Wołyń na zawsze w sercu Janiny Johnson

Nowiny Nyskie
25/07/2019 10:44

- Kresy były przepiękne. To co Polacy pokazują w filmach jest zniekształcone, np. w "Wołyniu" pokazane są kurne chaty. Tak nie wyglądały polskie wioski! Nasze były bogate, większość domów była murowana - opowiada Janina Johnson, która opuściła Wołyń jako 8-letnie dziecko i zachowała w sercu jego obraz.

Piękno Wołynia
Kresowianka wspomina rodzinne strony z nostalgią. Urodziła się i wychowała w rodzinie Marii i Antoniego Tuszyńskich, w Hucie Myckiej. 
- Kiedy byłam mała tato zabierał mnie do lasu - był leśniczym. Opowiadał mi jak piękna jest Ziemia Wołyńska, pokazywał ptaki i ich gniazda. Nazywał kwiaty leśne, których nie znałam.
Ojciec był piłsudczykiem - w domu śpiewaliśmy pieśni patriotyczne. Mama i siostry ładnie śpiewały, ja też. Tata nie miał słuchu, ale lubił śpiewać. Organizował we wsi zabawy i chór - wspomina pani Janina. 

Makabryczne mordy
Obok pięknych Kresów 85-letnia nysanka niestety ma też w pamięci obraz tragicznych przeżyć: palenie polskich wsi i okrutne mordy Polaków przez ukraińskich banderowców. Dotknęły one też jej rodzinę. 
- Brat mojej mamy w Janowej Dolinie został zamordowany przez banderowców razem z żoną i 2-letnim synkiem. W czwartek przed Wielkanocą 1943 roku cała wieś została spalona, a Polacy wymordowani. Trzech kuzynów się uratowało, bo byli u krewnych. Drugim wstrząsającym przeżyciem był makabryczny mord naszej cioci - siostry mojej mamy, która mieszkała kilka kilometrów od nas. Była w domu z siostrą męża, kiedy wpadli Ukraińcy. Obie zostały zamordowane. Ciocia była w 9 miesiącu ciąży. Ukraińscy bandyci rozpruli jej brzuch, wyjęli dziecko, a kiedy zaczęło płakać ucięli jej pierś i udusili nią maleństwo. To było straszne! - opowiada kobieta. 
W jej pamięci pozostały też pochówki pomordowanych Polaków, których okrutnie zmasakrowane ciała zwożono do ich wsi.
- Kobiety myły i przygotowywały je do pogrzebu. Moje starsze siostry im pomagały, a ja kręciłam się przy nich i wszystko widziałam. To był wstrząsający obraz! - wspomina pani Janina.

Ukryci w zbożu
Janina Johnson przez całe swoje dorosłe życie była propagatorką wiedzy historycznej o męczeństwie Kresowian, które określa się współcześnie "Rzezią Wołyńską". 
- Nie lubię określenia "rzeź", bo to słowo odnosi się do zwierząt. Na Kresach banderowcy mordowali ludzi! Mordowali Polaków, którzy żyli obok i byli ich sąsiadami - mówi.
W lipcu 1943 roku rodzina Tuszyńskich musiała uciekać przed ukraińskim pogromem.
- Mieszkaliśmy w Hucie Myckiej. Kiedy banderowcy spalili u nas kilka domów i usiłowali zabić ich mieszkańców, ojciec zdecydował, że uciekamy do Huty Stepańskiej. Tam działała polska Samoobrona. Osiedlono nas w pobliżu Huty Stepańskiej - w uzdrowisku Słone Błota. Zajęliśmy połowę domku letniskowego. Do Huty Stepańskiej mieliśmy kilka kilometrów. Samoobrona czuwała tam dzień i noc. Ojciec i dwie starsze siostry też do niej należeli - opowiada Janina Johnson. 
Ukraińcy napadli na Hutę Stepańską 11 lipca 1943 roku. - Był alarm, że Ukraińcy się zbliżają. Samoobrona utworzyła kordon obronny wokół miasta. Skryliśmy się w zbożu. Mama przykazała nam, żebyśmy byli cicho i żeby nikt się nie poruszył. Przeleżeliśmy tak cały dzień. Obok nas przebiegali banderowcy uzbrojeni w karabiny, kosy i widły krzycząc po swojemu: Rżnąć Polaków (rizaty Lachiw!). Leżeliśmy do nocy, a w tym czasie w Hucie trwała walka. Żadne dziecko, a najmłodszy brat miał 2 latka, nawet nie pisnęło - taka była psychoza! 

