
Nysanin Marcin Szczerski kilka tygodni temu zdobył samotnie Eiger, najbardziej znaną górę alpinizmu ekstremalnego (3970 m n.p.m.) Już wkrótce planuje zdobyć kolejny – Matterhorn. Razem z górą Jungfrau te trzy góry tworzą trio wielkich szczytów w północnej części Szwajcarii.
„Nowiny Nyskie” – Nie należy Pan do ludzi, którzy potrafią usiedzieć w miejscu. W naszej gazecie wiele lat temu ukazał się już artykuł na temat Pana podroży – wtedy morskich. Teraz przyszedł czas na góry…
Marcin Szczerski – Tak. Skończyłem kursy taternicki letni i zimowy, a Alpy zawsze mnie pociągały. W moim przypadku miłość do gór zaczęła się bardzo szybko. Przez wiele lat byłem harcerzem. Jako uczeń Szkoły Podstawowej nr 7 jeździłem na rajdy. Wyjeżdżaliśmy głównie w Bieszczady, które oczywiście nie należały do trudnych, ale to mnie bardzo urzekło, zostały w moim sercu.
- Ale przed górami były morza…
- Zawsze ciągną mnie żywioły (śmiech), podróżowanie i zawsze mnie gdzieś nosiło. Miałem okres w życiu kiedy przez pięć lat pływałem na statkach pasażerskich, na których byłem fotografem. To były prawdziwe pływające miasteczka. Co prawda nie zarobiłem na tym dużych pieniędzy, ale miałem dużo wolnego czasu, a tego co zobaczyłem nikt mi nie zabierze. Trudno wymienić te wszystkie miejsca - zobaczyłem Polinezję Francuską, Bora Bora, Wyspy Wielkanocne, Hawaje, Alaskę. Oczywiście są to już tereny dostępne dla polskiego turysty, ale sam bilet lotniczy kosztuje kilka tysięcy złotych i hotele są piekielnie drogie, a ja ponad rok przebywałem w tych pięknych terenach. Zwiedziłem też Amerykę Południową i Azję – wszędzie byłem i tego mi nikt nie zabierze. To mi pozwoliło zrealizować w pewnym sensie marzenia podróżnicze. Potem zająłem się prozą – ukończyłem studia, wszedłem w zwykle życie, ale długo w tym nie wytrzymałem. Jestem informatykiem i mieszkałem w Irlandii, w Dublinie. Spędziłem w tamtejszej korporacji kilka lat. W pewnym momencie zorientowałem się, że moje życie niemiłosiernie biegnie – dzień, tydzień, miesiąc rok. Miałem kasę, ale nie żyłem tak jak chciałem żyć i musiałem to przerwać. Przypomniały mi się góry. A że jestem sportowcem, który cały czas się rusza - pływa, nurkuje, jeździ na rowerze, biega, postanowiłem zrealizować swoje górskie marzenia. Nasze Tatry były dla mnie czymś w rodzaju górskiego spacerku – są piękne, ale wiele osób jest w stanie zdobyć szczyty. Chciałem czegoś więcej.
Przeszedłem kurs wspinaczkowy i taternicki – letni i zimowy, które były dla mnie naprawdę świetną przygodą. Dopiero na szczycie poczułem wolność! To jest trudne do sprecyzowania, ale kiedy dociera się na górę przechodzi się w swoisty stan medytacji. Wchodzi się w stan zagrożenia i skupia się na przetrwaniu, ruchach. Jest tam na pewno rodzaj stresu, ale wspinanie to przełamywanie swojej słabości. Kiedy zaś dotrze się na szczyt następuje niewyobrażalny wyrzut euforii.
- Eiger nie jest jednak dla wszystkich. Jak to się stało, że wybrał Pan te górę?
- Trzeba mieć na pewno sprzęt, który zbiera się latami, bo nie jest on tani, bo np. jeden czekan kosztuje 1,5 tys. zł, a ja mam dwa. Raki to ok. 600 zł. Komplet sprzętu można kupić za równowartość bardzo dobrego roweru.
Kolega, który często jeździ do Szwajcarii, namawiał mnie na wspólną wyprawę, bo sam chciał wejść na jakąś górę, a wiedział, że wspinam się. Zaproponował jednak inną górę niż Eiger. W końcu doszło do tego, że zdecydowaliśmy, że będzie to Eiger, a kolega zabrał ze sobą jeszcze jednego kumpla. To miało być wejście we trzech.
