Reklama

Kochać to co się robi!

Nowiny Nyskie
31/01/2019 11:23

Anna Byczuk mieszka w Nysie od 1950 roku. Jako czternastolatka przyjechała do zniszczonego, obcego jej miasta z Podkarpacia, rzucona od razu na głęboką wodę życia. Ambitna, pracowita, sprawiedliwa, wspomina na naszych łamach swoją ciężka młodość powtarzając kilkakrotnie: „Najważniejsze w życiu to mieć szczęśliwą rodzinę i pracę, którą się kocha”.

Na Wielkanoc chleb z ćwikłą
Pani Anna urodziła się na Podkarpaciu, w Woźnicy Górnej, miejscowości nieopodal Sanoka – jak podkreśla - w rodzinnej wsi Juliana Przybosia, poety. Jej rodzice dochowali się dziewięciorga dzieci, przy czym jeden z synów zmarł. – Wychowało się nas więc ośmioro - cztery córki i czterech synów. Pierwsze dziecko moich rodziców urodziło się w 1931 roku. Ja przyszłam na świat w 1935 roku. Byłam trzecią co do starszeństwa, ale pierwszą córką i dlatego byłam wyjątkowo kochana przez mojego tatusia – mówi ze łzami w oczach.
Całe dzieciństwo i młodość pani Anny to wspomnienie o niewypowiedzianej biedzie. Rodzice posiadali bowiem zaledwie hektar pola. Nie sposób było wyżywić tak licznej gromadki na niewielkim poletku. - Tatuś był bardzo pracowity i tam gdzie mógł najmował się do pracy u innych ludzi. Mimo tego, głód towarzyszył nam na co dzień. Pamiętam takie święta wielkanocne, na które mieliśmy tylko bochenek chleba. Mama posmarowała kromki ćwikłą i to było wszystko, całe nasze świętowanie… Jedną parę butów mieliśmy na dwie osoby… To była skrajna bieda – mówi zalewając się łzami. - Kiedy przyszła właściwa pora roku to zbieraliśmy wszyscy grzyby, jagody i inne dobroci, które dawał las. Mieliśmy jedno drzewo wiśniowe. Nie wolno było nam zjeść z niego nawet jednego owocu. Zrywaliśmy je do kosza i… szliśmy do miejscowości oddalonej o 18 km, żeby je sprzedać. Mama musiała za te pieniądze kupić naftę, bo w naszej miejscowości nie było elektryfikacji.

W nich była taka agresja!
Mimo, że w momencie wybuchu wojny pani Ania była małą dziewczynką pamięta dokładnie ten moment. – Byłam wtedy z rodzicami przed domem i ktoś jechał na koniu i krzyczał: „Wojna, wojna!” – kontynuuje pani Anna. - Później nasza miejscowość była świadkiem ogólnoświatowego konfliktu. Pamiętam jak szosą w kierunku Przemyśla maszerowali żołnierze niemieccy kierując się na wschód. Dzień i noc szły tabory. Niedaleko naszego domu był jar i tam stacjonowało ich dowództwo. To było parę kroków od naszego domu, ale baliśmy się tam zaglądać. Wreszcie przyszli do naszego domu po kontyngent, którego nie oddaliśmy, bo sami przecież nie mieliśmy co włożyć do ust. Wszyscy stanęliśmy jednym rzędem obok siebie, niemiecki żołnierz naprzeciwko. Przeliczył nas palcem, machnął ręką i wyszedł… - dodaje.
Z czasem jednak sytuacja się odwróciła i to Niemcy się wycofywali pod naporem Rosjan. Ten rozdział wojny też toczył się z perspektywy młodej Ani. – To był potworny widok - oni owrzodzeni, śmierdzący, odrażający i brutalni. Zabierali krowy, które maszerowały przy kuchni polowej, a potem były zabijane na mięso. Te krowy nie były pojone, nie były karmione, rozrywało im wymiona. Ludzie mieli nakaz sołtysa, żeby przyjmować Rosjan pod swój dach na noc. Mama rozłożyła słomę na podłogę, a oni chcieli ją w nocy zgwałcić. Tato na szczęście zdołał mamę uratować. Od sąsiadki dorosłe dziewczyny przychodziły do nas co wieczór i chowały się w wiązkach słomy na strychu, bo gwałty były nagminnie. Oprócz tego picie… Pamiętam, że za bimber oferowali płaszcz. Jeśli ktoś się dał nabrać sprzedał płaszcz, a potem stracił życie, bo pijany rosyjski żołnierz wrócił po to co sprzedał i nie pytał czy może go odzyskać tylko przystawiał lufę do głowy – wspomina bolesne chwile dodając, że to rosyjskie „przejście” trwało ok. miesiąca.
Kobiety do technikum!

