Reklama

W świat na rowerze. Niezwykła podróż Piotra Liniewskiego

Nowiny Nyskie
02/05/2022 10:55

Piotr Liniewski studiował w Krakowie biologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Z kolegą ze studiów postanowił wyruszyć pieszo dookoła świata. Był początek 1982 roku, w Polsce obowiązywał stan wojenny. Ci, którzy pamiętają tamte czasy, wiedzą że to był pomysł nie do zrealizowania. Czy rzeczywiście? Po 30 latach udało nam się namówić nysanina - znanego nyskiego tłumacza przysięgłego i szefa Nyskiej Regionalnej Izby Gospodarczej, żeby wrócił do tamtych wspomnień i podzielił się nimi z naszymi czytelnikami.   

Nowiny: - Wyprawa pieszo przez świat w latach 80? To niewiarygodne?
Piotr Liniewski - Uzyskać na nią zgodę nie było łatwo, bo wtedy było mnóstwo ograniczeń. Już na wstępie udało się nas przekonać, żebyśmy się wybrali rowerami, a nie na nogach.
Nowiny Nyskie - Kto was przekonał?
Piotr Liniewski - Instytucje, do których się zwróciliśmy. My potraktowaliśmy nasz pomysł jako podróż dookoła świata. Zwróciliśmy się do szeregu instytucji i tam urzędnicy wybili nam z głowy ten pomysł. Mówili: skąd tyle butów, jak będziecie żyć, przecież zajmie wam to z 8-10 lat. Pani wie, jaka wtedy była atmosfera  w Polsce - kto wiedział, jak tam jest w świecie? Niewiele osób.
- Jednak zgodzili się na wypuszczenie was z Polski? Musieliście chyba uzyskać zgodę władz, wydziału paszportowego?  
- Paszport był na samym końcu. 
- To kolejno do kogo się zwracaliście?
- Kiedy tylko wpadł nam pomysł, to zwróciliśmy się do Polsportu (chyba była taka instytucja), potem do wydziału kultury fizycznej i sportu w Urzędzie Miasta Krakowa i  do PTTK (Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Kulturalnego)To były  podstawowe instytucje. W Urzędzie Miasta powiedziano nam, że na nogach to absolutnie nie! A po drugie, to  powinniśmy mieć oficjalnego patrona. Wtedy nie mówiło się "sponsora", tylko "patrona". Naszym patronem zostało PTTK - oddział akademicki w Krakowie. Zaczęliśmy przygotowania, które trwały 1,5 roku. 
- Zdecydowaliście ostatecznie, że jedziecie rowerami?
- Tak. Zwróciliśmy się do Rometu (przyp. aut. fabryki rowerów), ale nie dał nam rowerów. Nie mieliśmy różowo. Wszystko się zmieniło, po tym jak zainteresował się nami dziennikarz z Krakowa - z Polskiej Agencji Prasowej. Kiedy nasz pomysł   został ujawniony publiczne łatwiej  było nam wszystko organizować. Zajęło nam to  1,5 roku, ale kiedy mieliśmy prawie wszystko zapięte to okazało się, że wszystko i tak sprowadza się do otrzymania paszportu. Mieliśmy krakowskiego sponsora - to była znana firma eksportowa Chemobudowa Kraków, która pokrywała wszystkie wydatki złotówkowe związane z wyprawą: kupiła sprzęt, rowery, namiot, dresy specjalnie szyte na miarę. Na namiocie była ich reklama. Byliśmy gotowi do wyjazdu, ale niestety były problemy z wydaniem nam paszportów. Dopiero za pośrednictwem PTTK-u, naszego patrona, Główny Urząd Turystyki udzielił nam poparcia. Na tej podstawie dopiero otrzymaliśmy paszporty.
- Miał pan wtedy 22 lata - bywał Pan już za granicą?
- Tak jak zwykli Polacy (spoza grupy uprzywilejowanych) nigdy nie wyjeżdżałem z Polski. 
- Czy przed otrzymaniem paszportu musieliście przedłożyć w decyzyjnych instytucjach trasę swojej podróży?   
- Tak, bo musieliśmy mieć mocne wsparcie, żeby dostać paszporty! Mieliśmy pisma od takich ówczesnych rekinów gospodarczych - firm: Polserwis, Budimex, z zapewnieniem że oni podczas podróży będą nas wspierać, bo mają swoje oddziały w Iraku, w Niemczech itd.  To były tylko pisma, bo w praktyce okazało się że wsparcia nie było. Bo co oni mogli zrobić? Pieniędzy nam nie dali. Jednak te deklaracje pomogły nam organizacyjnie - przede wszystkim uzyskać zgodę na wyjazd z kraju. 
- Jak przebiegać miała trasa waszej podróży?
- Chcieliśmy przejechać całą zachodnią Europę,  północną Afrykę, obie Ameryki i w końcu Azję. 
- Ile czasu, w waszych wyobrażeniach, miała zająć ta wyprawa?