Ucieczka przed śmiercią
Samoobrona odparła banderowców. Matka z dziećmi wróciła do domu. Ukraińcy nie odpuścili i wciąż nacierali na miasteczko. 
- Kiedy się wycofali, ojciec z częścią Polaków zdecydował, że uciekamy. Dzieci schował na wozie pod pierzyną, która miała nas chronić przed kulami banderowców. Uciekaliśmy nocą, 13 lipca - w święto Matki Bożej. Modliliśmy się o ratunek i... na dworze zaległa mgła jak mleko. Nasza grupa się rozdzieliła. Część ludzi pojechała do innej Samoobrony, nie wiedząc, że już padła. Ukraińcy ich dopadli i wymordowali. 
Ojciec z pozostałymi postanowili dotrzeć do przystanku kolejowego Grabina, blisko niemieckiego posterunku. Kresy były wtedy pod okupacją Niemców.
Po drodze natknęliśmy się na banderowców. Było ciemno, ale oni usłyszeli konia. Zapytali, kto my. Ojciec po ukraińsku odpowiedział, że swoi. Kiedy zapytali, czy Huta Stepańska się broni, powiedział im, że spalona. Ukraińcy skwitowali to radosnym śmiechem.

Płaczący koń
Droga była daleka. Dniało, kiedy polska grupa mijała spalone polskie wsie. - Przez odchyloną pierzynę widziałam zniszczone domy i porżnięte bydło. Konie z wypalonym ciałem biegły wprost na nas, bo szukały pomocy. Byliśmy blisko stacji kolejowej, kiedy rozległy się strzały. Ukraińcy usiłowali nas zabić, ich atak odpierali Niemcy. Wspinaliśmy się przez nasyp i wtedy siostra została raniona w nogę. Na naszych oczach zginęła matka z dzieckiem na ręku i mężczyzna. 
Udało nam się przeżyć, ale nikt się nie cieszył. Hitlerowcy kazali nam rozłożyć się pod gołym niebem, na trawie. Ludzie byli przygnębieni. Nikt nie rozmawiał. Matki zajęły się przygotowaniem posiłku dla swoich rodzin. Z okolicy przyszli Polacy. Przynieśli jedzenie na wymianę. Ojciec zdecydował oddać za nie konia, mimo że był z nim bardzo zżyty. To był piękny kasztanek, z gwiazdką na czole i w białych skarpetkach (nogi do kostek miał białe). I stało się coś niesamowitego. Kiedy tato go oddawał, koń położył łeb na ramieniu ojca i zapłakał. Pierwszy raz widziałam płaczące zwierzę. Niemiec, który to widział, wyciągnął aparat fotograficzny i zrobił zdjęcie. W latach 70. od kogoś usłyszałam, że widział tę fotografię na jakiejś wystawie.

Targ niewolników
Niemcy zapakowali Polaków do wagonów bydlęcych i zawieźli do obozu jenieckiego do Przemyśla.
- Tam nas segregowali. Chorych odstawili na bok. Potem ich zastrzelili. Pozostałych pogonili do kąpieli, a ubrania wyparzyli. Kobietom i dziewczynkom, które miały długie warkocze, obcinano włosy na krótko. Włosy te miały iść na liny okrętowe. 
Następnego dnia Polaków przewieziono do Wrocławia.
- Mieszkaliśmy pod gołym niebem na placu, gdzie była tylko łaźnia i lazaret (szpital). Kto tam trafił, nie wychodził żywy. 
Przez 2 tygodnie codziennie prowadzono nas na targ niewolników. Był to olbrzymi plac, na który przyjeżdżali niemieccy rolnicy i właściciele fabryk. Wybierali sobie Polaków na darmową siłę roboczą. Nas nikt nie chciał, bo poza trzema siostrami reszta dzieci to był drobiazg. Baliśmy się, że Niemcy nas rozstrzelają. Rodzice co wieczór modlili się do Matki Bożej, żeby się zlitowała. 
Cały dzień staliśmy na słońcu. Byliśmy głodni: rano otrzymywaliśmy tylko kromkę chleba i czarną kawę, a wieczorem wodnistą zupę. Ktoś rzucił nam kromkę chleba. Siostra chciała ją podnieść, ale Niemiec rozgniótł ją butem. Innym razem niosłam wodę dla małych braci - hitlerowiec pchnął mnie i się wylała. 

