Reklama

Maciej Zych: Zawsze ciągnęło mnie do żywiołów

Nowiny Nyskie
15/11/2025 11:18

Skromny człowiek, o niezwykle wielkich umiejętnościach, pracowitości, wrażliwości i talencie – tak jednym zdaniem można określić Macieja Zycha. Znany nyski fotograf z niejednego pieca chleb jadł podczas swojego dotychczasowego zawodowego życia. Jak sam mówi, na swoim „koncie” ma ok. dwadzieścia zawodów, a każdy wzbogacił go jako człowieka.

Maciej Zych jest rodowitym nysaninem. Przyszedł na świat w czasach głębokiej komuny w 1973 roku. – Cała rodzina fotografowała – tato, wujkowie, ale oczywiście w sposób amatorski takim sprzętem, jaki był wówczas możliwy do pozyskania - opowiada. - Rosyjskie aparaty były wtedy szczytem szczęścia. Mieliśmy też rosyjskie powiększalniki. Kiedy człowiek zaszył się w ciemni to działa się magia. Adaptowało się na ten cel jedno pomieszczenie – pokój lub łazienkę. Zazwyczaj było to w tych małych blokowych łazienkach wielkości dwa na dwa metry. Kiedy się tam pracowało wszyscy wiedzieli, że nie można tam wchodzić. I tak połknąłem tego bakcyla w wieku szkolnym i wywoływałem zdjęcia przez wiele lat. Z tego powodu przychodzili też do mnie koledzy – wspomina Maciej Zych dodając, że wspólnie odkrywali to, co się ujawniało w kuwecie. Wszystko odbywało się metodą prób i błędów, a przez to okraszone było młodzieńczą fascynacją, samodzielnym dochodzeniem do coraz lepszego warsztatu, poznawaniem takich pojęć w fotografii jak głębia ostrości.

Po szkole podstawowej pan Maciej wybrał szkołę zawodową, technikum elektryczne w nyskim „Mechaniku”. Pasji fotograficznej – jak nie trudno się domyślić – nie porzucił, ani nawet nie zawiesił – wręcz ją rozwijał. - Naprzeciwko redakcji kiedyś był sklep sportowy. Tam kupiłem sobie już lepszy aparat Fed - kontynuuje. - Z czasem i on nie spełniał moich oczekiwań. Za pieniądze z handlu na nyskim targu kupiłem Zenita. Handlowałem tam ciuchami, łyżwami, komputerami - co się nawinęło. W zimie o piątej rano zrywaliśmy się z kolegą. To były ciężkie czasy. Rodzice nie byli majętni i człowiek musiał sobie radzić sam. Dzisiaj, myślę, że młodzi mają łatwiejszy start - wszystko mają, dostęp jest ułatwiony. Wcześniej trzeba było wszystko wywalczyć. A myśmy wtedy sobie radzili, kombinowaliśmy. I do dzisiaj sobie radzimy, bo musimy. Robiłem wtedy bardzo dużo zdjęć czarno-białych. Nie dawałem kliszy do wywołania w laboratorium tylko sam się tym zajmowałem jednocześnie dużo czytając na ten temat - dodaje.
Jak już wspominaliśmy Maciej Zych wybrał dalszą edukację w „Mechaniku”, a konkretnie kształcił się w zawodzie elektryka – tak jak dziadek i wujkowie.

Czy nie myślał o pójściu do szkoły fotograficznej? – Nie. Kolega poszedł i został kimś w rodzaju rzemieślnika w tym zawodzie dostając pieczątką. Pracował potem w jednym z nyskich zakładów fotograficznych, a ja dalej byłem fotografem - pasjonatem. I elektrykiem – śmieje się pan Maciej.
Po maturze od razu był etat. - Poszedłem bezpośrednio do pracy, tak naprawdę jednej nieudanej, później drugiej – również nieudanej. Ale zacząłem sobie też dorabiać, by kupić lepszy komputer kopiąc rowy. Wchodziły na rynek Amigi. Amiga 500 to był już 16-bitowy komputer. Mój cel. Wtedy rodzice się budowali, wszystkie pieniądze szły na budowę i musiałem sobie sam dorabiać. Światłowody, które są położone na ul. Otmuchowskiej są moim „dziełem” – śmieje się pan Maciej. - Zresztą w naszej klasie też się zaczynało od kopania rowów. Uczniowie to była tania siła robocza. Koparek nie było dużo, więc w ruch szły łopaty. A my to lubiliśmy. Dużo było przy tym śmiechu. Naprawdę szkoła zawodowa dała mi wiele umiejętności, które wykorzystuję do dzisiaj. 