- Nie mieliśmy planów czasowych. Kiedy dostaliśmy paszporty to człowiek się cieszył, że po półtora roku w końcu udało się je otrzymać. Szacowaliśmy, że podróż zajmie nam 2-3 lata. W trakcie przygotowań kolega, z którym to wspólnie wymyśliliśmy, wycofał się. Bo rodzina, bo mama, bo studia...
- A pana rodzina - jak zareagowała na pomysł tak szalony jak na ówczesne czasy?
- Mieszkałem w Nysie, miałem tylko ojca i starsze siostry - mama zmarła, kiedy miałem 8 lat. Tato był podłamany, ale nie odwodził mnie. Był zaskoczony i zaszokowany, bo to był mój nagły pomysł.  
- Kolega się wycofał i co wtedy?
 - Do mediów poszło, że jedzie dwóch studentów z Krakowa, a tu nagle zostałem sam. Zacząłem więc intensywnie szukać kogoś chętnego i trafił się kolega z AWF-u. Z nim kończyłem przygotowania i wyjechałem. Przed wyjazdem, w zasadzie fuksem, napisaliśmy do firmy Adidas w Niemczech z pytaniem o możliwość sponsorowania nas.  Wtedy w Polsce jak już ktoś miał koszulkę czy buty tej firmy to był wielki szpan. Adidas nam odpisał, że takich zapytań mają mnóstwo z całego świata. Dał nam jednak nadzieję, że kiedy już będzie wiadomo że jedziemy, to nam pomogą. I rzeczywiście, kiedy w prasie pojawiły się informacje, że dwóch Polaków wyjeżdża w podróż dookoła świata, z Adidasa przyszła paczka ze specjalną odzieżą i butami kolarskimi. Dołączono do niej pismo, że firma będzie nas wspomagać, a przynajmniej duchowo.
- Mieliście sprzęt, paszporty - kiedy ruszyliście w trasę?
- Wyjazd miał miejsce 21 lipca 1983 roku - uroczysty, z krakowskiego rynku: przekupki dawały nam kwiatki, były władze miasta, telewizja. To była wielka pompa. W wywiadach nikt jednak z dziennikarzy nie zapytał, jak wy tam będziecie żyć? A my mieliśmy tylko po 10 dolarów na głowę - bo tyle prawo pozwalało wywieźć z kraju. Był jeszcze stan wojenny...
- Ta wyprawa, to było istne szaleństwo!?
- Nie zaprzeczam, ale my wtedy tak tego nie odbieraliśmy. Ruszyliśmy w podróż - pojechaliśmy na Zachód. Od Krakowa, przez Nysę, gdzie wstąpiłem do domu, dojechaliśmy do granicy niemieckiej - do Zgorzelca. W Polsce to były czasy Solidarności, NRD jeszcze istniało i strasznie się bało, żeby polskie powiewy wolności do nich nie doszły. Wcześniej przed wyprawą musieliśmy wystarać się o wizy. W paszportach mieliśmy wbite wizy do RFN-u i do Stanów. Amerykanie dali nam ją od razu, mimo że nie było wiadomo kiedy mieliśmy dojechać do USA. Dzisiaj wielu ludzi ma paszport, ale nie może dostać wizy amerykańskiej. Wtedy było odwrotnie - wizy dawali, gorzej było z paszportami. W konsulacie amerykańskim w ogóle nie było kolejki, byliśmy tam sami. Pan konsul popatrzył na nas zdziwiony i zapytał: "Wy naprawdę jedziecie dookoła świata? A czemu nikt inny nie może?" My na to: "Bo nikt inny nie wpadł na taki pomysł."  Konsul nam nie uwierzył, był bardzo podejrzliwy: " I dali wam  paszport? Dziwna sprawa....". Oburzyłem się: " Jaka dziwna sprawa ! Ja panu pokażę, ile czasu nam zabrało, żebyśmy dostali te paszporty i jak wiele instytucji za nami się wstawiło!"  Konsul popatrzył na nas zupełnie rozbrojony i dał nam te wizy.
- Wróćmy do podróży - jesteście w Zgorzelcu? I co dalej?
- Tam okazało się, że wiza do RFN-u zaczyna się dopiero za dwa dni. Panowie z enerdowskiej straży granicznej powiedzieli, że mogą nam dać tylko przejazd tranzytowy. NRD bało się wtedy polskiej Solidarności, żeby nie dostała się do ich kraju.  Kazali nam przejechać całe NRD przez 8 godzin, co było nierealne. Nie chcieli nam pomóc, w związku z tym musieliśmy poczekać na pociąg, który zawiózł nad do przygranicznego Eisenach. Tam o godz. 3 nad ranem wytargaliśmy się z pociągu  - granicę NRD - RFN przekraczaliśmy w nocy.  Celnicy niemieccy (z RFN) nie mogli wyjść z podziwu. Ich oczu nigdy nie zapomnę. Pytali: "Jak to z Polski!? Przecież z Polski nikt nie wyjeżdża? Gdzie wy jedziecie? Jak to dookoła świata?!" Patrzyli na nas jak na wariatów. Trudno się dziwić, bo wtedy tak zwyczajnie jak dziś nikt nie mógł wyjechać z Polski. A co dopiero rowerami i w podróż dookoła świata! W papierach jednak wszystko było w porządku: mieliśmy paszporty, wizy. Wpuścili więc nas do RFN-u. Takie były początki.
