

Katarzyna i Mateusz dotarli do Kołobrzegu w sobotę o godz. 16.00, czyli 23 godziny od startu i po 19 godzinach jazdy, bo pozostałe cztery to konieczne przerwy. Po dwudziestu minutach byliśmy już na plaży. Oczywiście nie wyobrażaliśmy sobie z Mateuszem, żeby zwieńczeniem naszej wyprawy nie była kąpiel w morzu. Oboje morsujemy, więc nawet gdyby woda miała kilka stopni nie byłoby to dla nas żadnym problemem. Woda rzeczywiście była lodowata, ale po takim zmęczeniu, po takim wysiłku, była czymś rewelacyjnym dla naszych mięśni.
Po takim wyczynie rowerzyści wrócili do Nysy pociągiem, ale niemal natychmiast… znowu wsiedli na rowery. - Bliscy mówią, że to jest uzależnienie – śmieje się pani Kasia. - Na początku było to po prostu jeżdżenie, ale chciałam wejść na wyższy poziom i zaczęłam startować w zawodach. Teraz, żeby coś osiągnąć nawet w startach amatorskich trzeba trenować, trenować i jeszcze raz trenować. Ja średnio przejeżdżam ok. 500 km tygodniowo. W tygodniu jest może jeden dzień bez dwóch kółek. Codziennie jeżdżę do pracy z Nysy do Domaszkowic. Kiedy wracam do domu przechodzę do treningu właściwego, bo bez roweru nie mogłabym egzystować - przyznaje.
Już w tym roku pani Kasia ma za sobą kilka wyścigów, ale wiele jeszcze przed nią. - Jeżdżę w cyklu Via Dolny Śląsk, startowałam także na Górze św. Anny. W lipcu będzie etapówka w Nowym Targu – „Nowy Targ Road Challenge”, w którym na pewno wystartuję, bo startuję co roku. Zawody są bardzo ciężkie, ale świetne. Najtrudniejszy start czeka mnie jednak we wrześniu – „Tatra Road Race” w Zakopanem. Kto pokona tę trasę może powiedzieć, że jest zwycięzcą. Ja wybieram dłuższą trasą ok. 130 km, ale z ogromnymi przewyższeniami - stwierdza.

Autor: Agnieszka Groń

Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    Zorro - niezalogowany 2022-06-26 10:25:49

    No to szacunek!

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    Anonim . - niezalogowany 2022-06-26 13:18:40

    Ale że co chcieli zaoszczędzić na benzynie czy na bilecie na pociąg to ma być alternatywa dla innych ?

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo nowinynyskie.com.pl




Reklama
Wróć do