Reklama

Głuchołazianin w Himalajach. Wywiad ze Zdzisławem Baranem

Nowiny Nyskie
05/12/2021 13:25

Zdzisław Baran z Głuchołaz, były sekretarz Starostwa Powiatowego w Nysie wrócił niedawno z Nepalu. Dotarcie do tego odległego miejsca na Ziemi było jego wielkim marzeniem. Męską wyprawę, w którą wybrał się z synem na bieżąco relacjonował na swoim profilu facebookowym otrzymując od setek osób słowa podziwu i wsparcia. Jako lokalny patriota zabrał na wysokość ponad 4 tysięcy metrów n.p.m. flagę powiatu nyskiego. Zgodził się także podzielić swoimi wrażeniami i zdjęciami z czytelnikami „Nowin” podkreślając, że na realizację marzeń nigdy nie jest za późno. 

„Nowiny Nyskie” - Czy długo dojrzewał w Panu pomysł na wyjazd w Himalaje?
Zdzisław Baran – To były marzenia sprzed kilkudziesięciu lat. Studiowałem geografię na Uniwersytecie Wrocławskim. Zafascynowali mnie wówczas profesorowie, którzy już wtedy jeździli po świecie. Jeden z nich pokazywał zdjęcia Himalajów. Pomyślałem wtedy: „Boże, żeby kiedyś było mi dane stanąć przed tymi górami i je tylko zobaczyć”.
Dziesięć lat temu, kiedy byłem gotowy, żeby wreszcie wyruszyć w te wielkie góry ciężko zachorowałem i wydawało się, że nigdy już nie będzie to możliwe, ale dostałem drugie życie i od dwóch lat zacząłem przebąkiwać synowi, że może jednak… Syn nie odpuszczał. Od roku gromadziliśmy sprzęt, bo trzeba mieć specjalistyczne wyposażenie, pomimo iż wiele jego elementów nie przydało się nam. Na wszystkie okoliczności trzeba być jednak przygotowanym.
Wyruszyliśmy za pośrednictwem polskiej agencji wypraw wysokogórskich, która jest w kontakcie z tego typu nepalską agencją. Otrzymaliśmy listę ok. 50 rzeczy, które musieliśmy ze sobą zabrać. 
Oni biorą pełną odpowiedzialność za nas i chcieli nas dobrze przygotować do tej wyprawy. Są to rzeczy bardzo drogie – specjalistyczne, składane kijki trekkingowe, plecak, rękawice, okulary, spodnie trekkingowe. Puchowy śpiwór kosztował tysiąc złotych, buty też koło tego, kurtka 1,5 tys. zł i co ciekawe nie ubrałem jej ani razu. Miała ona nie przemakać nawet, gdyby deszcz padał 24 godziny. Dodam jeszcze słowo o specjalistycznej bieliźnie z wełny merynosów, która akurat bardzo się przydała. W górze było bowiem zimno – temperatura w dzień około 0 stopni, a w nocy minus 7. Nie było możliwości umycia się i zmiany odzieży, a mimo to czułem się bardzo dobrze.
Dodam, że mieliśmy wylecieć z Polski grupą, która wykruszyła się jednak - być może z powodu covida. Szefowa biura, które organizowało nasz wyjazd zadzwoniła do nas, czy mimo wszystko decydujemy się na wylot. Syn stwierdził, że polecimy i to była bardzo dobra decyzja.

- Czy przygotowywał się Pan fizycznie?
- Bardzo mocno. W czasie minionych 2 miesięcy przeszedłem 600 km. Chodziłem po naszych małych górkach, byłem też na Sycylii, gdzie przeszedłem 200 km i 130 km w Chorwacji. 

- Jak wyglądała podróż?
- Lecieliśmy do Dubaju i z Dubaju do Katmandu i jeszcze 200 km do Pokhary, drugiego co do wielkości miasta Nepalu, a stamtąd jeepem w góry.