-  I co dalej? Jak daliście sobie radę z 10 dolarami w kieszeni?
- Oj, długo by opowiadać. Podróż trwała 3 lata. Jakbym miał szczegółowo opowiadać, to trwałoby to ho, ho, ho...!
- Za co żyliście?
- Z Polski mieliśmy malutką kuchenkę benzynową, herbatę i glukozę. Piliśmy herbatę z glukozą i trzymaliśmy kurczowo te 10 dolarów w kieszeniach. Przyszedł jednak taki moment, że po 2 czy 3 dniach jazdy przez RFN, przed niewysoką górką  (a mieliśmy po 30 kg bagażu na rowerach) zabrakło nam sił. Doprowadziliśmy  rowery resztką woli. Na górce była restauracja. Zapytaliśmy właściciela, czy przyjmie dolary - 20 dolarów to były żadne pieniądze na Zachodzie. Wtedy przejedliśmy tę całą sumę. Ale za to najedliśmy się jak diabli. Restaurator wziął dolary, ale zastawił jedzeniem cały stół. 
- Straciliście cały majątek i co - wróciliście do kraju?
-  Gdzie tam! Zwróciliśmy się o pomoc do jednej z firm polskich, która obiecała nam pomóc w Niemczech - nie pamiętam do której. Może to był Budimex, chociaż nie... - on był później. Tam nam podpowiedzieli: "Jedźcie do Adidasa, skoro już raz wam pomógł  to może i teraz pomoże." Znaleźliśmy centralę Adidasa w miejscowości Herzogenaurach. Dowiedzieliśmy się przy okazji,  że właściciele Pumy i Adidasa to bracia. W Adidasie powiedzieliśmy, że jesteśmy studentami z Polski, którzy mieli jechać dookoła świata. Byli zdziwieni: "To jednak wyjechaliście?" Ulokowali nas w hotelu dla sportowców. Tam spotkaliśmy polskiego sportowca - był taki skoczek wzwyż Janusz Trzepizur z Opola. Odniósł jakąś kontuzję, a powodem były buty Adidasa i w ramach rekompensaty zafundowano mu pobyt w Niemczech.   Adidas o nas zadbał. Przez tydzień regenerowaliśmy siły w hotelu, najedliśmy się do syta. Dali nam nowe rowery, sprzęt. Przyjechała prasa, napisała o nas artykuł. W dalszą trasę pojechaliśmy wyposażeni w zupełnie nowy sprzęt i ubranie.
- Ale nadal bez pieniędzy?
- Nie do końca. Wprawdzie od Adidasa nie dostaliśmy pieniędzy, ale polskie rowery Pasaty spodobały się kelnerowi z restauracji hotelowej. I on je od nas odkupił. Mieliśmy więc trochę gotówki. Ruszyliśmy dalej: przez Niemcy, Belgię...
- Gdzie sypialiście?
- W namiocie. Bywały też takie sytuacje, że gościły nas różne firmy. To były  bardzo miłe sytuacje. Kiedyś jechaliśmy przez małe niemieckie miasteczko, był wieczór, padał deszcz. Jakiś kierowca samochodu zwolnił przy nas. Zapytaliśmy go o schronisko, wywiązała się rozmowa. Nie znałem niemieckiego, zresztą nie znam do dziś. Kolega łamanym niemieckim wyjaśnił, że podróżujemy dookoła świata. Mężczyzna pokazał nam, żebyśmy pojechali za nim. Zaprosił nas do swojego domu, dał nam nocleg, ugościł. My byliśmy widoczni na drogach, bo na plecach mieliśmy wyraźny napis: Polska. Ponadto jechaliśmy z bagażami - więc było wiadomo, że jedziemy daleko. Ten pan był komendantem miejscowej straży pożarnej, miał dzieci w podobnym wieku jak my - gdzieś tam studiowały. Z żoną zajęli się nami bardzo troskliwie. Rano przyjechali do nas dziennikarze z prasy. 
Bywało więc sympatycznie. Na drodze często zaczepiali nas Polacy. Gościli obiadem, dawali nocleg. Było łatwiej, niż zapowiadało się na początku podróży. Byliśmy w firmie Budimex oraz w firmie Depolma w  Dusseldorfie (to była spółka państwowa, polsko-niemiecka). Też nam pomogły. Tak dojechaliśmy do Belgii, gdzie też mieliśmy wizę tranzytową. Na Zachodzie nie było już granic i nawet nie wiedzieliśmy, kiedy znaleźliśmy się w tym kraju. Nikt nas nie zaczepiał, nie kontrolował. Zamiast 8 godzin w Belgii byliśmy prawie 2 tygodnie. Tak nas tam Polonia gościła! Kluby sportowe, organizacje itd. Wtedy byliśmy dla nich atrakcją - teraz takie podróże, to żadne wydarzenie.  
