Reklama

Życie w czasach wojny. Rozmowa z Danutą Jurzyną

Nowiny Nyskie
13/11/2022 10:03

Zaraz po wybuchu wojny na Ukrainie do naszego kraju nadciągnęła fala kobiet i dzieci, które w obawie o życie uciekały na Zachód. Na Ukrainę zaś zaczęły docierać transporty pomocy. Dzisiaj – po ponad siedmiu miesiącach – to co dzieje się za naszą granicą jakby spowszedniało. Nie dotyczy to Danuty Jurzyny, która niedawno przez blisko tydzień przebywała w kraju ogarniętym wojną i na własne oczy widziała życie codzienne ludzi, których czasu nie wyznaczają godziny lecz kolejne alarmy bombowe. 

To był ich dom
Danuta Jurzyna wraz z mężem zaraz po wybuchu wojny na Ukrainie przyjęła do swojego gospodarstwa agroturystycznego prowadzonego w miejscowości Czarkowice Młyn niedaleko Hajduk Nyskich ok. 60 Ukrainek i ich dzieci. W szczytowym momencie wraz ze swoimi mamami, babciami, ciociami mieszkało u niej 18 dzieci. Pani Danuta udostępniła im nie tylko dach nad głową, ale pomagała w załatwieniu formalności, przeprowadzała rozmowy, pośredniczyła w znalezieniu pracy, zawoziła dzieci do szkoły, organizowała życie tak dużej grupy ludzi. – Każdy z nas jest inny. Tak jak w każdej rodzinie pojawiają się kłopoty, które trzeba wyjaśniać a takie też były u nas. Moje dziewczyny były jednak cudowne – wdzięczne za pomoc, uśmiechnięte i na zawsze pozostaną częścią mojej rodziny – dodaje wzruszona pani Danuta.
Pani Danusia przez cztery miesiące przeprowadziła ze „swoimi” Ukrainkami wiele rozmów na różne tematy – w tym na te najbardziej drażliwe – m.in. ludobójstwa ludności polskiej na Wołyniu. – Mój dziadek został zamordowany przez Ukraińców, a babcia została sama z czwórką małych dzieci. Przyjechała tutaj  - na ziemie zachodnie. Nigdy już nie wyszła za mąż. Przez całe życie bardzo ciężko pracowała i świetnie wychowała swoje dzieci. Moje dziewczyny z Ukrainy – osoby ok. 40 – letnie po prostu o tym nie wiedzą o Wołyniu, nikt im o tym nie powiedział, nie było o tym wzmianki w ich podręcznikach – mówi dodając, że trzeba to zmieniać chociażby poprzez rozmowy edukacyjne.
Dzisiaj w Czarkowicach nie ma już obywateli Ukrainy (dom był pełen przez cztery miesiące). Większość gości pani Danusi wróciła na Ukrainę z końcem roku szkolnego. Kilka tygodni temu pani Danuta pojechała do kraju ogarniętego wojną, by odwiedzić swoje podopieczne i oczywiście zawieść kolejny transport pomocy rzeczowej, która obecnie jest może jeszcze bardziej potrzebna niż na początku wojny. – Oczywiście zabraliśmy żywność z długą datą, kasze, ale i prezenty, bo te dziewczyny – młodsze i starsze traktuję i będę traktowała jako moje córki czy wnuczki – mówi. 