- Czy mieliście przewodnika?
- Tak i to wspaniałego, który nazywał się Bibek oraz Szerpa - portera Gyalzena, który nosił bagaże. Kiedy go zobaczyłem to zwątpiłem – chłopczyna 164 cm wzrostu, 64 kg wagi, który niósł dwa wielkie plecaki i jeszcze swój. Dwójka wspomnianych Nepalczyków cały czas opiekowała się nami, a ta opieka przez pierwsze dwa dni była zbyt… troskliwa. Bibek chodził za mną krok w krok. Wtedy jeszcze byłem słaby, nie złapałem rytmu, ale potem było już lepiej. Mieliśmy wielkie szczęście, bo okazało się, że szedł z nami jeden z najbardziej rozpoznawalnych przewodników w Nepalu, a jest ich tam kilka tysięcy. Spotkaliśmy grupę, która była niezwykle zdziwiona, że ON idzie z nami, jedynie z dwoma. Bibek to wspaniały człowiek. Odpowiadał zawsze na nasze pytania, zwłaszcza wieczorem przy herbacie. Był z nami cały czas i czuliśmy się bezpiecznie. Szlaki w tym miejscu są słabo oznakowane, ale tam raczej nie można się zgubić. Zresztą bardzo wiele osób wędruje samotnie lub w dwójkę.
Najgorsze było pokonywanie kamiennych schodów. Na swoim profilu facebookowym często o nich pisałem. To było kilkanaście tysięcy schodów codziennie w górę, i w górę. Każdy dzień był w ruchu i mięśnie były przygotowane, jednak chodzenie po schodach było wyjątkowo trudne. Ludzie mówią zazwyczaj, że nie lubią schodzić, ale proszę mi wierzyć, że schodzenie jest przyjemne. Byłem jednak dobrze przygotowany kondycyjnie. Najwyższy czuwał nad nami i daliśmy radę, nie było kontuzji, nie było choroby. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Spotkaliśmy np. polską parę z Warszawy w wieku trzydziestu lat. Chłopakowi strzyknęło coś w kolanie. Podzieliliśmy się z nimi maścią i opaską, ale niestety musieli zrezygnować z wędrówki. 
Perspektywa pokonania drogi w Himalajach jest inna niż w Tatrach czy Sudetach. Z mapy wynikało, że jesteśmy na 2200 m n.p.m. i mamy dojść do miejsca na wysokości 2400 m n.p.m. Okazywało się jednak, że trzeba najpierw zejść w dół 500 metrów, a potem 700 metrów do góry. Tamtejsze doliny są bardzo głębokie, ale niezwykle urokliwe.

- Jaką trasę pokonał Pan z synem?
- To była – według opisów – najłatwiejsza trasa trekkingowa w Himalajach, trasa prowadząca do sanktuarium Annapurny, dziesiątego szczytu pod względem wysokości w Himalajach i jednocześnie dziesiątego na świecie. Istnieje bowiem czternaście szczytów, które mają powyżej 8 tys. m n.p.m.
Z początku czytając informację pomyślałem: „Czy to jest na pewno najłatwiejsza trasa?”. W wysokich górach nie ma dróg, wszystko wnoszone jest na ludzkich plecach, albo na grzbietach zwierząt. Na naszej trasie znajdowały się pawilony przypominające amerykańskie motele, z małymi dwuosobowymi pokojami przeznaczonymi dla turystów. W takich miejscach nocowaliśmy. Ze względu na covid turystów podobno zdecydowanie ubyło. Z jednej strony było bardzo sympatycznie, kameralnie, chociaż ja w zasadzie lubię tłumy, lubię ludzi, lubię z nimi rozmawiać.
Tam wszyscy mówią po angielsku, a niestety moja znajomość tego języka jest słaba. Byłem więc bardzo szczęśliwy kiedy spotkałem dwójkę Rosjan, chłopaka z Białorusi, grupę Francuzów i mogłem sobie z nimi porozmawiać (śmiech). Za to rozmowy, które przeprowadził mój syn w języku angielskim - a zna go biegle – po prostu mi streszczał. Poza tym bez niego, w sprawach techniczno – informatycznych, nie poradziłbym sobie. 