- Skąd Polonia wiedziała, że jesteście w Belgii?
- Z drogi. Bo to był rzadki widok - jedzie dwóch facetów, z napisami POLSKA, obładowani, na rowerach. Przejeżdżaliśmy przez miasteczka i ktoś nas dostrzegł, dał znać mieszkającym tam Polakom. Wieści się rozchodziły z jednej miejscowości do kolejnej. Kiedyś jakiś Belg nas zaczepił. Zaprosił do siebie - miał wielki dom, przerobiony ze stodoły, bo miał dużo dzieci. Powiadomił Polaków mieszkających w pobliżu. Zamiast jechać dalej, gościliśmy tam dość długo. Zapraszano nas na wiejskie imprezy, odpusty...
- Kolejny kraj na trasie to...
- ... Francja. Tam też nam pomagano, znów Adidas dał nowe ciuchy. Francuskim  oddziałem firmy rządził były lekkoatleta francuski, polskiego pochodzenia, mistrz Europy - Michel Jazy. Pomogła nam też nasza ambasada - mieszkaliśmy w jej siedzibie w Paryżu. Zjechaliśmy w ten sposób na południe Francji. Tam niestety było już kiepsko. Bo my cały czas byliśmy bez pieniędzy.      

  - W Belgii gościła was życzliwa Polonia, podobnie było zaraz po przekroczeniu granicy francuskiej. A potem? 
- Niestety na południu Francji było kiepsko. Ktoś nam poradził: "Jedźcie do Burgundii, może załapiecie się na winobranie. Dotarliśmy do małego miasteczka, strasznie głodni. Na rynku zaczepił nas Polak. Kiedy usłyszał, że jedziemy rowerami dookoła świata i mamy kryzys, z powodu braku pieniędzy, powiedział: "Załatwię wam pracę - bracia Pierre i Bernard mają winnicę." Pracowaliśmy tam 2 tygodnie. Pierre namawiał mnie, żebym został we Francji i ściągnął swojego ojca. Jednak nie chciałem zrezygnować z dalszej podróży. Ruszyliśmy dalej, po drodze  dorabiając w innych winnicach. W mieście Clermont-Ferrand rozstaliśmy się z moim towarzyszem podróży. Był rok starszy ode mnie, nie znaliśmy się zbyt długo, w pośpiechu znalazłem go przed wyjazdem. Zostawił w Polsce młodą żonę i roczne dziecko. 
- Został pan sam i co dalej? Wrócił pan do kraju?
- Nie wiedziałem co robić. Pojechałem jednak dalej sam - dotarłem do Hiszpanii, przejechałem Pireneje. Przygód było mnóstwo. W ogóle wtedy nie znałem hiszpańskiego (przyp aut. Piotr Liniewski obecnie jest tłumaczem przysięgłym tego języka). Tam również pomagali mi rodacy oraz życzliwi Hiszpanie. Z Madrytu pojechałem do Maroka. Mieszkałem trochę w polskiej ambasadzie. W tym kraju żyła jeszcze przedwojenna Polonia, która mi pomagała. Nysan z ZUP-u w Maroku nie spotkałem. W pewnym momencie znów zabrakło mi pieniędzy. Spałem  na kredyt, byłem przeziębiony. Ambasador, który pochodził z Krakowa, chciał mi pomóc. Powiedział: "Jak chcesz to wyekspediuję cię samolotem na nasz koszt do Polski". Nie chciałem się poddać.  Łaziłem do portu, chciałem załapać się na statek do Ameryki Południowej. Proponowałem, że będę myć pokład, ale mnie nie chcieli. Któregoś dnia ktoś zapukał do mojego pokoju w hoteliku. Weszło dwóch Marokańczyków - dziennikarzy z gazety. Zapytali, czy to ja jestem ten Polak, co jedzie rowerem dookoła świata. Podejrzewam, że ich wizytę spowodowała  Polonia. 
- Dziennikarze znów pomogli?
- Napisali, że nie mogę jechać dalej, bo nie mam pieniędzy na statek. Reakcja była natychmiastowa - po publikacji zadzwonili do mnie z marokańskich linii lotniczych i obiecali mi pomóc w zamian za reklamę. Dali swoje naklejki na koszulkę, a ja dostałem bezpłatny bilet.
- Do którego kraju Ameryki Południowej? 
- Niestety, musiałem zmienić plany - zaproponowali mi lot do Nowego Jorku. "Tam sobie poradzisz" - powiedzieli. Dostałem bilet I klasy. Leciałem jak gość, choć w potarganych adidasach. Leciałem bez roweru. Ten niemiecki, który dostałem od Adidasa został zniszczony w czasie kolizji drogowej. Dzień przed wylotem w Casablance, kiedy stałem na czerwonym świetle, Marokanka najechała na mnie samochodem. Bardzo przepraszała, ale co mi to dało. Nie mogłem walczyć o odszkodowanie, bo wylatywałem do Stanów. 