Pan Maciej szacuje, że wykonywał w swoim dotychczasowym życiu około dwudziestu zawodów, więc nie może dziwić, że w swojej życiowej retrospekcji płynnie przeszedł od kopania rowów do kolejnej profesji – pracy w reklamie. Z półroczną przerwą na roboty dekarskie, których również pan Maciej się imał. – Oczywiście cały czas były ze mną komputery i fotografia – w dalszym ciągu analogowa. Na początku lat dziewięćdziesiątych byłem mocno rozwinięty w branży komputerowej. Oczywiście jak każdy młody człowiek z zamiłowaniem grałem, ale też wpisywałem kody. Sam też zrobiłem sobie pierwszy joystick. Człowiek poznawał tę technologię z wypiekami na twarzy. Jeszcze nie miałem stacji dysków. Na rynku były takie gazety jak „Bajtek”, gdzie te różne instrukcje pomagały, jak coś sobie pokombinować, zrobić coś samemu. A skoro umiejętności manualnych i talentów człowiek nabył od rodziców, więc… Robiłem też m.in. bardzo dobre rysunki techniczne, bo mój ojciec był konstruktorem, więc miałem od kogo podejrzeć…
Na oczach pana Macieja zmieniała się polska rzeczywistość, zmieniała się Nysa. - Koleżanka powiedziała, że poszukują człowieka do pracy w firmie, której siedziba znajdowała się tu gdzie teraz mieści się kryta pływalnia i sala weselna przy ul. Piłsudskiego – mówi dalej. Kto miał tzw. smykałkę zaczynał pracować na własne konto. W tym obiekcie otwierały się różne biura, w tym firmy Eurokontakt. To była chyba jedna z pierwszych firm prywatnych, która zajmowała się reklamą – kwituje pan Maciej.

Reklama była pionierską działalnością. Do tej pory w szarej polskiej rzeczywistości niczego nie było, więc wszystko znajdywało nabywcę. Teraz trzeba było to zmieniać. - Podczas pierwszego spotkania z moim potencjalnym pracodawcą zrobiłem na nim wrażenie. Młody człowiek, który umie spawać, toczyć, kroić różne materiały… W reklamie takiej wizualnej, gdzie się tworzy jakieś litery przestrzenne, gdzie się robi kasetony podświetlane, gdzie spawa się różne konstrukcje takie umiejętności były istotne. A w dodatku ja to kochałem! Do dzisiaj mam sentyment do tych czasów, do tego czego nauczyłem się od ojca, do programów telewizyjnych Adama Słodowego. Przeczytałem też wiele jego książek od deski do deski, które podsuwała mi mama. Praca z pleksą to była nowość. W pewnym momencie pojawił się problem w firmie, bo odszedł jeden z pracowników od komputerów. Szef zapytał, czy ja coś potrafię w nich działać, a przyznam, że komputery nie były dla mnie zagadką. I w ten sposób wziął mnie z warsztatu na dole na górę – dosłownie i w przenośni. Zacząłem projektować reklamy.
Pan Maciej niemal zatracił się w nowej pracy. - Najpierw robiło się polaroidem zdjęcie np. ściany, a potem trzeba było na podstawie tego zdjęcia zwizualizować, jak ta reklama na tej ścianie czy przed sklepem, czy gdzieś w innym miejscu będzie wyglądała. Rozwój właśnie branży reklamowej jest ekscytujący. Dostałem własny samochód i zacząłem jeździć Fiatem 125 kombi. Szef dawał mi też co miesiąc podwyżkę. Jednak nie dla pieniędzy pracowałem do pierwszej w nocy. Te nowe technologie po prostu mnie fascynowały. Dla takiego młodego człowieka jakim wtedy byłem to było coś. Widziałem, że ojciec jest ze mnie dumny. Z drugiej strony w sąsiednim ZUP-ie pojawił się kryzys, były zwolnienia, brakowało pracy…