- Czy mieliście wyznaczony dystans, który danego dnia trzeba było pokonać?
- Tak. Trasa, którą będziemy wędrować była nam przedstawiona już w Polsce i tak rzeczywiście wędrowaliśmy pięć dni, żeby wejść na 4130 metrów – na najwyższy punkt naszej wędrówki. W miejscu, do którego dotarliśmy zaczynają wędrówkę w wysokie góry profesjonalni himalaiści. Żadne słowa, ani zdjęcia nie oddadzą tego widoku. Człowiek patrzy w górę i po prostu wzrusza się! Zdobycie tych szczytów to jest dopiero wyczyn! Trasę, którą ja pokonałem mógłby przejść każdy. 

- A gdyby wydarzyło się coś niedobrego, powiedzmy jakaś kontuzja, która sprawiłaby, że uczestnik wyprawy nie był w stanie dotrzeć do zaplanowanego na dany dzień punktu docelowego?
- Mógłby być kłopot, bo nie wszędzie może wylądować helikopter. Kiedy byliśmy przy schodzeniu, pewien starszy człowiek rozchorował się i po niego przyleciał helikopter, ale w wielu miejscach nie ma po prostu na to szans. Dlatego przez pierwsze dwa dni byłem w wielkim stresie. Świadomie stawiałem każdy krok modląc się, żeby nic się nie stało. Nie czułem jednak głodu. Przez dziesięć dni nie mogłem zmusić się do posiłków. Oczywiście wiedziałem, że muszę jeść, ale wszystko rosło mi w ustach. Nasze zapasy żywnościowe też były sporządzone według wskazówek organizatora wyprawy, a więc batony energetyczne, zupki do zalewania, kabanosy… Miałem też problem ze spaniem – spałem bardzo krótko. Budziłem się wcześnie rano gotowy do wędrówki. Pojawiły się też u mnie symptomy choroby wysokościowej. Oglądając swoje zdjęcia z wysokich gór widać, że miałem opuchniętą twarz, podkrążone oczy.

- Co zrobiło na Panu największe wrażenie – ten jeden, jedyny moment?
- To, że wyszedłem, że dałem radę wejść, bardzo mnie wzruszyło. I te widoki! Żadne zdjęcia nie oddadzą tego piękna. Troszeczkę oddadzą filmy. Właśnie montujemy je z synem i zrobię duże spotkanie w Głuchołazach w Centrum Kultury. Pokażemy jak żyją tam ludzie, jak idą żąć zboże sierpami i ścinają je – tak jak w opowieści mojej babci. Uprawiają też ryż, warzywa, pomidory, fasolę i wydaje się, że są bardzo szczęśliwi. Dodam, że nie są też nachalni. Dopiero na dole w Katmandu, w dzielnicy turystycznej jest trochę naciągaczy.
Cudowne były spotkania z ludźmi. Sporo było Austriaków, którzy przecież u siebie mają wysokie góry, sporo Niemców, Rosjan, naszych rodaków, Francuzów, mieszkańców Południowej Afryki, Japonii, Indonezji. Pozytywnie zaskoczyło mnie to, że sporo wędrowało też młodych Nepalczyków, którzy przyjeżdżają tam z miast.

- Ciepłolubni czytelnicy słysząc słowo Himalaje myślą o niskich temperaturach. Jak to wyglądało w rzeczywistości?
 – Na samym dole było cieplutko – 25 stopni, a na górze minus 7. Każdego ranka witało nas piękne słoneczko, które towarzyszyło nam w czasie wędrówki. Zresztą wyczytaliśmy, że to był najlepszy czas na tego typu wyprawy, bo minął właśnie czas monsunu.
Rozmawiała Agnieszka Groń


 

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo nowinynyskie.com.pl




Reklama
Wróć do