- Szkoda, miałby pan jakieś pieniądze na start w USA.
- Leciałem z 3 dolarami w kieszeni. Ale, ku mojemu zaskoczeniu, w Nowym Jorku na lotnisku czekało na mnie dwóch starszych Polaków. To znów zasługa Polonii z Maroka. Powitał mnie pan Berezowski i pan Scholz. Zanim jeszcze ich zobaczyłem to straciłem cały mój majątek na hot doga i marlboro, bo chciało mi się jeść i palić. 
Pan Berezowski zaprosił mnie do swojego domu. Wtedy sobie przypomniałem, że ja mam w Nowym Jorku wujka, który wyjechał w 60. latach. Pan Berezowski znalazł go jeszcze tego samego dnia. Wujek się ucieszył, przyjechał po mnie. Tam też był jego kuzyn - Paweł Grzegorczyk - działacz Solidarności. Obaj mi pomagali. 
- Cieszył się pan rodziną, amerykańskim dobrobytem i zapomniał pan o dalszej podróży?
- Ależ skąd. Polskie BRH (Biuro Radcy Handlowego) poczyniło starania i od polskiej firmy Melex dostałem nowy rower, odzież, buty, sprzęt itd. Był grudzień 1983 r.. Święta spędziłem z rodziną. Szukałem jednak sposobu, żeby jechać dalej.  Codziennie łaziłem po Nowym Jorku lub jeździłem rowerem. Pomógł mi przypadek - wręcz śmieszna historia. Któregoś dnia -  to brzmi humorystycznie, ale zdarzyło się naprawdę - szedłem sobie Piątą Aleją na Manhatanie i musiałem skorzystać z toalety. Tam stoją wieżowce, pomyślałem sobie: "Tu na pewno znajdę jakieś WC". Wchodzę do jednej klatki schodowej, patrzę na wykaz instytucji i oczom nie wierzę: na tablicy jest polski LOT. Pomyślałem, że nie tylko skorzystam z WC, ale też przejrzę świeżą, polską gazetę. To był początek 1884 roku - ani telefonu, ani internetu, zero kontaktu z Polską. Sekretarka była zaskoczona, bo Polacy rzadko ich odwiedzali. Kiedy w poczekalni czytałem gazety, z gabinetu wyszedł dyrektor i zapytał, co ja tu robię. Wywiązała się rozmowa, zaczął dopytywać skąd się wziąłem w USA. Ledwo zacząłem mówić, przerwał mi: "Wiem, słyszałem w ambasadzie! To pan jest ten, co jedzie dookoła świata! No i co, jak się jedzie? Powiedziałem mu, że nie mogę wydostać się z USA. "Ten Nowy Jork mi nie po drodze, w planie miałem Argentynę - zwierzyłem się. " Dyrektor obiecał pomóc, kazał czekać na telefon. 
- Zadzwonił?
- Tak, z informacją że na papierze zostałem pracownikiem LOT-u i mogłem lecieć innymi liniami. W lutym 1984 r. poleciałem do Buenos Aires - stolicy Argentyny. Śmiesznie wyglądałem - w krawacie, ale z rowerem i w adidasach. 
Na lotnisku w Buenos Aires, kiedy wysiadłem z samolotu, podeszła do mnie młoda kobieta i zaczęła mnie coś pytać po hiszpańsku. Nie znałem hiszpańskiego, po angielsku też nie umiałem. (przyp. aut. teraz pan Piotr jest uznanym tłumaczem przysięgłym angielskiego i hiszpańskiego). Mówiłem po francusku. Kobieta była dziennikarką gazety Flash. Zapytała, dlaczego przyjechałem do ich kraju, bo ona robi ankietę do swojej gazety - po co turyści przylatują do Argentyny, jakie mają oczekiwania itd. Powiedziałem, że nie będę zwiedzać zabytków, tylko jadę na rowerze dookoła świata. Była zaskoczona. Kazała mi zaczekać. Gdzieś zadzwoniła, przyjechał samochód  truck, zapakowali rower na bagażnik, mnie do środka i zawieźli do centrum Buenos Aires - pod pomnik, zrobili zdjęcia, potem zawieźli do redakcji i przeprowadzili ze mną wywiad. Dla nich to była sensacja! W pewnym momencie dziennikarka zapytała: "Co jesz w trasie? Masz specjalną dietę? Ja na to: "Nie, Jeśli w ogóle mam co jeść, to się cieszę". Ona na to, że tak nie może być, że muszą napisać o specjalnym odżywianiu sportowca. Skoro musiała, to powiedziałem że lubię banany i czekoladę, bo mają dużo kalorii. Ona to napisała, ale ja o tym szybko zapomniałem. To była gazeta na całą Argentynę. Ruszyłem w drogę, a tam w wioskach i miasteczkach ludzie na ulicach wiwatują na mój widok "Hola Pedro!" i... wręczają mi czekolady i banany. Po 3 dniach nie mogłem patrzeć na czekoladę i banany (śmiech). 