Powódź z 1997 roku zastała Macieja Zycha na kolejnym etapie życia. Wraz z żoną oczekiwał przyjścia na świat dziecka. Wtedy też założył swoją własną działalność. - Myślałem, że sam wszystko pociągnę. Łatwo nie było, ale za pomoc w tamtym momencie dziękuję kolegom z Centera, firmy, pod której skrzydła przeszedłem kiedy nie było łatwo.
Żona urodziła dziecko 10 lipca 1997 roku kiedy już praktycznie mieliśmy wodę pod blokiem. Dlatego nie mogłem wtedy chodzić i angażować się fotograficznie. Ubolewałem nad tym, bo bardzo mnie do tego ciągnęło. Oczywiście trochę zdjęć zrobiłem, ale nie było tego zbyt wiele, może dwie klisze - dodaje.
Lata płynęły, a pan Maciej stwierdził, że intensywna praca w reklamie go wyczerpała, że coraz bardziej ciągnęło go do fotografii, która oczywiście cały czas była w jego życiu, ale nie w takim stopniu jakby tego chciał. – Robiłem napisy dla szesnastu oddziałów Banku Śląskiego w kraju, dla oddziałów Banku Spółdzielczego, a nawet dla Telewizji Polskiej. Do tego niezliczoną ilość napisów na sklepach, na firmach usługowych. I z trzema dyskietkami niekiedy jechało się do drukarni we Wrocławiu, żeby coś wydrukować. A dlaczego trzy? Bo jak się jedna nie otworzy, to druga, a nawet trzecia… - śmieje się wspominając TAMTE czasy.

Być może młodzi ludzie dzisiaj nie kojarzą pojęcia „dyskietka”, ale za to doskonale kojarzą drony, a w wykonywaniu zdjęć w ten sposób pan Maciej osiągnął mistrzostwo. - Byłem chyba 370 człowiekiem w Polsce, który uzyskał uprawnienia do operowania dronami, a dzisiaj takich operatorów jest ok. 300 tys. Pierwsze drony uciekały, spadały. Sam miałem chyba ich 24. Dzisiaj jestem bardzo doświadczonym w obsłudze. Pierwsze tego typu urządzenia nie miały wmontowanych urządzeń rejestrujących, dlatego dawały słabą jakość zdjęć. Do filmów jeszcze jako tako taki materiał się nadawał, ale jak tu zrobić fajne zdjęcie wysokiej jakości, żeby można było zrobić duże wydruki? Podpatrywałem w tym zakresie ludzi ze Skandynawii. Kupiłem wtedy aparat pierwsza klasa, którym zrobiłem do tej pory pół miliona zdjęć, który na stałe został umieszczony w dronie i spełniał swoje zadanie - wspomina.

Pierwszy dron Maciej Zycha był gigantem – miał półtora metra średnicy, a przez to brakowało mu stabilności. Teraz do zadań specjalnych wykorzystuje się 250-gramowe maleństwa. To m.in. dzięki umiejętnościom wykonywania zdjęć za pomocą dronów Maciej Zych dokumentował zbliżającą się we wrześniu ubiegłego roku powódź i kolejne jej etapy. Część jego prac znalazła się w albumie wydanym przez Ruch Rozwoju Regionu. - Przez wiele lat fotografowałem Jezioro Nyskie, jestem pasjonatem fotografowania wody, znam topografię. Kocham żywioły, ale mam przed nimi respekt. Śledzę też codziennie prognozy pogody, bo moja praca jest bardzo powiązana z pogodą. Wiedziałem, że poziom wody znacznie się podniesie. Skupiłem się na Białce i tu wiedziałem, że nie zmieści się ona w korycie. Niestety, miałem rację - wspomina.
Maciej Zych obecnie zajmuje się ogromnymi projektami biznesowymi, komercyjnymi. Jego zdjęcia trafiają na strony internetowe, ale też do katalogów lub w wersji maksi na targi na całym świecie.

Człowiekowi, który zrobił miliony profesjonalnych zdjęć (200 – 300 tys. rocznie) zadałam jeszcze jedno pytanie – o zdjęcie, z którego jest najbardziej dumny. – Kiedy wybuchła wojna na Ukrainie chciałem tam jechać i fotografować, ale wygrał zdrowy rozsądek. Zawsze ciągnęło mnie do żywiołów. Był czas, że fotografowałem pożary. Pamiętam pożar kawałka lasu, ale głównie ścierniska jakieś dziesięć lat temu. Strażacy gasili to ściernisko, na pole wyjechał rolnik, który traktorem oborał ziemię, by nie dopuścić do rozprzestrzeniania się ognia. W pewnym momencie ludzie ustawili się na linii ognia, a mnie udało się zrobić zdjęcie, które świetnie mogłoby się odnaleźć na jakiejś wystawie – dodaje.

Aktualizacja: 15/11/2025 11:18
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo nowinynyskie.com.pl




Reklama
Wróć do