Jakim ogromnym ciosem dla rodziny była śmierć ojca, który zmarł mając zaledwie 43 lata. Jego najmłodsze dziecko miało wtedy tylko osiem miesięcy, a najstarsze szesnaście lat. - W tamtym czasie tato dojeżdżał do pracy na budowie koło Rzeszowa. Zjadł coś zatrutego jadem kiełbasianym, nie udało się go uratować. Doszło do tego, że kiedy umarł w Rzeszowie nie mieliśmy za co sprowadzić jego ciała do naszej rodzinnej miejscowości i on został pochowany właśnie tam. Na pogrzeb pojechała tylko moja mama i najstarszy brat. Kiedy straciliśmy tatę nie było żadnej pomocy socjalnej, żadnego wsparcia, renty – dodaje ze łzami pani Anna. - Wtedy jednak pani Ania była już na nowym etapie życia. Mimo, że miała zaledwie czternaście lat można powiedzieć, że poszła na swoje. Po siedmiu klasach szkoły podstawowej pojechała w nieznane i Nysa stała się jej domem. – Syn koleżanki mojej mamusi znalazł pracę w Nysie i mama poprosiła go, żeby zabrał mnie ze sobą. W ten sposób z naszej miejscowości wyjechało z nim pięć osób. Jak bowiem miało wyglądać moje życie w tej biedzie bez perspektyw? – pyta retorycznie dodając zaraz, że doświadczenia z dzieciństwa, młodości i ciągła bieda uodporniły ją na wiele przeciwności losu. To, że po przybyciu do Nysy trafiła do mieszkania (na rogu dzisiejszej ul. Wita Stwosza i Mariackiej), w którym spała na podłodze wyłożonej gazetami wcale jej nie przeszkadzało. - W mojej pamięci zapisał się pierwszy widok Nysy z tamtego czasu – to była piękna zieleń i… gruzy – opowiada dalej pani Anna. - Chciałam uczyć się handlu i rzeczywiście tak zaczęła się moja przygoda z nauką w Nysie. W tym kierunku kształciłam się jednak tylko przez dwa miesiące. Taka była bowiem wola „przyjaciół Rosjan” - że przecież kobiety na traktory, kobiety w innych męskich zawodach… Dlaczego więc nie może być dziewczyn w technikum mechanicznym… I w ten sposób trafiłam do „Mechanika”. O, ciężko mi szła nauka, nie do takiej dziedziny byłam stworzona, ale cóż… - śmieje się pani Anna. Czas pokazał, że praca później zrekompensowała jej trudy zdobywania wykształcenia. – Należałam jeszcze do tego pokolenia, w którym w jednym roczniku spotykali się ludzie urodzeni w różnych latach. Kiedy przerzucili nas do technikum, nasz kolega „wychodził” nam pokój w wydziale oświaty, który znajdował się w budynku dzisiejszego Urzędu Skarbowego na najwyższym piętrze. Kąpać musiałyśmy się w budynku straży pożarnej. Tak było do momentu, kiedy przy ul. Orkana otworzono dla dziewcząt całe skrzydło. W drugiej klasie technikum już przeprowadziłyśmy się.

Polska przemierzona wzdłuż i w szerz
W 1954 roku pani Anna rozpoczęła pracę w Zakładzie Urządzeń Przemysłowych, w dziale kooperacji. Wiedza zdobyta w szkole przydała się jej bez wątpienia, ale nie mniej ważny był stosunek do ludzi, niebywałe zaangażowanie w to co robiła. - Setki razy wzdłuż i wszerz przemierzyłam Polskę, w nocy wyruszałam pociągami w Polskę, marzłam w samochodach, które mnie podwoziły. Potrafiłam za własne pieniądze kupić czekoladki, żeby coś załatwić. Wtedy nawiązałam wiele znajomości - oni wiedzieli wszystko o mojej rodzinie, a ja o ich rodzinach. Nawet kiedy po latach spotkałam byłego dyrektora ZUP to usłyszałam od niego: „Pani Aniu, pani zawsze załatwiła, ze wszystkim dała sobie radę”. Wywodząc się z tej ogromnej biedy miałam wielkie ambicje - dać coś z siebie, udowodnić, że potrafię. To mnie motywowało. Pamiętam, że kiedy ktoś się zapisał do partii i był mężczyzną to mógł liczyć na dobre zarobki. Jak strasznie było mi przykro, kiedy usłyszałam: „ Nie jesteście partyjna obywatelko, degradujemy was”. I zostałam zdjęta ze stanowiska kierownika sekcji i oczywiście obniżono mi pensję. A ja przecież dawałam z siebie wszystko! Osoby z zasadami nie miały szans na przebicie. I tu widzę paradoks - nie kochałam komuny, ale muszę przyznać, że dzięki niej mogłam się wykształcić, bo dostałam stypendium. W innym przypadku nie byłoby to możliwe.
Pani Ania dodaje także, że z czasem zadbała też o swoje rodzeństwo. - Ściągnęłam do Nysy jedną z sióstr, którą się opiekowałam zanim sama nie zaczęła pracować w FSD. Przyjechał tutaj także jej najukochańszy, już nieżyjący brat. Drugi brat osiedlił się koło Ozimka, inny w woj. wrocławskim. Na Rzeszowszczyźnie zostały tylko dwie siostry - wylicza.
Anna Byczuk od 26 lat jest wdową. - Mąż pochodził z Białej Podlaskiej, przyjechał do Nysy do swojej siostry i tak się poznaliśmy. Miałam 23 lata, a on 27, kiedy się pobieraliśmy. Był wspaniałym mężem i ojcem dla naszych dzieci. On również pracował w ZUP. Ja miałam zaledwie 55 lat, kiedy z racji przepracowanych lat skierowano mnie na emeryturę, chociaż byłam jeszcze w swoim żywiole, byłam energiczna i chciałam pracować. Nie było jednak innej możliwości. Dlatego, kiedy upadał ZUP bardzo to przeżywałam. Przecież to był mój drugi dom, bardzo dużo oddałam temu zakładowi. Przepracowałam tam 35 lat! Moim dzieciom i wnukom powtarzam od zawsze jedną myśl - nie ma nic lepszego na świecie jak kochać to, co się robi… kochać swoją pracę - dodaje pani Anna.

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo nowinynyskie.com.pl




Reklama
Wróć do