- Spotkał pan Polaków w Argentynie?
Na północy  jest prowincja Misiones. Kiedy tam przyjechałem dowiedziałem się, że jest tam dużo Polaków - takiej starej przedwojennej Polonii. Zajechałem do miasteczka Apostoles, była pora sjesty, na środku miasta restauracja. Podchodzę, wychodzi właściciel, mówię że coś bym zjadł. Pyta skąd jestem. Mówię, że z Polski. On na to po polsku: "Ja też!" 
Nazywał się Ladislao Hubert, czyli Władysław Hubert, urodził się już w Argentynie. Ugościł mnie. W pewnej chwili zawołał mnie na zaplecze, podał słuchawkę telefonu: "Ktoś chce z tobą rozmawiać" . Kobieta zapytała mnie łamanym polskim i hiszpańskim, czy już zjadłem, bo jadą już po mnie. Nie wiedziałem o co chodzi. 
Przyjechał samochód, załadowaliśmy rower i jedziemy droga gruntową gdzieś w dżunglę. Z kierowcą nie mogłem się dogadać. Kończy się dżungla, nagle pojawiają się trawniki, na nich marmurowa tablica z polskim napisem: "Witamy!"
 To była największa firmy w tej prowincji, prowadzona przez Polaków. To było starsze małżeństwo. Pani Carola Szychowskki urodziła się w Argentynie. Jej ojciec był wynalazcą. To była migracja z 1900 roku. Dzieci odziedziczyły firmę - wielkie uprawy yerba mate i ryżu. Mąż pani Caroli - Dzidek Styczyński, był lotnikiem RAF-u, który osiedlił się tam po wojnie. Nie mieli dzieci. Pani Carola zaproponowała, żebym do niej mówił "mamo". Nie miałem mamy (zmarła, kiedy miałem 8 lat), więc mówiłem do niej: "Mama Carola". Dostałem swój domek, 2 wilczury i służącego o imieniu Cypriano. Mówiłem do niego Cyprianowski. 
Ci wspaniali ludzie nie chcieli, żebym wyjeżdżał od nich. Ja jednak ruszyłem w drogę. Pojechałem do Brazylii, przez wodospad Iguazu, jechałem wybrzeżem Atlantyku. Firma Adidas zrobiła mi taką reklamę, tak że nieraz przez całą noc nie wychodziłem ze studia telewizyjnego. Fundowała mi też często hotele. 
W Brazylii było głośno, że Polak jedzie rowerem dookoła świata. Zaraz po przekroczeniu granicy zatrzymała mnie policja. Dostałem plakietkę z napisem: Brazylijska Policja Drogowa. Dzięki niej na drogach pomagała mi policja. Miałem gdzie spać, miałem co jeść - policjanci się mną opiekowali. To było super! 
Pojechałem na północ, do ujścia Amazonki - do Belem. Jednak od tego miasta nie było drogi, a ja chciałem dostać się do Wenezueli. I rząd brazylijski mi pomógł - ufundował przejazd statkiem w górę Amazonki, do miasta Manaus.

Płynąłem katamaranem przez tydzień, potem pojechałem na północ do Boa Vista. Jechałem według mapy i tam była droga, ale w rzeczywistości jej nie było. Bo Brazylijczycy tak robią wiele rzeczy na wyrost. Były tylko koleiny przez dżunglę. Na nieszczęście na tych wybojach rozleciał mi się rower. Przejechał  prawie całą Amerykę Południową, to był ten sam który dostałem w Nowym Jorku. Co miałem robić? Wziąłem bagaże na plecy (ok. 30 kg) i uszyłem przed siebie, licząc na autostop. Upał 40 stopni, a tu nic nie jedzie. Po kilku godzinach marszu zauważyłem, że przede mną idzie człowiek. To był Antonio, Brazylijczyk portugalskiego pochodzenia, którego poznałem na statku. Chciał dostać się do bogatszej Wenezueli, bo w Brazylii była bieda. Szliśmy razem w stronę granicy. Nic nie jechało, a my opadaliśmy całkiem z sił. Usiedliśmy pod drzewem i zaczęliśmy zapadać w śpiączkę głodową. Uratowała nas policja brazylijska. Posterunek na granicy dał znać, że powinienem dotrzeć, a jeszcze mnie nie ma. Policja zaczęła mnie szukać wzdłuż tej drogi i znalazła. Przez te parę dni wędrówki straciłem 8 kg, bo nie mieliśmy ani jedzenia, ani wody. Policjanci nas odkarmili i dopiero puścili do Wenezueli.
- Antonio też przeszedł?
- Tak, dotarł razem ze mną do Caracas. Tam zrobiono mi fetę, były media. Znów odwiedziłem firmę Adidas - wsparła mnie i to bardzo mocno. Otrzymałem ubranie i rower. Moja popularność w krajach Ameryki Południowej była dla Adidasa okazją do reklamy.  W Wenezueli siedziałem długo, bo Polonia mnie gościła. W Caracas przyjęło mnie małżeństwo po tragicznych przejściach w Oświęcimiu. On - Wojciech Rogoziński był przedwojennym mistrzem Polski w rajdach samochodowych. Z żoną byli bezdzietni i bardzo chcieli, żebym u nich został jako syn.