Wypadek
Danuta Jurzyna dodaje, że zbiórkę finansową na pomoc Ukrainie prowadzi także jej córka mieszkająca w USA. - Ona także mówi, że Amerykanie w dobie kryzysu myślą teraz o sobie, trudno już jest przeprowadzać zbiórki. W Polsce euforia pomocy także minęła. Wszędzie koszty życia wzrosły i ludzie bardziej myślą o sobie, o przyszłości swoich bliskich - dodaje. 
Pani Danuta dotarła m.in. do Winnicy, miasta w którym mieszka spora część jej byłych gości. – Jechałam wraz ze znajomą Ukrainką. Na granicy nie miałyśmy żadnego problemu. Jeżeli wjeżdża Polak to po prostu się go wpuszcza. Niestety moja znajoma chciała poprowadzić, więc zamieniłyśmy się miejscami i miałyśmy… poważny wypadek. Nasz samochód wpadł do głębokiego rowu, z którego nawet nie było nas widać. Na szczęście z naprzeciwka jechał tir. Kierowca zatrzymał się, wezwano policję. Samochód musiał tam zostać, ale nie istniała nawet obawa, że towar, który wieźliśmy trafi w niepowołane ręce, bo rów, do którego wpadłyśmy był tak głęboki, że samochodu nie było widać. Na szczęście jeden ze znajomych miał zakład mechaniczny w Winnicy i nazajutrz wyciągnął samochód z rowu, przewiózł do swojego zakładu na lawecie i w ciągu kilku godzin naprawił, i to w taki sposób, że nawet nie pozostał ślad. Pojazd nie tylko był na chodzie, ale co ważne nie ucierpiał towar, który wiozłyśmy. Obie jesteśmy wierzące i dziękowałyśmy Bogu, że wszystko tak dobrze się skończyło – dodaje.
Pani Danuta przebywała na Ukrainie niespełna tydzień, ale był to dla niej ważny i jednocześnie trudny emocjonalnie czas. - Okupiła to czymś co określiłabym otarciem się o depresję – przez kilka dni po powrocie nie mogłam zasnąć. Tamtejsze widoki przygnębiają i zapadają w pamięć. Prawie każdy budynek w Winnicy – czy to sklep, czy blok, czy dom jednorodzinny noszą na sobie ślady bombardowań. Alarmy bombowe są często jednak mieszkańcy już raczej na nie nie reagują. Niekiedy jest bowiem tak, że w schronie powinno siedzieć się kilka godzin, a po wyjściu wkrótce znowu rozlegają się syreny. Trudno byłoby egzystować w taki sposób – dodaje.

Życie w czasach wojny
W sklepach w większych miastach jest praktycznie wszystko, ale ceny towarów przewyższają możliwości większości rodzin. Jeżeli mężczyzna zarabia w przeliczeniu na naszą walutę ok. 1800 zł, a 1200 zł pochłaniają opłaty, niewiele zostaje na życie. - Tymczasem żywność jest droższa niż u nas, więc nie zostaje nawet na podstawowe produkty. Ludzie kupują więc tylko to co naprawdę muszą. Oni nie kupują np. ubrań, bo po pierwsze mają jeszcze odzież z darów, a po drugie, najważniejsza jest żywność. Ta, która dociera na Ukrainę w dużej mierze jest kierowana na front, bo ludzie w miastach jakoś mają sobie poradzić. Poza tym ludzie bardzo boją się zimy, bo większość infrastruktury, która dostarczała ciepło jest zbombardowana. Moje dziewczyny (tak mówi pani Danuta o Ukrainkach, które gościła przez ostatnie miesiące) przysyłają mi zdjęcia przy świeczkach, bo nie jest tak, że prądu nie ma w ogóle, ale dostawa jest przerywana. Zakup urządzeń prądotwórczych jest niemożliwy, zresztą są to bardzo drogie towary. Brakuje też latarek, powerbanków. Tylko dzieci pierwszych klas chodzą do szkoły, reszta ma zajęcia zdalne – dodaje. 
Ukrainę – nawet jeszcze przed zniszczeniami – pani Danuta określa jako Polskę sprzed 30-40 lat – szarą, ponurą, z dziurawymi drogami i chodnikami. Teraz doszedł do tego jeszcze wszechobecny obraz zniszczeń, do którego nie można przywyknąć. – Byłam w tamtejszym kościele, który angażuje się w pomoc żołnierzom. Kobiety gotują, a potem suszą warzywa, z których po zalaniu wodą można zrobić namiastkę barszczu ukraińskiego. Produkują także rodzaj batonów energetycznych dla żołnierzy. Kościół scala i pomaga tamtejszym młodym kobietom, które zostały wdowami - dodaje. – Mężczyźni, z którymi rozmawiałam deklarowali, że chcieliby iść na front, ale nie są rekrutowani. Oni czekają… 
Pod koniec listopada Danuta Jurzyna planuje ponownie pojechać z pomocą – tym razem do Kijowa, bo tam też mieszkają JEJ DZIEWCZYNY. - Mam nadzieję, że uda mi się zgromadzić jak najwięcej pomocy - mówi.

Agnieszka Groń

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo nowinynyskie.com.pl




Reklama
Wróć do