Litość zarządcy
Modlitwa rodziców została wysłuchana. Nad rodziną Tuszyńskich zlitował się zarządca podwrocławskiego majątku rolnego Magning (obecnie Magnuszowice). 
- Kiedy nas przywiózł, właściciel majątku zrobił mu awanturę. Zarządca go przekonywał: "Dzieci urosną i będą pracowały!".
Rodzina trafiła do oddalonej o 2 km filii majątku. 
- W domu mieszkał jego administrator pan Gabriel z żoną. Dostaliśmy pokój i małą kuchenkę. Po drugiej stronie korytarza mieszkała rodzina z kieleckiego. 
Mama pracowała w świniarni, tato i trzy siostry w głównym majątku. Dzieci pomagały przy wytrząsaniu maku, przebieraniu marchewek itd. 
Otrzymaliśmy przydział żywności - z majątku przywozili nam chleb, mleko, kaszę. Potem dali nam jeszcze kartki żywnościowe. Przez pomyłkę, bo powinni nam cofnąć przydział z majątku. Urzędnicy zrobili nam rewizję - szukali zapasów żywności. Nic nie znaleźli, bo rodzice część kartek przekazywali Polakom do fabryki, bo tam był głód. 
Pani Gabrielowa wykpiła ich: "Nie widzicie, ile tu dzieci!". 
Ona była Ślązaczką i wyszła za Niemca. Oboje byli dobrymi ludźmi. 

Obroniła dzieci
Ślązaczka obroniła też polskie dzieci, kiedy Niemcy chcieli odebrać je matce. Trójka najmłodszych miała niebieskie oczy, jasną cerę i chcieli je zniemczyć. - Broniliśmy ich, wrzeszcząc wniebogłosy. Na to wpadła pani Gabriel. Miała w ręku karabin - ten sam, który pokazała nam po przywiezieniu ostrzegając, że ona i mąż mają prawo nas zabić za jakiekolwiek nieposłuszeństwo. 
Pani Gabriel przekonała policjantów, że na siłę nic nie zrobią. Obiecała, że przygotuje matkę i ona dobrowolnie odda im dzieci. 
Innym razem hitlerowcy chcieli odebrać rodzinie 8-letnią Janinkę, bo... ładnie malowała.
- Pomieszczenia, w których mieszkaliśmy były brudne. Właścicielka zgodziła się, żeby starsze siostry je pobieliły. Ja miałam ozdobić piec. Namalowałam staw, a przy nim bociana z żabą w dziobie. Pani Gabriel tak się spodobało, że wszystkim opowiadała jaki mam talent. Niemcy przyjechali zabrać mnie do pracowni malarskiej. I znowu był wrzask! Interweniowała gospodyni. Powiedziała, że ja muszę pomagać jej w gospodarstwie. 

Pobił do krwi
Nie wszyscy Niemcy byli tacy dobrzy jak zarządca i rodzina Gabrielów. - W majątku głównym ekonom pobił starszą siostrę. Nie lubił Polaków, bo walczył na wojnie i tam stracił nogę. Ona nic nie zawiniła. 
Polakom wyznaczano codziennie, gdzie mają pracować. Nikt jednak nie powiedział siostrom, że następnego dnia zmieniono im zajęcie. Przyszły na dotychczasowe miejsce, a tam nikogo nie było. Postanowiły pójść do głównego majątku, żeby się dowiedzieć. Ekonom spotkał je w drodze i pobił nahajką jedną z sióstr do krwi. Dwie uciekły w pole. 

Front i uwięzienie
Na robotach rodzina Tuszyńskich była do maja 1945 roku. Kiedy zbliżał się rosyjski front Niemcy uciekli w okolice Kłodzka, gdzie w Leśnej Górze mieli drugi majątek. Jeńców zostawili. Do majątku wkroczyli Rosjanie. - Zobaczyła ich siostra. Wpadła do domu. Za nią troje niemieckich sąsiadów: małżeństwo i zakonnica. Ojciec wytłumaczył Sowietom, że jesteśmy polskimi niewolnikami. Kazali mu otworzyć zaryglowany pokój, w którym Gabrielowie ukryli paczki od synów z wojny. Kluczy nie było, Rosjanie serią z karabinów otworzyli drzwi. Były tam szkatułki ze złotem, kryształy, obrazy, serwisy obiadowe... Strzelając wszystko to zniszczyli. Potem nas zamknęli w piwnicy. Nic nie widzieliśmy, słyszeliśmy tylko odgłosy walki. Pocisk trafił w dom, ale na szczęście w drugą część. Potem zrobiła się cisza. Ojciec wydłubał dziurę w drzwiach. Zobaczył niemieckich żołnierzy. Kazał zakonnicy wołać po niemiecku. Wypuścili nas. Dostaliśmy się do majątku do Leśnej Góry, koło Kłodzka. 
Niemcy doskonale wiedzieli, że będzie koniec wojny. Nocą podczas snu uwięzili w domu Polaków, zamykając okiennice i drzwi, a sami uciekli. 
- Mężczyźni wybili szyby, wyłamali okiennice. Wyszliśmy na podwórko. O godz. 9 z głośników usłyszeliśmy komunikat: "Kochani rodacy, wojna się skończyła, wracajcie do domu" - opowiada Janina Johnson, która zaraz się oburza: - Kto taki bzdurny tekst wymyślił! Przecież rządzący wiedzieli, że Kłodzko i okolice są już polskie, a Kresy nie są nasze! Polacy mogli przecież tam zostać i pracować. Ale wtedy Rosjanie nie mogliby plądrować majątku. To było celowe... 