Pojechałem dalej, kierując się na Środkową Amerykę. To były jednak niespokojne czasy w Nikaragui: partyzantka, Ortega itd. Chciałem tamtędy jechać, a konsul Panamy powiedział: "Jeśli dam ci wizę, to wezmę odpowiedzialność na siebie. Znając mentalność mieszkańców Środkowej Ameryki, to najpierw ciebie zastrzelą bo ty jesteś blondyn, a dopiero potem zobaczą, że nie jesteś Amerykaninem tylko Polakiem". Nie dał mi wizy, a ja nie miałem innej możliwości ruchu. Musiałem znowu ubiegać się o wizę amerykańską i poleciałem do Stanów. 
- Znów znalazł się pan w USA?
- Ale tam gdzie chciałem - w Miami, gdzie ciepło. Przed podróżą mój wykładowca biologii z UJ-tu dał mi kontakty w USA, mówiąc: "Rysiek Tarasiewicz, z żoną Ewą  są z UJ-tu, na pewno pomogą". Znalazłem ich i wyposażyli mnie w dalszą podróż. Jakby nie pomoc ludzi, nie miałbym szans podróżować! 
Z Florydy dostałem się do Teksasu i przez granicę wjechałem do Meksyku - przejechałem aż pod Gwatemalę. 
- Pomagali panu Polacy czy Meksykanie?
- Jedni i drudzy. W Meksyku całą jedną noc spędziłem w studiach telewizyjnych i stałem się popularny. Rząd mną się opiekował, fundował najlepsze hotele. W stolicy Meksyku spotkałem Jurka Hauslebera, trenera chodziarzy meksykańskich, bardzo szanowanego w Meksyku. 
Kolejnym etapem podróży była Kalifornia w Stanach. 
- Ponownie wylądował pan w USA, a co z Azją?
- Chciałem lecieć do Azji. Niestety nie miałem pieniędzy. I znów pomógł mi przypadek. Mieszkałem u Polaków, koło Los Angeles. Codziennie wsiadałem w miejski autobus, dojeżdżałem do centrum i szukałem możliwości wydostania się. Pewnego razu jadę autobusem i dwóch Brazylijczyków (wtedy już znałem portugalski) pyta mnie, gdzie tu wysiąść żeby trafić do brazylijskich  linii lotniczych VARIG. Powiedziałem, że im pokażę jak tam dojść. Poszedłem z nimi. Tam jakaś pani zapytała w czym może mi pomóc. Ja na to: "Nie, nie, ja tylko tu przyprowadziłem tych panów, nie wiedzieli jak dojść."  Zapytałem: "Macie państwo loty do Japonii?". "Interesują pana?". Mówię: "Nie, bo nie zapłacę". Zaczęła mnie wypytywać, dlaczego chcę tam lecieć. Opowiedziałem, a ona wtedy do mnie zwróciła się po polsku: "To pan jest z Krakowa?" Okazało się, że jest Polką z Krakowa, wyszła za Amerykanina i jest kierowniczką tego oddziału brazylijskich linii VARIG. Dzięki niej otrzymałem bilet VARIG z Los Angeles do Tokio i to I klasy! 
- Leciał pan do Japonii? Nie miał pan żadnych obaw - nie znał pan języka, mentalności mieszkańców Japonii?
- W Stanach trochę liznąłem języka angielskiego. Jednak po angielsku można było dogadać się tylko w dużych miastach. Musiałem nauczyć się parę słów japońskich. Do dzisiaj pamiętam, że "otearai" to toaleta. 
Kiedy byłem w powietrzu, to w Meksyku było trzęsienie ziemi. Zdążyłem uciec stamtąd w porę. 
W Tokio dostałem rower od firmy Peugeot. Najnowszy model, z włókna węglowego.
- Też o panu wiedzieli w Japonii? Jak Peugeot znalazł pana?
- Nie, ja też nie siedziałem, tylko szukałem sponsorów. Dużą pomoc miałem z Biura Radcy Handlowego, - służyli mi radą. W Japonii nawet bank mnie sponsorował. To nie były duże sumy, ale pomagały mi podróżować. 
- Zrezygnował pan z pomocy Adidasa?
- Przygoda z Adidasem skończyła się w Japonii z głupiego powodu - w tym kraju były inne rozmiary, a Japończycy byli niżsi ode mnie. Przedstawiciel Adidasa podpowiedział, żeby poszedł do Pumy, która miała mój rozmiar. W Japonii moim sponsorem był też McDonald - w trasie mogłem jeść ile się dało.
Dojechałem na północ, do Sapporo, gdzie miałem dziwną przygodę. Gazety o mnie pisały - o tu jest artykuł, że przyjechał Polak podróżujący po świecie. A kilka dni później ta sama gazeta napisała: "Polakowi ukradli rower."