Dojechaliśmy do Grindelwald, doliny znajdującej się na 800 m n.p.m. Tam też mieliśmy zarezerwowany nocleg. To piękny kurort, z którego wspaniale widać Eiger. Szczyt jest na ok. 4 tys. m n.p.m, a więc na mieliśmy do niego 3200 metrów. Pierwszego dnia trekingowo podeszliśmy kolejne 1200 metrów. Do szczytu zostało nam 1900 metrów. Obudziłem towarzystwo o godz. 4 rano i ruszyliśmy. Pierwszy kolega poddał się na 2800 metrach, a drugi podszedł ze mną jeszcze na 3200 metrów i też stwierdził, że nie jest gotowy. To jest bardzo dobre podejście – mierzyć siły na zamiary, nie chojrakować. Sam chciałem ich wycofać, bo zauważyłem, że mimo iż są wysportowani mają problemy z oddychaniem. Na tej wysokości ilość tlenu jest o 60 proc. mniejsza niż w dolinie. Organizm musi być bardzo wydolny, żeby sobie z tym poradzić. Teren jest bardzo trudny dla osób, które nie są przyzwyczajone do takiej wędrówki. Dla takich osób jest to bardzo stresogenne i podwójnie, potrójnie ekstremalne. Ok. godz. 15.00 dotarłem na szczyt. Czerpałem ze wszystkich widoków – 2 km w dół przy pięknej pogodzie! To musiało zachwycać! Cieszyłem się jednocześnie z otrzymanej wiadomości, że koledzy zeszli bezpiecznie do schroniska.
- Jak Pan wspomina samotne zejście?
- Godzina 15.00 była późną na schodzenie. Zjeżdżałem na linach w dół, wszystko było super i kiedy byłem na 3600 m n.p.m. nadciągnęła potężna chmura, która zakryła moją drogę powrotną. Widziałem na odległość 5 metrów, potem na 20 metrów. W mojej głowie było tylko hasło: ”Szukać drogi i schodzić”. Nie czułem strachu – moja głowa była w specyficznym trybie. Co ciekawe, przy tak dużym wysiłku mięśnie nie odmawiały mi posłuszeństwa – to było maksymalne skupienie fizyczne i psychiczne. Cały czas czułem moc! Gubiłem się kilkakrotnie, szukałem drogi, ale dałem radę! Na górze była temperatura ok. 0 stopni, ale ja odczuwałam gorąc. Koledzy widząc chmurę bardzo się martwili, bo wysłałem im informację, że schodzę. Oni byli jednak przerażeni widząc to totalne mleko.
Moja droga na szczyt i z powrotem trwała ok. 20 godzin, przy czym zejście 12 godzin. Wróciłem do schroniska ok. godz. 2.30. Chmura towarzyszyła mi do samego końca. To, że mój organizm tak zareagował dało mi dużej pewności siebie. Mam już kolejne cele i wiem, że po tym co przeżyłem poradzę sobie.
- Który ze szczytów wyznaczył sobie Pan jako kolejny do zdobycia?
- Matterhorn wyższy od Eiger o kilkaset metrów.
- To dla Pana cel na przyszłe lato?
- Nie. Już na wrzesień. To dobry czas, bo pogoda jest jeszcze stabilna i jest mniej ludzi. Zobaczymy jednak jaki scenariusz napisze życie. Potem chciałbym innymi drogami zrobić zimowe wejścia.
Prawie przez całą drogę ze Szwajcarii do Polski przespałem się ok. 2 godziny. Po przyjeździe spałem ok. 15 godzin i… nie mogłem wstać z łóżka. Pomimo tego, że minęło trzy tygodnie, nadal odczuwam jeszcze ten trud. Ale ciekawe jest to, że organizm jest w stanie tak walczyć. Dostałem od niego sygnał: ”Maciek, jesteś mocny, nie ma przed nami granic” (śmiech).
- Dziękuję za rozmowę.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
No i co z tego że zdobył w piecu tym jego wyczynem napalę żeby mieć ciepło.
nie znasz pojęcia PASJA, to zamknij doopę
A to na pewno Maciej, a nie MARCIN? Chodziłem z nim do klasy w LO…