Okradli dzieci nawet z jedzenia
Tuszyńscy zapakowali się na wóz doczepiony do traktora i ruszyli w drogę. - Dojechaliśmy do Paczkowa. Tam zatrzymali nas uzbrojeni Rosjanie, w mundurach. Kazali wysiadać. Zabrali nam wszystko. Mama złapała mały worek z jedzeniem. Podszedł do nas Ukrainiec, w mundurze sowieckim. Wrzasnął do ojca: "A wy kuda?" (wy dokąd?). Ojciec powiedział: "Do domu, na Wołyń!". Wściekły Ukrainiec złapał za tobołek, który trzymała mama i krzycząc: "Ja ci dam Wołyń!", wysypał wszystko na ziemię i podeptał.
Mama, która zawsze była taktowna, nie wytrzymała i walnęła go w twarz, krzycząc że to było jedzenie dla dzieci. On chwycił za karabin. Na szczęście ojciec podbił mu rękę i karabin wystrzelił w górę. Przybiegł dowódca i zapytał co się stało. Jeżeli chodzi o dzieci, to Rosjanie byli na ich punkcie czuli. Kiedy usłyszał, że Ukrainiec zniszczył nam jedzenie, walnął go w twarz, wyzywając od psów, kazał go aresztować. Mieli go zastrzelić, ale nie zrobili tego bo spotkaliśmy go w Nysie.

Pierwsi w Nysie
Rodzina z malutkimi dziećmi pieszo doszła do Nysy. Była jedną z pierwszych polskich rodzin, która na początku maja 1945 r. tutaj dotarła. - Osiedliliśmy się jak najbliżej dworca kolejowego, bo ojciec mówił: "Zaraz będziemy wracać do siebie". Na ul. Koszarowej (obecnie ul. Chodowieckiego) były pożołnierskie budynki. Zatrzymaliśmy się tam.
Zaczęli przyjeżdżać ludzie z Kresów. Od nich dowiedzieliśmy się, że one już nie nasze. 
Antoni Tuszyński otrzymał pracę jako ochroniarz banku. - Baliśmy się Rosjan, bo okradali i gwałcili. Dlatego na drzwiach był napis "Tyfus". Ojciec znalazł domek na Dolnej Wsi i tam się przenieśliśmy. Poszłam do szkoły. Brałam z klasą udział w porządkowaniu Nysy, np. obecnego urzędu miejskiego, gdzie przed wojną był urząd niemiecki. Sprzątaliśmy też kościółek przy ul. Celnej, z którego Ruscy zrobili stajnię dla koni - wspomina pani Janina. 

Walczy o prawdę
Nysanka ukończyła Liceum Pedagogiczne i zastała nauczycielką: najpierw w Szkole Podstawowej nr 1, a potem w "Piątce". Skończyła zaocznie studia. Przepracowała w oświacie 30 lat. 
Potem wspólnie z mężem Janem Johnson rozpoczęła batalię o zachowanie prawdy o ludobójstwie dokonanym na Polakach przez nacjonalistów niemieckich, sowieckich i ukraińskich. Z ich inicjatywy powstały symboliczne mogiły przy kościele św. Jana i w parku werbistów. Po śmierci męża pani Janina kontynuowała ich wspólne dzieło. Dzięki niej powstała tablica na budynku urzędu miejskiego i symboliczna mogiła na Cmentarzu Złotogłowickim. Nysanka współpracuje ze szkołami, Instytutem Pamięci Narodowej, działa w organizacjach kresowych. Walczy o historyczną prawdę, o męczeństwie Polaków podczas II wojny światowej. 
Pisze też piękne wiersze, nie tylko o okrucieństwie banderowskich mordów, ale też o pięknym Wołyniu. Ma ich dziesiątki. Szkoda tylko, że leżą na dnie szuflady. Warto byłoby je wydać!

Aktualizacja: 30/10/2024 08:34

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Wróć do