- Jak to? Myślałam, że Japończycy nie kradną. 
- W Sapporo zaprosił mnie gubernator wyspy. Pojechałem rowerem, w dresie. Rower postawiłem na parkingu wśród setek a może nawet tysięcy rowerów - mój miał nowoczesne, elektroniczne zamknięcie. Gubernator powitał mnie na wyspie,  wręczył gadżety i kopertę z pieniędzmi. Wyszedłem zadowolony od gubernatora, patrzę - nie ma roweru. Ukradziono mi go pod pałacem gubernatora! Gazeta napisała o tym i za dwa dni do hotelu zadzwonił telefon, że dostanę nowy rower. Wręczono mi go z pompą, w obecności dziennikarzy. Niestety, potem okazało się, że rower jest za mały, bo był dla Japończyków produkowany. Musiałem więc oddać rower i wrócić do Tokio.      
Zgłosiłem się do Peugeota, oni obiecali ściągnąć dla mnie rower z Francji, ale musiałem kilka dni poczekać. Przedstawiciele Peugeota wyjaśnili mi kulisy tej dziwnej kradzieży. Rower został mi celowo ukradziony, bo reklamowałem francuską markę, a nie japońską. Japończykom zależało żeby w ich kraju Polak podróżnik reklamował w ich kraju ich rower. To była specjalna akcja. 
- Dostał pan rower z Francji?
- Musiałem niestety zrezygnować z podróży. W Tokio poszedłem do polskiej ambasady, licząc że będą listy z kraju. Przez ambasady utrzymywałem kontakt z rodziną. Konsul do mnie: "Gdzie ty jesteś? Szukamy cię po całej Japonii, twój ojciec umiera! W ciągu dwóch dni byłem już w Nysie. To był cud, bo ani ambasada ani LOT nie chcieli mi sfinansować lotu. Rodzina mi pomogła. Ojciec czekał na mnie - zobaczył i umarł.
- To był koniec podróży?  
- Tak, wyjechałem z kraju w lipcu 1983 r., a wróciłem w grudniu 1985 r. Po pogrzebie ojca chciałem wyjechać do Meksyku, ale nyska milicja nie chciała wydać mi paszportu.  Uzasadnienie było takie, że nie przedstawiłem dowodów, iż utrzymam się za granicą. To zabawne jak "troszczono" się o mnie. Mogę podejrzewać, że chodziło o łapówkę. Pojechałem z interwencją do wojewódzkiego komendanta milicji i dostałem paszport. Z trudem załatwiłem rezerwację na lot. Na lotnisku usłyszałem: "Pana paszport jest nieważny!" Milicja zrobiła to zapewne celowo lub przez niedbałość. Do paszportu wbijano pieczątkę: "Ważny do jednorazowego przekroczenia granicy, w obie strony". Nie wstawiono mi kolejnej pieczątki. Załamany pojechałem do Krakowa do dziennikarza z PAP-u, który nagłaśniał mój pierwszy wyjazd. Pomógł mi: "Gazeta Krakowska" wystawiła mi dokument, że wysyła mnie jako swojego korespondenta na "Mundial 86". W Opolu dostałem nowy paszport w ciągu 15 minut i poleciałem do Meksyku. Byłem korespondentem - telefonicznie robiłem relacje, pracowałem  też jako... model i aktor w telenowelach. W jednej grałem ambasadora Wielkiej Brytanii. 
- Jest pan tłumaczem przysięgłym języków: angielskiego i hiszpańskiego. Te językowe szlify zdobył pan podróżując?
- Tak. Angielski znacznie później w Stanach. W latach 90. byłem  przedstawicielem firmy amerykańskiej. Po hiszpańsku nauczyłem się w Argentynie, kiedy byłem tam pierwszy raz. To zresztą jest ciekawostka. Kiedy wyjeżdżałem z kraju byłem studentem biologii na UJ. W Japonii spotkałem się z rektorem uczelni, który przyjechał na konferencję. Kiedy wróciłem na studia na UJ na biologię, rektor powiedział mi: "Znasz języki, zmień kierunek na iberystykę".  W tym czasie na Opolszczyźnie nie było żadnego tłumacza przysięgłego języka hiszpańskiego. Do zdobycia uprawnienia trzeba było zdać egzamin. Sąd Wojewódzki w Opolu skierował mnie na egzamin na najbliższą uczelnią, która miała iberystykę i przeprowadzała takie egzaminy był UJ. Egzaminatorami były te same osoby, u których dopiero zaczynałem studia. Mój hiszpański, przynajmniej ten praktyczny, był lepszy niż ich, bo ja miałem kontakt z żywym językiem. Po 2 miesiącach studiów na iberystyce zostałem tłumaczem przysięgłym, a wyższego stopnia znajomości języka nie było wówczas w Polsce.                        

Rozmawiała: Danuta Wąsowicz-Hołota      

Tekst ukazał się w numerze 13/2012 r. 


 

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo nowinynyskie.com.pl




Reklama
Wróć do